czwartek, 10 lutego 2022

Analiza błędów nie tylko FSSPX. Co niszczy Tradycję?


Wyjątek z rozdziału III.
pt. „WIEŻA BABEL”

książki „Katologi(k)a. Lek na zarazę Zachodu.”


Tu playlista z materiałami w kolejności od króciutkich, do bardziej rozbudowanych:



 

Analiza błędów nie tylko FSSPX.

Wyjątek z rozdziału III.

pt. „WIEŻA BABEL”

książki „Katologi(k)a. Lek na zarazę Zachodu.

 

Zawartość

Wstęp. 6

Generalizacja. Błąd „Strażników Tradycji”. 6

Dostateczna racja, 7

Tradidi quod et accepi – Stanowisko wobec FSSPX. 7

Kluczowy błąd Lefebrystów i niektórych ich oponentów. Extra SSPX nulla salus

DZIEL i RZĄDŹ – plotka i domniemanie winy narzędziem rewolucji 10

Jestem za głupi – więc nie mam podstaw by oskarżać Sobór i NOM    11

Rewolucyjna metoda obrony Tradycji 13

Obowiązek obrony Soboru i obowiązku niedzielnego również na Nowej Mszy  14

Konsekracja i zdrada. 23

„Wyższa konieczność”? Tak! Ale  konieczność CZEGO KONKRETNIE?  37

I DLACZEGO AKURAT TEGO?. 37

„Dzisiejszy stan poważnej, powszechnej konieczności bez nadziei na pomoc ze strony prawowitych pasterzy. 41

ALBO POZOSTANIE ALBO OPLUWANIE. 55

Hermeneutyka Ciągłości 58

Cierpienia młodych dezerterów, kolaboranci, oszczercy i opluwacze… Błędna metoda pochopnych sądów, dobra wobec innych, a wobec nas to już oszczerstwo!  63

Nadać właściwe znaczenie! Co jest SOBOREM?. 77

Sprawdźmy, czy da się to zinterpretować  zgodnie z Tradycją. 81

Rozumna prostota hierarchii i logika Kalego: „My możemy zawile, ale Wam już nie wolno!”. 85

NOM jest obrzędem niekatolickim dlatego nie wolno w nim uczestniczyć?  90

13. Gdyby ktoś mówił, że przyjęte i uznane obrzędy Kościoła katolickiego, zwyczajowo stosowane przy uroczystym udzielaniu sakramentów, mogą być lekceważone lub dowolnie i bez grzechu pomijane, lub zmieniane na inne nowe przez jakiegokolwiek pasterza kościołów - niech będzie wyklęty.". 91

„MOWA PROSTA Tak-tak, nie-nie”? Prosto oskarżyć, zawile się uzasadnia… A jeszcze zawilej broni pomawianych. 94

Kto ma się tłumaczyć? Krytyka pochopnej krytyki 98

SZYDERA - Najmocniejszy argument 99

„Boże, Boże mój,(…) czemuś mię opuścił?”. 100

DOMNIEMANIE DOBROCI –VIII Przykazanie. 101

W CAŁOŚCI  LUB  POD PEWNYM WZGLĘDEM! 102

Co jest „Nową Mszą”?. 105

OBROŃMY POSĄDZONYCH! 107

KASOWANIE MSZY WSZECH CZASÓW - Wylewanie dziecka z kąpielą  119

rozdział wtrącony. 119

KRÓTKA  ANALIZA  Motu Proprio Traditionis Custodes  papieża Franciszka  121

Przejęzykowiony „tradycjonalizm” nie tylko „neofitów”. 146

III. PRZYWRÓCIĆ SŁOWOM WŁAŚCIWE ZNACZENIE. 148

I OBALIĆ BŁĘDNE IDEOLOGIE. 148

Wieża Babil(on) 148

O przejmowaniu błędnych kategorii wroga. 153

Zwolennik zielonego słonia. 155

SZUFLADKOWANIE. 157

Zwycięscy zagięci 158

Jednoczy wspólny wróg. 159

TEORIE SPISKOWE. 160

METODA KLEJU WIELOSKŁADNIKOWEGO. 161

Efekt Barabasza. 164

Duch Czasu. 166

Kto zaczął?. 167

Infolatria i kult nauki 168

SEKCIARSTWO I DOGMATYZM.. 169

MORALNOSĆ ZASTĘPCZA PAŁEK I WORKÓW POJĘCIOWYCH.. 170

PRZYKŁADY MANIPULACJI 171

Nie oczekuj ideałów od innych i siebie. 179

Jak zniszczyć wroga?. 183

LUDOWOŚĆ. 185

ZARYS WŁASNEGO UWIKŁANIA rzutującego na moich metodach i wnioskach: 187

Kulturowa zasada nieoznaczoności 190

METAMETODA. 193

BŁĘDY badaczy podstawą do sporządzonych przez księży pseudoLEKÓW    194

Pole zgody przyczyną konfliktu. 197

FAKTOLATRIA i oddziaływanie na emocje. 199

„NIE ZABIJAJ ZWIERZĄT BO CZUJĄ BÓL!” ?. 202

SAMOSPEŁNIAJĄCE SIĘ PRZEPOWIEDNIE (2020) 204

SYNDROM DISNEYA. 206

LGBTerror i przejęzykowienie, 208

czyli o wspólnym błędzie lewicy i „prawicy”. 208

PRZEjęzykowienie, czy ujęzykowienie?. 213

PODATNI NA ZWODZENIE jak na OPTYCZNE ZŁUDZENIE. 223

Relatywizm a kult samego siebie. 228

Między językiem, a rzeczywistością. 231

Potęga Słowa. 232

Przejęzykowienie kultury, ustrój społeczny i Sola scriptura. 235

Przejęzykowienie a rozkład kultur ludowych. 242

No to jak? Wolni, czy zniewoleni “Duchem Czasu”?. 243

Wolność wyznania, kultur i poglądów.. 245

Wolność słowa. 246

Wolność artystyczna. 247

Definicja Sztuki, a Stwórcze Sacrum.. 247

„Niech sam zdecyduje, gdy dorośnie, w co chce wierzyć. Nie powinno się chrzcić dzieci”  ?  249

"Miłość to nie uczucie. Miłość, to decyzja". 250

Jednokulturowość, czy wielokulturowość. 251

Wartości uniwersalne?. 251

One mogą, a religia nie może?. 253

Czy dlatego, że religia dotyczy czego innego?. 254

Czy dlatego religia nie może, że stanowi narzucanie i nietolerancję?  254

A może dlatego, że religia jest źródłem konfliktu?. 254

Wolność, równość, neutralność?. 255

Państwo świeckie i neutralne?. 255

Przekonanie o neutralności a utrata kontroli nad własnym światopoglądem. 257

Neutralność a wychowanie i schematy kulturowe. 258

Czy to co piszę, to bzdura? Czy to  zamach na tolerancję, pluralizm i wolność człowieka?  260

Błogosławiony konflikt 261

Uczciwy pluralizm.. 262

"Czy wyrażanie poglądów, nawet głośne głoszenie ich - jest od razu ich narzucaniem?"  262

Tolerancja to element światopoglądu, dlatego ma granice. 264

Granice wolności nie kończą się na cielesnej krzywdzie. 266

"Z jakim przestajesz, takim się stajesz". 266

Religia. 267

Religionalizacja….. 267

…poprzez antyrytualizm.. 267

... poprzez zapomnienie o ostatecznym sensie, odwrócenie się od Wieczności w stronę przemijalności 268

...poprzez pozbawienie jej totalnego i nadrzędnego charakteru (sekularyzm- autonomizm). 269

...poprzez uznanie czynów  materialnych za obojętne moralnie. 272

...poprzez znieprawienie słowa. 272

Religia w Polityce. 275

Obowiązek „Intronizacji”, 275

Kryptoreligie. 276

Katolik w polityce. 277

POTĘGA ZMYSŁOW.  KOŚCIÓŁ,  WŁASNOŚĆ  i... SYMBOLE. 278

Artykuł z 2019 roku. 278

Ks. Piotr Natanek i uzdrowieńcza Triada. 290

Ludowość, Tradycja liturgiczna i Intronizacja. 290

"Królestwo Moje nie jest z tego świata". 293

Intronizacja Chrystusa. 293

 

[Rozdziały początkowe umieściłem na końcu, od strony 143 Część dalsza będzie w całej książce+


 

Wstęp

Generalizacja. Błąd „Strażników Tradycji”

Ten sam błąd wylewania dziecka z kąpielą, który zawarty jest w dokumencie „Traditionis Custodes” popełniłbym, gdybym stwierdził, że kasowanie Mszy przez Papieża Franciszka kompromituje Hermeneutykę Ciągłości, postawę tzw. indultowców, NOM, czy SWII. Tak samo jak oszczercy Bractwa i Kościoła, tak samo jak papież w Motu Proprio „Traditionis Custodes” wylałbym dziecko z kąpielą.

Tak byłoby łatwiej. Przylgnąć do wyrazistej narracji jednej z grup, mieć w niej oparcie, powtarzać wielkie gładkie hasła, nie pytać dlaczego i czy to wynika. Tak właśnie polaryzuje się społeczeństwo rozrywane przez falę emocjonalnych uproszczeń na dwie grupy stojące po przeciwnych stronach fałszywej alternatywy i rozszarpujące na strzępy szatę Krzyżowanej właśnie Prawdy.

Sumienie mi na to nie pozwala, wszak w dotychczas poznanych rozmaitych głosach polemicznych wobec HC, czy „indultowców” nie widzę dostatecznych racji. Jest tam za to pełno przeskoków, nieuprawnionych utożsamień i wynikań, do których niżej nawiążę.

Mówię za siebie. Mi sumienie na to nie pozwala.

(I samo to nie jest jeszcze argumentem za nową Mszą, ale pokazaniem niekonsekwencji argumentu, że ktoś kto „rozumie” że Nowa Msza uczyni katolika protestantem nie powinien w niej uczestniczyć. To wszak oczywiste, jak to, że jeśli ktoś wbrew swemu sumieniu uczestniczy w obrzędach katolickich, to ma grzech. Czy to w jakikolwiek sposób świadczy przeciw Katolicyzmowi? Nie, ale tu przedmiotem sporu nie jest to jakie kto ma przeświadczenie, ale czy to przeświadczenie jest zasadne.)

Zaznaczę po raz kolejny: powyższe wywody to nie tyle zabieranie głosu w sprawach teologicznych, co próba uzasadnienia, że nie mam podstaw, że za mało się znam, by do pewnych oskarżeń opartych na argumentacji teologicznej przystać.

Dostateczna racja,

a raczej jej brak jest kluczem do zrozumienia kilku błędów bardzo częstych w całym Kościele i poza nim, w różnych sporach między ludźmi i ich grupami. Jest to błąd, który często popełniają zwaśnione strony różnych sporów. Nie wyróżnia on wcale jednego, czy drugiego „Bractwa”.

 

„(…)jak mówi Bóg do proroka Jonasza o Niniwitach, my nie odróżniamy między prawicą a lewicą (Jon 4, 11), ponieważ na każdym kroku z powodu niedołęstwa poznania uważamy zło za dobro, a dobro za zło.”

Św. Jan od Krzyża

„Nasza głowa ma granice. Wchodzi w czapkę lub kapelusz.”

Św. Maksymilian Maria Kolbe

 

Święci przypominają nam za Pismem w powyższych słowach o ułomności naszego poznawania, przez którą możemy się pomylić w ocenie bliźnich, stąd tak ważne jest VIII Przykazanie nakazujące powstrzymywanie się od pochopnego sądzenia.

Konkretni i pewni mamy być w uznawaniu reguł i zasad, ale bardzo ostrożni i NIEPEWNI, w ocenie postaw bliźniego, Aktów Kościoła, szczególnie w sprawach wysoce złożonych i podatnych na spekulacje i omyłki. Tu już trzeba badania.

Poniżej przedstawione rozdziały to poszukiwania, często wynikające z bycia pod wpływem mocnych orzeczeń pewnych środowisk traktowanych przeze mnie w przeszłości zbyt ufnie. Zbyt pochopnie np. krytykowałem Sobór, ufając zbytnio stanowisku Abp. Lefebvre’a. Wydawało mi się z tych samych przyczyn, zbyt pochopnie, że papież nie może aż tak dużych zmian dokonywać w obrzędach i że to wynika z zapisów Soboru Trydenckiego oraz Bulli Quo Primum Tempore. Dalej pokażę, że można i nawet należy to rozumieć inaczej. Tam gdzie nie zdążyłem wnieść poprawek, tam proszę o uwzględnienie niniejszej korekty.

Podtrzymuję przy tym twierdzenie o obowiązywalności pozytywnego uprawnienia po Wsze Czasy, dokonanego przez Piusa V, jak je potwierdził papież Benedykt XVI, właśnie z uwagi na jego rozwiewający wątpliwości charakter, a rodzące wątpliwości jego zmienianie. Uprawnia mnie do tego logiczna zasada rozstrzygania wątpliwości na korzyść. Na korzyść wiernego i Samego Obrzędu Mszy Świętej Wszech Czasów, co uzasadniłem w analizie Traditionis Custodes.

 Przedkładam nad tamte przeświadczenia zasadę dostatecznej racji i tego, że argumentować musi oskarżający, a oskarżany człowiek, Sobór, Obrzęd, czy formuła, bronić się nie musi. W sytuacji wątpliwej ma prawo i obowiązek pozostać przy status quo, czyli przy swoich prawach i obowiązkach sprzed zamieszania.

Właśnie to wyraża zasada:

Tradidi quod et accepi – Stanowisko wobec FSSPX

Przekazałem, co i otrzymałem.

Zasługi abp. M. Lefebre'a i Bractwa św. Piusa X na polu obrony Mszy,  doktryny i katolickiego obyczaju są istotne i liczę na to, że zostaną oni w pewnym zakresie zrehabilitowani przez przedstawicieli Kościoła. Wskazując na kilka ich błędów od razu zaznaczam, że to nie jest to rozstrzyganie o intencjach, ani potępianie ich. Gdybym znalazł się w ich sytuacji w latach 70 i 80 tych XX wieku sam być może zachowałbym się zapewne dużo gorzej. Najwięksi święci (a w nauce genialni uczeni)od błędów nie byli wolni. Tylko dzięki temu dobru, które zachowali i wypracowali mogę teraz zaczynać poziom wyżej, mogę ich błędy dostrzegać. Więcej: mam w sumieniu obowiązek je wyłapywać, żeby ich dorobku nie zaprzepaścić, żeby zasadę przez nich słusznie głoszoną: „tradidi quod et accepi”  konsekwentnie zastosować i tam, gdzie oni o niej zapominają, wpadając w niekonsekwencję. Sam chciałbym, żeby mi  ludzie życzliwi pokazywali błędy, których nie widzę, a więc i ja muszę tak samo wobec innych robić.

Jeżeli oni mogą krytykować papieża, to ja mogę krytykować ich. Zawsze jednak mam obowiązek pamiętać: poszczególne części tego Kościoła i ludzie pełniący urzędy są omylni. To, że się dostrzega ich błąd w jednym nie znaczy, że się przestaje ich chwalić za rzeczy inne. Tego moi krytycy zdają się nie rozumieć, wymagając bym albo każdego słowa arcybiskupa bronił, jakby był nieomylny, albo wszystko odrzucał. I tego typu idealizowanie człowieka, czy danej grupy mylą z „mową konkretną tak-tak, nie-nie”. Nie, to nie mowa konkretna. To pomylenie nadziei pokładanej w Kościele, z nadzieją pokładaną w jego części, czyli praktyczne sekciarstwo.

Zasada powyżej zacytowana i pogrubiona, zapisana na grobowcu Arcybiskupa M. Lefebvre’a wymaga ode mnie bym zachowywał to, co Kościół ustanawia, wprowadza i zakazuje dopóki nie uzyskam pewności, że te nakazy łamią zasady wyższego rzędu.  To w jej świetle, po wielu latach rozważania, poznawania stanowiska Bractwa św. Piusa X jestem w sumieniu zobowiązany uznawać za błąd:

 

·        święcenia z 1988 roku pomimo braku zgody papieża i tłumaczenie ich wyższą koniecznością. To ta sprawa, a dokładniej stawianie warunków papieżowi takich jak czas święceń, nie zaś samo odprawianie Mszy Tradycyjnej okazuje się po zbadaniu sprawy bezpośrednim i uchwytnym powodem ekskomuniki i odejścia z Bractwa innych środowisk walczących z błędami rewolucji liturgicznej. (uzasadnię to w osobnym podrozdziale). Arcybiskup i Bractwo świetnie w teorii opisali właśnie tą zasadę(Tradidi quod et accepi), którą złamali i uprzedzająco oczernili tych, którzy właśnie z uwagi na wierność tej zasadzie nie zgodzili się na święcenia. W ten sposób przewrotnie uprzedzili i zagłuszyli słuszne zarzuty. Zamiast się do nich odnieść, atakowali innych, doszukiwali się błędów u nich, bardzo przekonująco budowali swój wizerunek wśród ludzi pobożnych, w tym swoich własnych księży  świetnie i pięknie wykładając akurat te zasady, które sami złamali, bez których Tradycja i Hierachiczny Kośćiół nigdy by nie powstał. Błąd Bractwa polega więc na łamaniu zasady Tradycji: na odejściu od status quo i na łamiącym VIII Przykazanie i przewrotnym oczernianiu tych, którzy w swoich czynach od tych błędów się wystrzegli.

Jest to błąd analogiczny do opisywanego już w tej książce rewolucyjnego niszczenia wiary i kultury ludu w imię tego ludu, czy też pandemiopsychotycznego zabijania ludzi w imię obrony ich życia i zdrowia. Jest to uderzanie w praktyce w to, co się w teorii opiewa i atakowanie akurat tych, którzy tego realnie, a nie tylko retorycznie bronią. Jest to analogon sytuacji, gdy złodziej wrzeszczy łapej złodzieja, a podpalacz robi wykłady o obronie przed pożarami i z mędrczą miną potępia jako podpalaczy akurat tych, którzy w podpaleniu chcieli mu przeszkodzić.

·        Twierdzenie, że NOM obiektywnie do herezji/protestantyzmu prowadzi, czy uczyni katolika protestantem, a więc lepiej na Mszę w Niedzielę nie iść niż iść na NOM. Podane jego uzasadnienia są niedostateczne, wadliwe, oparte na błędnym kole wnioskowania z przesłanek oraz na przeskokach. Nie wynikają.

·        twierdzenie, że kto odszedł z Bractwa, ten zdradził Abp. Lefebvre’a, albo go opluwa.  Pomija ono możliwość, że ktoś mógł w sumieniu (słusznie bądź nie) uznać np. wspomniane w punkcie 1. i 2. działania i twierdzenia za błędne. Ów ktoś mógł rozumieć, że abp. Lefebvre owe działania też mógł podejmować w całkowitym przeświadczeniu, że ma taki obowiązek i samo owo trwanie(niezależnie od poprawności treści tego przekonania) uznać za godne szacunku.

·        Zniechęcanie innych do spełniania obowiązku niedzielnego na Nowej Mszy, a nawet do słuchania jej i przyjmowania w jej trakcie Najświętszego Sakramentu gdy mają taką możliwość.

·        Przypisanie środowiskom „indultowym”, ślepego posłuszeństwa i krzywdzącej łatki rekonstruktorów historycznych li tylko estetycznie przywiązanych do zewnętrznej formy Mszy Wszech Czasów ignorujące ich głos w obronie doktryny i fakt krytykowania wielu decyzji papieskich, i wydanych obrzędów, ale przy próbie obrony z nich wszystkiego tego, co się da. Wytykanie samego faktu cytowania np. „Amoris Laetitia”(jak w wypowiedzi ks. Sz. Bańki pod filmem „Niechlubny koniec kolaborantów” na kanale Szkoły Akwinaty), jakby ewentualne błędy tam zawarte wykluczały istnienia stwierdzeń słusznych na które można sie powołać. Można  i trzeba tych słusznych twierdzeń tam szukać i je uznawać, wszak wyjściowo Tradycja, katechizmy przedsoborowe nakazują nam uznawać naukę Soborów i ważne orzeczenia papieży za obowiązujące elementy Tradycji.  

·        Twierdzenie że NOM i SWII, należy co do zasady odrzucić. Również jest ono niedostatecznie uargumentowane.

·        Krytykę Hermeneutyki Ciągłości, na podstawie przykładów, które są jej przeciwieństwem.

 

To jest moje stanowisko. Nie jest moim stanowiskiem uznawanie FSSPX za formalnie schizmatyckie, czy  heretyckie, atakowanie abpa Lefebvre’a, uznawanie decyzji papieskich i soborowych o obrzędach za bezwzględnie nieomylne, a także samych tych obrzędów i tekstów soborowych za bezbłędne. Proszę więc z tymi NIEMOIMI stanowiskami nie polemizować jakby były moje.

Tak się przedziwnie składa, że podzielają te błędy najzagorzalsi przeciwnicy FSSPX: i sedewakantyści i ci, co zarzucają mu herezję w postaci uznania, że konsekracja będzie ważna nawet gdy „pro multis” przetłumaczy się jako „za wszystkich”.

Przyczyną ich konfliktu, i ciągłego tych konfliktów pączkowania jest przyjęcie przez wszystkie te grupy tej samej błędnej metody pochopnych sądów i hermeneutyki podejrzeń, zaprzeczania ignacjańskiej zasadzie i łacińskim regułom takim jak rozstrzyganie wątpliwości na korzyść oskarżonego, czy domniemania niewinności, które to wynikają z VIII Przykazania Bożego.

Odwrotność tego błędu jest lekarstwem, i tą odwrotność będę postulował. To lekarstwo to kluczowy element zmysłu katolickiego, który to nabyć trzeba w katolickim wychowaniu, który to bardzo łatwo utracić, gdy ciągłość zostanie zerwana czy zachwiana.

AFERY BRACTWA? Fałszywy trop.

Ludzie chcą SENSACJI, stąd gdybym dywagował o finansowaniu Bractwa przez nawróconych Żydów Gutmannów powiązanych z Rotshildami i z Maksymilianem Krahem związanym z Mossadem i organizacjami żydowskimi, to by ich bardziej poruszało. Gdybym im pokazywał kaplicę FSSPX pw. św. Jakuba Większego w Madrycie wyglądającą jak modernistyczna budowla kojarzona z masońskimi architektami, to by się oburzali. Gdybym im pokazywał kradzież kościoła w Paryżu przez wiernych FSSPX, w trakcie którego pobity i pokaleczony został proboszcz tamtejszej parafii, bez żadnego potępienia ze strony Arcybiskupa Lefebvre, to by może ich poruszyło, ale skoro pomijam powyższe tematy, bo nie od nich zależy racja Bractwa,  skoro pokazuję kluczowe dyscyplinarnie i doktrynalnie błędy w trwałej postawie, to jest to dla ludzi ZBYT PROSTE(wbrew ich buńczucznym deklaracjom o prostocie i tomizmie, o którym nie mają wiele pojęcia), zbyt mało emocjonalne i aferujące, by się tym przejęli.

MI jednak nie zależy na manipulatywnym szokowaniu, na plotkowaniu i sianiu sensacyjek, które niekoniecznie musza świadczyć przeciw całemu FSSPX. Mi zależy na Tradycji i Rzymsko-Katolickiej Wierze Pana naszego Jezusa Chrystusa, na pokazaniu zasadniczych błędów, uderzających w Jego Nauczanie, które istotnie zaważają na postawach życiowych coraz większej rzeszy zwodzonych przez FSSPX wiernych.

Kluczowy błąd Lefebrystów i niektórych ich oponentów. Extra SSPX nulla salus

Główny błąd FSSPX i innych środowisk  tradycji polega na skłanianiu wiernych do zaufania Arcybiskupowi gdy krytykuje Akty Kościoła, co jest tożsame z nieufnością Aktom Kościoła, a więc oznacza Ufność Arcybiskupowi, a Nieufność Papieżowi i Ufność samemu Bractwu tak, jak się winno ufać Kościołowi.

Bractwo samo to potwierdza konsekwentnie tłumacząc w skomplikowanych tekstach Akt Nieposłuszeństwa w sprawie święceń casusem wyższej konieczności wynikającej z Nadzwyczajnego Kryzysu Kościoła. Samo Bractwo przyznaje ową nadzwyczajność, odsyła prezentujących wątpliwości wiernych do rozbudowanych tekstów. Tymczasem wierni po to mają hierarchię, by nie musieli sami takich tekstów oceniać, sprawdzać, bo łatwo w nich coś przeoczyć, są one wysoce spekulatywne. Skoro wiec wierni nie są w stanie ocenić czy te teksty czegoś nie gubią, a więc de facto wierzą na słowo swoim Autorytetom, którzy się na nie powołują i je piszą, a jednocześnie skoro te teksty podważają Akty Kościoła, a usprawiedliwiają Nieposłuszeństwo wobec tych Aktów, to wierni de facto wiarę Kościołowi(choćby nawet w tych kilku sprawach) zastępują wiarą w stanowisko Bractwa.

 Jest to zaprzeczenie Credo, postawa schizmatycka i sekciarska.

 

Już to wystarczy, by się od jedności z FSSPX odciąć.

 

Ów błąd wyrażają również słowa samych sympatyków i kapłanów Bractwa:

"Wybór Bractwa to jest wybór zbawienia bądź potępienia"

Takie wytłumaczenie o. Bonawentury powtórzył ks. Piotr Świerczek tłumaczący swoje przejście do FSSPX w wywiadzie na kanale Szkoły Akwinaty z 26 marca 2022 pt.: „Dlaczego księża przechodzą do Bractwa św. Piusa X? Rozmowa z ks. Piotrem Świerczkiem”. Powyższe postawy i uzasadniają wystarczająco przypisywanie Bractwu postawy: „Poza Bractwem nie ma Zbawienia”.

 

Niestety bardzo skuteczne budowanie dobrego wizerunku w mediach i kaplicach przez środowisko FSSPX, pozwala im skutecznie zagłuszyć ów zasadniczy błąd.  Gdyby więc wybór Bractwa miał być wyborem Zbawienia, lub potępienia, jak to głoszą powyżsi księża, to droga zbawienia nie mogłaby być drogą Bractwa. Ta, zarezerwowana jest dla Kościoła Katolickiego jako całości.

 

GROMADZIENIE WĘGLI ROZPALONYCH NAD GŁOWĄ i BIERNOŚĆ.

21 Kwietnia 2022, w filmie pt. "I Ty jesteś oszczercą", kanał „Szkoły Akwinaty” usłyszeliśmy następujące słowa ks. Szymona Bańki: "Może to być również przykład: nie mamy dowodu, ale wydaje nam się, że tak jest. Bo coś, bo mamy jakieś tam przekonanie. To również będzie oszczerstwo, jeśli rzucamy w ten sposób bez posiadania wystarczającego dowodu takie poważne oskarżenie." Całkowita zgoda.

Na początku Lutego 2022 pojawił się tam film „Ile razy trzeba nadstawiać policzek? Czy katolik powinien być bierny?”.

Mój do niego komentarz, zwracający uwagę na to, że Bractwo Piusa X samo wspaniale w teorii wykłada i piętnuje te błędy w które wpada. Zjawisko poruszone już we wstępie i przykładach innych sporów poruszanych w tym rozdziale:

 

Niezwykle trafne jest to przywołanie przez Księdza węgli rozżarzonych zbieranych nad głową. Wyjaśnia ono, dlaczego niektórzy pierwsi, i najlepiej opisują akurat te błędy, których sami się wobec innych dopuszczają. Chodzi to za nimi(jak słyszymy powyżej). Nie daje spokoju. Aż w końcu wyrzucają to z siebie wskazując u innych akurat własne wady, jak to źdźbło w oku bliźniego, zestawione z tramem w oku własnym. (…) A może to po prostu mechanizm obronny, który sprawia że my najlepiej i najdokładniej w teorii opisujemy te błędy, któreśmy sami popełnili i wytykamy je akurat tym, którzy nie chcieli ich popełniać razem z nami.

Ma Ksiądz rację. Obrona krzywdzonych bliźnich, a tym bardziej Tradycji Kościoła jest obowiązkiem. Dlatego mamy obowiązek bronić przed Wami  tzw. indultowców, oczernianych, że są zdrajcami, kolaborantami, "opluwają Arcybiskupa" - choć właśnie w Imię Tradycji i w sumieniu nie mogli się zgodzić z Aktem nieposłuszeństwa, bo nie widzieli jego konieczności. Mamy obowiązek ich bronić, gdy sugerujecie im powierzchowne, rekonstruktorskie podejście do Mszy Wszechczasów, gdy szydzicie z ich cierpienia, przyrównując je do Młodego Wertera i łącząc z insynuacyjnym zarzucaniem dezercji w tytule materiału dotyczącego jednej osoby(ks. Korupki”), gdy mówicie "Być może więcej cierpią od nas, ale niech nie narzekają, nie mam dla nich litości, sami tego chcieli"(Słowa ks Łukasza Szydłowskiego o „indult owcach” z wykładu w Krakowie w czerwcu 2021, umieszczonego pod filmem o wymownym tytule: „Bractwo odmawia kolaboracji”) . W sytuacji, gdy nie ma ich na sali słowa powyższe przypisujące im narzekanie są zniesławiającą ich imputacją, oraz stawianiem chochoła. To samo środowisko, które przyklaskuje takim słowom nie stosuje się do nich, gdy represjom, kilka miesięcy później jest poddawany ten, kto te słowa wypowiedział.  Gdy „nasi” (np. Arcybiskup Lefebvre) cierpią, to „ojoj, bohater”, a gdy inni cierpią, to "sami tego chcieli, nie mamy dla nich litości". To jest logika Kalego, hipokryzja i myślenie plemienne. Dzielenie, skłócanie i zamykanie ludzi Wam ufających w bańkach. Oni już nie analizują tego co mówicie, jeśli to jest coś co powtarzacie za Arcybiskupem. Oni w to wierzą, nawet, jeśli to nie jest przekazywanie Tradycji samej, ale jej reinterpretowanie na potrzeby usprawiedliwienia Waszych konkretnych zachowań z lat 70-80 i ich następstw aż do dzisiaj.

 Ci, którzy właśnie w imię Tradycji, w imię tego, co otrzymali(„tradidi quo et accepi”) nie mogli się w sumieniu z tym zgodzić, są przez Was atakowani i zniesławiani już zanim wypowiedzą cokolwiek, uprzedzająco, w odniesieniu nie do rozumu, a do emocji: "Oni nas zdradzili, kolaboranci, dezerterzy, opluwają Arcybiskupa" to typowe komunikaty emocjonalnie dyskredytujące. Zabijają one, a nie uaktywniają trzeźwy i uczciwy osąd. Mam nadzieję, że się opamiętacie, bo wbrew Waszym zamiarom robicie tym wielką krzywdę wielu dobrym ludziom, którzy przejmują od Was, tak jak Wy przejęliście od Waszych autorytetów te błędne metody samonapędzajacej się maszynki "dziel i rządź".

Mały chłopczyk u sąsiada szedł sobie przez wieś i pytam go, "Co tam, Adaś, kaześ to był?" A on do mnie: "A co to jo Matka Teresa?" Biedny nie wiedział, co to znaczy. Teraz już jest duży chop, to wie.

Co z tego, że przytacza się przypowieści biblijne, jeśli one nijak nie pasują do postawy krytykowanego z ich użyciem bliźniego? Co z tych pięknych przypowieści, jeśli się z ich użyciem wydaje fałszywe świadectwo o bliźnim, czyli łamie przykazanie i Tradycję? Jeśli się za ich pomocą próbuje ludzi skusić, by tchórzliwie zrezygnowali z krytyki Bractwa(a de facto z OBRONY tych, których Bractwo krzywdzi i z OBRONY tej części Tradycji, w którą Bractwo uderza) bo to Bractwo? Słyszałem nie raz, po ogólnych uwagach środowiska Bractwa o potrzebie męstwa, a nawet sugestiach że jestem tchórzem, przeciwne tym uwagom kuszenie do tchórzostwa: „A po co tak krytykujesz… Księży Bractwa nie można krytykować, ich trzeba wesprzeć, lepiej idź z nami i nie krytykuj. Lepiej zajmij się swoim życiem, bo się nie znasz”.  Szkoda, że to u takich ludzi nie działa w dwie strony. Od jakiegoś czasu obrońcy Bractwa przyjęli taktykę takiego właśnie kuszenia, ignorującego i zagłuszającego konkretne cytaty, punkty i argumenty, które przedstawiam. Wygodnie byłoby się temu środowisku nie narażać, bo wtedy jest miłe i dobre, tym bardziej, że wcześniej podobną krytyką naraziłem się proboszczom i wiernym w parafiach, oraz wielu znajomym. No trudno. Te same zasady, które skłaniały mnie do krytyki rewolucji liturgicznej i rewolucjonistów, papieża Franciszka i Traditionis Custodes, te same zasady, które nie pozwalały mi milczeć, gdy między innymi kapłanów Bractwa oskarżano o "rekonstruktorstwo historyczne i powierzchowność" nie pozwalają mi teraz milczeć, gdy Bractwo tymi samymi i jeszcze gorszymi zarzutami oczernia swoich współbraci w kapłaństwie, a przy okazji odciąga ludzi od ważnego elementu Tradycji poprzez usprawiedliwianie bezprawnego Aktu nieposłuszeństwa Arcybiskupa Lefebvre'a w 88 roku. Właśnie z powodu tych święceń "indultowcy" byli w sumieniu, żeby bronić CAŁEJ Tradycji, a nie tylko jej części zobowiązani zerwać współpracę z Arcybiskupem. Albo inaczej: To on ją zerwał, bo postawił ich jako ich przełożony w sytuacji konfliktu sumienia, i zaprzeczył własnym zapewnieniom sprzed roku("Gdybym wyświęcił biskupów bez zgody papieża byłbym schizmatykiem"), popadł w sprzeczność, której oni w sumieniu nie potrafili już usprawiedliwić. To oni byli więc mu wierni bardziej niż on sam sobie. I właśnie ich spotkał ze strony Arcybiskupa przewrotny zarzut stanowiący swego rodzaju mechanizm obronny, że to oni są zdrajcami. Zarzut ten jest podły i nawet jeśli jesteśmy w stanie obronić subiektywne pobudki Arcybiskupa z tamtych czasów, to nie godzi się bronić samego tego zarzutu i postawy nieposłuszeństwa. To utrwala w ludziach rewolucyjne metody i postawy, co czyni wewnętrznie sprzeczną i przeciwskuteczną ich walkę o Tradycję. 

DZIEL i RZĄDŹ – plotka i domniemanie winy narzędziem rewolucji

Żeby dzielić, naucz lud rewolucyjnie domniemywać winę. Rewolucyjna "agentura" zastawia pułapkę: uczy nas zajmowania się tym, na czym się nie znamy: im bardziej się nie znamy, tym bardziej wierzymy naszym nowym autorytetom, które OSKARŻAJĄ. I sami uczymy się zasady domniemania winy: jeśli jakieś oskarżenie mocno brzmi(czyli pobudziło lepiej nasze wrażenia/ emocje), to powtarzamy je jak fakt. Jest to całkowita odwrotność katolickiej tradycji, uczciwości, VIII Przykazania, zasady ignacjańskiej, cywilizazcji łacińskiej, itd.

Właśnie na tej przewrotności polega rewolucja, która zjada własne dzieci. I w ten sposób Ci co chcą bronić Tradycji w istocie nieświadomie ją własnym działaniem zabijają, i realizują zasadę dziel i rządź. Skoro bowiem juz nauczono ludzi traktować ufnie oskarżenia, a nieufnie oskarżanych, to bardzo łatwo ich wciąż dzielić: wystarczy rzucić oskarżenie, zdyskredytować, ośmieszyć. Ludzka, upadła natura jest po grzechu pierworodnym na takie sztuczki podatna. Hołdowanie owej upadłości, to główne narzędzie rewolucji, diabłów i służb. Element efektu kostki rosołowej:

Wciąganie ludzi na podstawie plotki w te dywagacje, które nie do nich należą, odciąga ich od obowiązków, przez których zaniedbywanie rozpada się spoistość społeczna.  Pogłębia się przy tym frustracja, czyli podłoże do emocjonalnych sporów. Ich rozsadnikiem jest plotka(często przybrana dla niepoznaki w „grzeczny”,  „elokwentny” i „pobożny” kubraczek), która łatwo wchodzi ludziom w nawyk. PO grzechu pierworodnym mamy tendencję, by nawet od największych świętych przejmować nie zalety, a wady, jeśli się za bardzo na samych tych postaciach i autorytetach skupimy.

Plotka bazuje na pójściu na łatwiznę w postaci stworzenia trwałych szufladek: „Kto nie krytykuje z nami, ten na pewno modernista, kryptomarksista, czy inny wykolejeniec” na niej bazuje rewolucyjny bunt, prowadzący do samonakręcającego się mechanizmu ciągłych podziałów opartych na podejrzliwości, i zasadzie domniemania winy.

Ja mam wierzyć w to, co katechizmy podają, a nie wykręcać się od prostych, katechizmowych nakazów, np. obowiązku pójścia na Mszę w Niedzielę w imię zawiłych analiz, które mówią, że Obrzęd dany mi przez Kościół uczyni mnie protestantem. A skąd ja wiem, czy autorytety dokonujące tych analiz gdzieś czegoś nie gubią? Obrzędy Kościoła mam poznawać po tym, że mi je Kościoł daje. Kropka.

Jestem za głupi – więc nie mam podstaw by oskarżać Sobór i NOM

Nie mam kompetencji i DOSTATECZNEJ RACJI, by odrzucać.

My, wierni właśnie przez swą niekompetencję nie jesteśmy w stanie ocenić, czy księża Bractwa za J.E. Abp. M. Lefebvre'm w swej argumentacji czegoś nie gubią. Jeśli tego nie wiemy, to mamy w sumieniu obowiązek bronić oskarżanych: jak bliźnich, tak jeszcze bardziej tego, co widzimy jako oficjalne obrzędy Kościoła.  Nie możemy tym samym ufać tym, co je oskarżają. Jeśli oskarżycielom Soboru i „Nowej Mszy” ufamy na słowo, czy siłą ich autorytetu, to stawiamy w sposób sprzeczny z wiarą Arcybiskupa, księdza, czy innego hierarchę w miejscu papieża. Część Kościoła w miejscu całości(nawet jeśli deklarujemy inaczej). To jest sedno rewolucji: bunt przeciw zwyczajowej Zwierzchności i Tradycji.

Nie wiemy czy rację ma ten, czy drugi specjalista, wszak wielu ich jest i było. I mimo podobnych kompetencji mają sprzeczne opinie co do tego, co Tradycją i prawdą i właściwym rozumieniem jest, a co nie. Jeśli ja jako wierny nie mam takich kompetencji to nie mam DOSTATECZNEJ racji, a więc i prawa odrzucać tego, co Kościół nam daje jako oficjalne obrzędy i Akty. A SWII i NOM, takie w moich oczach są, bo jako wierny nie po tym poznaję, że takie są, czy spełniają szczegółowe, prawnicze warunki legalizacji, a po tym, że je proboszcz, biskup i papież w łączności odprawiają. 

Argument, że wyższa konieczność i Obrona Tradycji wymaga od nas nieposłuszeństwa to pułapka błędnego koła: z racji swej niekompetencji właśnie tego, czy ta wyższa konieczność w tak abstrakcyjnej i skomplikowanej sprawie jest, nie jesteśmy w stanie ustalić, stąd nie mamy prawa do tego nieposłuszeństwa czyli odrzucenia zasad NORMALNYCH i ZWYCZAJNYCH przystawać.

Z tego właśnie powodu nie mamy prawa oskarżać „indultowców”, czyli tych, co w imię powyżej wspomnianej zasady nie chcą przystać do owego nieposłuszeństwa, że są zdrajcami, kolaborantami, że opluwają tych, co tego aktu nieposłuszeństwa dokonali, że wobec tego nie rozumieją o co chodzi, wszak rzekomo tylko o Mszę im chodzi i że są powierzchownymi rekonstruktorami historycznymi obojętnymi na inne ważne sprawy doktrynalne. Takie oskarżenia to przewrotne oszczerstwa, z niczego nie wynikające, a orzeczone. Są to oskarżenia, wszak oni poprzestają przy normie i Tradycji posłuszeństwa papieżowi, dla wypowiadania którego tak samo mogą nie widzieć dostatecznej racji.[2]

 

Sesja VII Soboru trydenckiego. Dekret i Kanony o Sakramentach w ogólności.

7. „Gdyby ktoś mówił, że obrzędy, szaty i znaki zewnętrzne, których używa przy sprawowaniu mszy Kościół katolicki, są bardziej podnietą do bezbożności niż pełnieniem pobożności - niech będzie wyklęty. "

 

Wobec powyższego zapisu i zdrowego rozsądku uwzględniającego niekompetencję większości wiernych mam jako wierny obowiązek ufać raczej temu, co zwyczajowo, oficjalnie i dla mnie rozpoznawalnie dane przez Kościół, a nie tym, którzy te akty podważają. Jeśli się nie znam, to nawet gdy np. księża FSSPX podają argumenty, to i tak, ostatecznie i de facto wierzę na słowo, jednej bądź drugiej stronie. Skoro tak, to wierząc tej stronie, która podważa Akty jawiące mi się jako oficjalnie Kościelne, a nie samym tym Aktom potwierdzonym przez papieża, nie ufam w praktyce Kościołowi, a temu, kto Akty tego Kościoła podważa. A to sprzeczne z celem Istnienia Instytucji Hierarchicznej Kościoła, która to jest kluczowym i konstytutywnym elementem jego tożsamości.[3]

 

Rewolucyjna metoda obrony Tradycji

Jeśli tą rewolucyjną metodą bronimy Tradycji, to wpadamy w sprzeczność i makiawelizm. Bronimy dobra za pomocą z gruntu złej metody: rewolucyjnego ignorowania zwierzchności.

Źródłem choroby zachodu jest rewolucja, która u odrzucaczy Soboru przejawia się obroną Tradycji biernej, za pomocą zaprzeczania Tradycji czynnej. Tym zaprzeczeniem jest nieuprawniony b unt, wymierzony  w sens istnienia Hierarchii Kościoła(bunt w postaci wyjściowej nieufności wobec Aktów Kościoła, a Ufności stanowisku podważającemu te Akty) i zasada domniemania winy sprzeczna z uczciwością, logiką, cywilizacją łacińską, a przede wszystkim Ewangelią znaną nam z Tradycji. Nie można walczyć o prawdę za pomocą błędnych metod.

 

Wspomniana wyżej Tradycja czynna, to swego rodzaju metody myślenia i działania. Treści i elementy to tradycja bierna.

Ów podział odpowiada poczynionemu w innym miejscu tej książki rozróżnieniu na gramatykę i leksykon. Ta pierwsza stanowi dużo trwalsze spoiwo, swego rodzaju struktury długiego trwania, wiążące elementy i sposoby wyrażania, które ulegają zmianom znacznie częściej. Jeśli już w metodzie swojego działania zaprzeczymy tej tradycji czynnej, to treści tradycyjne nie będą miały podłoża szkieletu, na którym mogą być osadzone, żyznej ziemi, gruntu na którym mogą wzrastać, mogą być właściwie rozumiane.

Tak literacko, ale jak sądzę trafnie ową tradycję czynną, czy też metodę tradycyjną nazwać można pokorą, a jej rewolucyjne zaprzeczenie- pychą.

Zwierzchność – posłuszeństwo dzieci ojcu, biskupów, parafian proboszczowi, Księzy biskupowi, biskupów i całego Kościoła papieżowi, itd., to znak zależności między Stwórcą i Stworzeniem, stąd IV Przykazanie leży najbliżej tych, dotyczących samego Boga. Właśnie do tej relacji Znakowej odnosi się jak przypuszczam orzeczenie z Nowego Testamentu, że wszelka władza pochodzi od Boga.

Obowiązek obrony Soboru i obowiązku niedzielnego również na Nowej Mszy

Ktoś powie: No to jak? Uważasz że reformy liturgiczne były błędne, że Nowa Msza ma wady, a jednak jej bronisz? Zdecyduj się, Twoja mowa ma być prosta: tak-tak nie-nie.

Odpowiem: tak bronię jej tak, jak bronię Kościoła pomimo grzechów i błędów jego pasterzy, również w oficjalnych dokumentach. Warunkiem obowiązywania rytu czy decyzji nie musi być jej doskonałość, ale niesprzeczność z dogmatami. Nawet Ci, z którymi się tu nie zgodzę nie powiedzą prosto, że Nowa Msza jest heretycka, ale że „obiektywnie uczyni katolika protestantem”, lub że „do herezji prowadzi”. Ktoś i temu sformułowaniu mógłby zarzucić krętactwo, niezdecydowanie. Ale byłby to zarzut wobec FSSPX nieuczciwy, tak, jak ten sam zarzut stawiany „Obronie Nowej Mszy.”

Mówiąc prosto: nieistotne, czy tłumaczenie jest zawiłe, czy proste. Istotne, czy jest prawdziwe. I czy ma dostateczne podstawy, czy raczej na wrażeniach i spekulacjach się opiera.

Obowiązek obrony NOM, POMIMO pewnych jej wad i niedostatków wynika z treści naszej wiary. Traktujemy ich obowiązywanie jako punkt wyjścia wyrażony w takich słowach „przedsoborowych” katechizmów:

„W nauczaniu dzięki ustawicznej pomocy Ducha Świętego, obiecanej przez Jezusa Chrystusa, Kościół jest nieomylny, gdy czy to w zwyczajnym i powszechnym nauczaniu, czy też uroczystym orzeczeniem władzy naczelnej podaje wszystkim do wierzenia prawdy wiary i obyczajów, które są bądź objawione same w sobie, bądź też pozostają w związku z objawionymi prawdami.

(…)Wydawanie takich uroczystych orzeczeń należy zarówno do Papieża jak też do Biskupów, pozostających w jedności z Papieżem, zwłaszcza na soborze powszechnym.

(…)Sobór powszechny jest to zebranie Biskupów całego Kościoła Katolickiego, zwołane przez Papieża; zebraniu temu przewodniczy Papież bądź osobiście, bądź przez swoich legatów, i on też swoją powagą zatwierdza uchwały soborowe.” [4]

A tu już wypowiada się papież Pius IX:

"Jaki pożytek płynie z publicznego głoszenia dogmatu o prymacie św. Piotra i jego następców, i z nieustannego powtarzania deklaracji wiary i posłuszeństwa wobec Stolicy Apostolskiej, kiedy czyny zadają kłam tym wzniosłym słowom? Co więcej, czyż taki bunt nie staje się bardziej niewybaczalny przez fakt, że posłuszeństwo jest uznawane za obowiązek? Prócz tego, czyż władza Stolicy Apostolskiej nie obejmuje środków – w postaci sankcji – jakie zmuszeni byliśmy podjąć, czy też wystarczy być w jedności wiary z tą Stolicą bez dołączenia uległego posłuszeństwa – postawa jakiej nie można przyjmować bez uszczerbku dla Wiary katolickiej?...

W istocie, Czcigodni Bracia i umiłowani Synowie, idzie o okazanie lub odmówienie posłuszeństwa wobec Stolicy Apostolskiej, idzie o uznawanie władzy tej Stolicy, także nad waszymi kościołami, nie tylko w sprawach dotyczących Wiary, ale również dyscypliny. Ten kto temu zaprzecza, jest heretykiem; a ten kto to uznaje i uporczywie odmawia posłuszeństwa, zasługuje tym samym na anatemę".[5]

 

W Deklaracji Abpa Lefebvre’a ze21 Listopada 1974 roku czytamy:

 

„Całym sercem i całą duszą należymy do Rzymu katolickiego, stróża wiary katolickiej oraz tradycji niezbędnych do jej zachowania, do wiecznego Rzymu, nauczyciela mądrości i prawdy.

Odrzucamy natomiast i zawsze odrzucaliśmy pójście za Rzymem o tendencji neomodernistycznej i neoprotestanckiej, która wyraźnie zaznaczyła się podczas II Soboru Watykańskiego, a po soborze we wszystkich z niego wynikających reformach”

Zasadność takiego podziału należy udowodnić. Jest on orzeczony. Łatwo w oparciu o takie rozróżnienie wszystko co nam nie pasuje odrzucać, tłumacząc, że należy do „Rzymu protestanckiego”. I kręcić się wciąż w błędnych kołach w rozumowaniu.

Łatwo w oparciu o takie rozróżnienie popaść w sprzeczności i z podejrzeniem patrzeć na wszystko, co z Rzymu, porzucając obowiązek wykazania błędu, co też ma miejsce w zawieszeniu uznania posoborowych beatyfikacji i kanonizacji, w wielu wypowiedziach księży FSSPX, np. ks Łukasza Szydłowskiego, który w swoim wykładzie w Krakowie w 2021 roku mówił tak:

„Bo Rzymowi o jedno chodzi: Msza Tradycyjna wiąże się dla nich z oporem przeciwko reformom posoborowym, przeciwko nowemu nauczaniu papieskiemu. I to zawsze tak było. I teraz kapłan który tego[czyli czego konkretnie?] nie pojmuje i propaguje to nauczanie jest po prostu rekonstrukcjonistą… Dlaczego? jest tak, jak mężczyźni którzy ubierają się w mundury z czasów II wojny światowej, ubierają się raz na jakiś czas i odprawiają tą Mszę. Tak mniej więcej to wygląda.”

To gołe orzeczenie. Tak to nie wygląda. Tak sobie ksiądz Łukasz orzeka. Chochoł postawiony. Teraz nic tylko go popchnąć.

Rzymowi, czyli komu? Dlaczego więc Abp Lefebvre i Bractwo w ogóle z tym Rzymem rozmawia, uznaje papieża? Uznaje ogólnie władze Rzymskiego Biskupa? W jednych wypowiedziach ogólnie krytykują innych np. „indultowców” dlatego, że próbują się dogadać z Rzymem, ale jak się im powie, że jako katolicy nie mogą tak ogólne i Rzymu odrzucać, bo to podstawa katolicyzmu, to powiedzą,  ze oni uznają papieża, rozmawiają z nim. „Innym nie wolno, ale nam wolno.” Toż to logika Kalego.  Do FSSPX mają ten sam zarzut sedewakantyści: „że paktują z Rzymem”.

„To nauczanie”, czyli które? Rzymskie? Przecież to oznacza nasze, bo jesteśmy Kościołem Rzymsko-Katolickim!  Traktując je z racji jego rzymskości podejrzliwie, zaprzeczamy sobie, skoro jednocześnie uznajemy się za Rzymskich katolików wiernych papieżowi, tak, jak to zreferował papież Pius IX w zacytowanych przed chwilą słowach. Takie uogólnianie i brak precyzji sprawia, że w zależności od tego jak nam wygodnie możemy sobie odrzucać z obowiązującego nas nauczania Rzymskich papieży i soborów powszechnych co nam się będzie WYDAWAŁO sprzeczne z Tradycją.

Przed tym przestrzegają reguły św. Ignacego Loyoli:

„Reguła 1. Rezygnując z wszelkiego własnego sądu, trzeba mieć umysł gotowy i skory do okazania posłuszeństwa we wszystkim prawdziwej oblubienicy Chrystusa, Pana naszego, czyli naszej świętej Matce, Kościołowi hierarchicznemu.

Reguła 10. Powinniśmy być gotowi do uznania i pochwalania zarówno dekretów i poleceń, jak i obyczajów naszych przełożonych. Chociaż bowiem czasami nie są one godne pochwały, to jednak występowanie przeciw nim czy to podczas publicznych przemówień, czy to w rozmowach z ludźmi prostymi zrodziłoby raczej szemranie i zgorszenie wśród ludzi – i to zarówno przeciw przełożonym świeckim, jak duchownym. Toteż jak z jednej strony jest rzeczą szkodliwą mówić źle do ludzi pod nieobecność przełożonych, tak może być rzeczą pożyteczną, jeżeli się rozmawia o złych obyczajach z tymi, którzy mogą temu zaradzić.

Reguła 13. By we wszystkim utrafić w sedno, powinniśmy być zawsze gotowi wierzyć, iż białe, które widzę, jest czarne, jeżeli się tak wypowie Kościół hierarchiczny, w przekonaniu, że między Chrystusem, naszym Panem i Oblubieńcem, a Kościołem, Jego Oblubienicą, działa ten sam Duch, który nami kieruje i rządzi ku zbawieniu innych dusz. Świętą Matką naszą, Kościołem, rządzi bowiem i kieruje ten sam Duch i Pan nasz, który nam dał dziesięć przykazań.”

 

Hierarchia(czyli weryfikowanie sporów na tym samym poziomie przez autorytet wyższego rzędu z papieżem na szczycie)jest po to, by wiernym umożliwić odróżnienie wiary prawdziwej od fałszywej. Katolickiej od niekatolickiej, tradycyjnej od nietradycyjnej, szczególnie tam, gdzie sprawy są skomplikowane, zawiłe. Gdyby wierni mieli w tych sprawach rozstrzygać, co jest Tradycyjne, a co nie, (czy rację ma jeden czy drugi biskup, kardynał czy raczej papież)  każdy mógłby z racji ograniczoności ludzkiego umysłu rozstrzygnąć inaczej. Stałoby się tak, jak w protestantyzmie, tylko miejsce tekstu Pisma świętego zajęłyby teksty tradycji i obrzędy, proponowane przez tego, czy innego biskupa, czy lidera…

Dlatego w tej akurat sprawie słuszną diagnozę stawia ksiądz, który odszedł z FSSPX i został sedewakantystą:

przyczyna przylgnięcia do jakiegokolwiek konkretnego nauczania, prawa lub reguły dyscyplinarnej nie wynika z tego, że sam rzymski papież tak zarządził, lecz raczej dlatego, że Bractwo Św. Piusa X "dokonało przesiewu". "Złote sito" Bractwa w rzeczywistości zastąpiło nieomylne magisterium Kościoła.”

 

Posłuchajmy teraz słów abp. Lefebvre’a ze sławnej deklaracji:

 

„Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy – niech będzie przeklęty” (Gal 1, 8).

 

„Czyż nie to powtarza nam dzisiaj Ojciec Święty? A jeżeli w jego słowach lub czynach, albo też w aktach dykasteriów dałoby się dostrzec jakieś sprzeczności(…)”

Czy te sprzeczności są akurat w przedmiocie wypowiedzenia posłuszeństwa? Czy zmiana jest tożsama ze sprzecznością? To trzeba udowodnić, a nie zakładać.

„(…)to wybieramy wówczas to, czego zawsze nauczano i zamykamy uszy na niszczące Kościół nowinki.”

 

Jak ocenić, czy to nowinki, czy nie, jeśli zamkniemy uszy? Nawet jeśli to są rzeczy nowe, nie znaczy to jeszcze że są sprzeczne. Jak więc ocenić czy te nowinki są sprzeczne czy nie, jeśli zamkniemy uszy?

Zawsze nauczano też, że trzeba bronić Soborów i danych przez Stolicę Apostolską Obrzędów. To jest  zasada daną nam przez poprzedników w Tradycji. Właśnie tym, czego nie można zmieniać. Nie można zapominać o tej zasadzie i rezygnować z PRÓBY Obrony Soboru. Ta rezygnacja byłaby tu nowinką. Ktoś powie, że tutaj cytowane słowa były poprzedzone próba takiej obrony, ale okazało się to niemożliwe. Czy aby na pewno się okazało? A może możliwość tej obrony dalej jest, tylko inne czynniki, np. emocje i prowokacje powołujących się na Sobór oszczerców, oraz naciski przeciwnych im sedewakantystów sprawiły, że traktujemy je w sposób nieuzasadniony jako mało przekonujące. To, że coś jest mało przekonujące i „niekonkretne” to nie argument. To emocja.

Czytamy powyżej „jeżeli dałoby się dostrzec jakieś sprzeczności” Jeżeli. Pytanie, czy rzeczywiście te sprzeczności mają miejsce. Nie można przy ustalaniu tego odrzucać z góry głosów tych, co pokazują że i jak te sprzeczności można usunąć.

Druga sprawa: Czy dostrzeżenie błędów w jednym miejscu uprawnia nas do odrzucenia całej reszty?

Nie można „zatykać uszu”, a więc w oparciu o jedne błędy przełożonych odrzucać i resztę ich nakazów. Zatkanie uszu sprawia, że nie da się usłyszeć innych nakazów przełożonych, a więc nie ma jak oddzielić słusznych od niesłusznych. Pozostaje jedno: głuchota na nie, czyli odrzucanie hurtem. A na to mi wiara nie pozwala. Wiara Katolicka wymaga bym odrzucał tylko te wprost z nią sprzeczne, wszak jedną z kluczowych jej zasad jest posłuszeństwo. Właśnie to było jednym z błędów księdza Piotra Natanka: wypowiedzenie posłuszeństwa i tam, gdzie to nie było konieczne. Oczywiście na ten zarzut powstała już cała argumentacja powołująca się na wyższą konieczność. W dalszej części wprost się do niej odniosę i pokażę dlaczego jest błędna.

 

Jeżeli już góry „zamkniemy uszy”, to jak ocenimy, czy to co, co nazywamy nowinkami rzeczywiście tymi nowinkami jest i czy to, co wrzucamy do jednego wora z rzeczami niszczącymi Kościół rzeczywiście ten Kościół niszczy? Łatwo tu wylać dziecko z kąpielą, z rzeczywistymi błędami odrzucić dobro, do którego się one przyklejają. Tu trzeba sprawdzać, weryfikować, konkretyzować, a nie uogólniać! Tym bardziej gdy mówimy o rzeczach zadekretowanych prze z Kościół święty. Baczmy, byśmy lecząc ból głowy nie ucięli głowy. Byśmy goniąc złodzieja nie pomylili go z tym, który akurat stał obok i mu skradzioną torebkę wyrwał !

To uogólnienie skutkujące pomyleniem powtarza się w tłumaczeniu nieposłuszeństwa w sprawie święceń jako wyższej konieczności, co przeanalizujemy dalej.

Czytamy dalej w owej deklaracji: 

 „Nowej Mszy” odpowiada nowy katechizm, nowe kapłaństwo, nowe seminaria i uniwersytety, charyzmatyczny Kościół Odnowy w Duchu, wszystko to, co sprzeczne z katolicką prawowiernością i odwiecznym magisterium.”

To są stwierdzenia. Nie dowody. Czy rzeczywiście odpowiada i czy rzeczywiście „wszystko to”? Nawet jeśli coś takiego jest, to czy rzeczywiście wszystko w tych nowościach jest sprzeczne z katolicką prawowiernością? Nic takiego nie wynika. Nie można tego założenia czynić argumentem, tym bardziej, że wyjściowo mamy zakładać prawowitość. Możemy ewentualnie stwierdzać sprzeczność z nią gdy nie ma opcji obrony i to w konkretnych elementach. Skąd mamy wiedzieć, że nie ma opcji obrony, gdy zatykamy uszy i nie dopuszczamy propozycji tej obrony? A mamy obowiązek bronić póki się da, bo taką otrzymaliśmy naukę, że to, co Kościół daje do wierzenia, daje w ramach Soborów i form kultu i to otrzymujemy, by przekazać.  Nie wspominając tu już o oczywistej zasadzie ignacjańskiej. Wcześniej uzasadnialiśmy, że nie tylko taką naukę otrzymaliśmy, ale że ona okazuje się jedynym racjonalnym rozwiązaniem.

 

Nawet gdy dostrzeżemy błąd, to nie jest uprawnione rozciąganie go na całość.

Gdy widzimy zabitą w kuchni kobietę i stojącego nad nią człowieka z zakrwawionym nożem pod nogami wydajemy surowy osąd. Sprawa wydaje się prosta: zabił. Morderca. Fakty mogą być takie, że rzeczywiście jego ręka trzymała nóż, ale dlatego, że wcześniej kroił cebulę, napastnik zaszedł go od tyłu, chwycił za rękę i popchnął na ofiarę, a potem uciekł. 

My jednak odrzucamy wszelkie niuansowanie jako kręcenie. Zatykamy uszy. To emocje. Nie fakty.

Tak robią Ci, co oczerniają Abpa Lefebvre’a, nie dopuszczają żadnych tłumaczeń, generalizują. Ale tak samo robią Ci, co broniąc się, odrzucają hurtem to, co ich oskarżyciele chwalą. Konsekwentnie idąc tym tokiem rozumowania należałoby odrzucić wiarę w Jezusa Chrystusa, bo protestanci też w Niego wierzą, no i odrzucać Kościół, bo, Ci co się obnoszą swoim katolicyzmem tyle złych rzeczy robią… skoro te czyny, czyli owoce są złe, to i Drzewo, czyli Kościół też jest Wielką Nierządnicą… No nie. Nie jesteśmy pewni, czy to rzeczywiście owoc z tego drzewa. To może być równie dobrze grzyb, czy jemioła, które na nim pasożytują, albo owoce z drzewa sąsiadującego z którym gałęzie sie splątały.

Nie można winić głowy za to, że ktoś wbił w nią ciernie. Nie można tylko dlatego usuwać całej głowy! Powbijały się w nią ciernie rewolucji rytu Mszy świętej, czy dwuznacznych sformułowań? Trudno. Lepiej poczekać do żniw a nie brać się za wyrywanie teraz kąkolu, bo można i zboże usunąć.(tłumacze mówią, że to nawet nie kąkol, tylko rodzaj trawy zwany życicą, która bardzo przypomina w początkowej fazie pszenicę i podobne zboża) „Z-BOŻE”. Dlatego przy oskarżaniu i odrzucaniu  trzeba zawsze uważnie sprawdzać czy to liść, czy może raczej kamuflujący się kameleon i nie ulegać prowokacyjnym oszczerstwom skłaniającym nas do emocjonalnych uproszczeń.

Szukamy tego dowodu  dalej:

„Reforma ta, tkwiąca korzeniami w liberalizmie i protestantyzmie, jest całkowicie zatruta; z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi, nawet jeżeli nie wszystkie jej czyny są formalnie heretyckie.(…)

Jedyna droga wierności Kościołowi i doktrynie katolickiej, dla dobra naszych dusz, to kategoryczne odrzucenie reformy.”

Mamy powyżej kilka założeń:

1. Że reforma tkwi w protestantyzmie i modernizmie.

2. Że jest CAŁKOWICIE zatruta

3. Z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi.

Sęk w tym, że te założenia stanowią przedmiot sporu, a traktowane są tu jako niezaprzeczalne, jako podstawa do następującego dalej wniosku:

„(…)Jest zatem niemożliwe, by świadomy i wierny katolik miał tę reformę przyjąć, lub się jej poddać.”

Tymczasem sam arcybiskup używając stwierdzenia nr. 3. unika słusznie stwierdzenia, że Nowa Msza czy Sobór są heretyckie, a tylko to pozwalałoby je odrzucać.  

Nie wiemy nawet Co konkretnie jest krytykowane pod hasłem  „TA REFORMA”? Dalej, nie jest udowodnione, czy wszystkie elementy i przejawy odrzucane tu hurtem jako „prowadzące do herezji”, rzeczywiście takie są. 

Czy reforma ta rzeczywiście tkwi w liberalizmie i protestantyzmie?(o pałce słownej „liberalizmu” napiszemy w innym miejscu) Jest tu takie założenie, ale brak dowodu a nawet konkretyzacji w przeprowadzaniu wnioskowania, bez której łatwo o pomylenie liścia z kameleonem i wylanie dziecka z kąpielą.

Czy CAŁKOWICIE? Czy nie ma tu mylenia istoty z przypadłościami?

Pełno tu założeń, brak dowodów. Dalsze wnioskowanie oparte jest więc na nieuzasadnionych przesłankach.

„Jedyna droga wierności Kościołowi i doktrynie katolickiej, dla dobra naszych dusz, to kategoryczne odrzucenie reformy”

Skoro nie wiemy nawet czy nie mylimy reformy z tymi, co się na nią fałszywie powołują, a próbujemy to uzasadniać dopiero później, po rzuceniu takiego oskarżenia, to tym bardziej nie możemy stwierdzić, że to droga jedyna. Nie wynika.

Nie możemy tak KATEGORYCZNIE i z góry odrzucać tego, co Kościół zatwierdził, tym bardziej w sytuacji, gdy opieramy się na przeskokach w rozumowaniu, na nieudowodnionych podstawach, w przypływie skądinąd słusznego wzburzenia wywołanego krzywdami i oskarżeniami.

Nawet jeśli ktoś jest rzeczywiście mordercą, ale mi brak danych by się o tym upewnić, nie wolno mi go oskarżać z pewnością, bo tej pewności nie mam. Złamałbym VIII Przykazanie. Podobne też jest moje stanowisko w sprawie NOM.

Jeśli wierni wierzą orzeczeniom arcybiskupa podwazajacym Sobory i obrzedy uzywane oficjalnie przez Kosciol, traktujac zdanie papieza wyjsciowo nieufnie, to tego arcybiskula traktuja jak papieza, co samo w sobie jest rewolucyjna metoda myslenia, przewrotem, przeniesieniem nadziei ktora mamy pokladac w calym Kosciele na część tego Kosciola. I jest to powazny blad nawet wtedy jesli arcybiskup ma rację. Blad lezy bowiem nie w racji do do przedmiotu sporu ale w metodzie traktowania podmiotów sporu. Jest to makiawelizm, czyli używanie fałszywej metody myślenia do obrony prawdy. Metody zawierajacej fundamentalnie nieuporzadkowana postawę wobec Instytucji Kościoła.

Wole mowic niejasno niz lamać VIII Przykazanie zasade domniemania dobroci blizniego i Aktow Kosciola, oraz zasadę ignacjańską: ja nie rozstrzygam TU jaki NOM jest. Mówię że jeśli nawet to co przeczytałem nie wystarcza, by uważać, że NOM uczyni katolika protestantem, to nie wolno mi się na to zdanie zgadzać, a nawet w imię Tradycji mam obowiązek protestować. Ludzie orzekaja w tej sprawie nie majac dowodów. Dowodami nazywaja twierdzenia, orzeczenia. Dopiero jak im to wytkne to sie oburzają, i wynajdują post factum jakies cytaty. I na tej podstawie bardziej wierzą oskarzycielom papieza niz papiezowi. Nawet jesli ktos jest mordercą, ale nikt mi nie potrafi tego udowodnic tylko z oburzeniem wymaga ode mnie bym go skazal, to viii przykazanie nie pozwala mi go skazać tylko dlatego, ze srodowisko uznaje to za fakt i wywiera emocjonalny nacisk oparty na sile autorytetu i orzeczenia. Wiekszosc srodowiska czy to krytykujacego Bractwo, czy broniącego polemizuje nie ze mną, ale z falszywym rozumieniem mojego stanowiska.

Konsekracja i zdrada.

Arcybiskup Marceli Lefebvre nieraz oskarżał tych, co nie zgodzili się na akt jego  nieposłuszeństwa w sprawie konsekracji, że są zdrajcami. Tymczasem oni konsekwentnie stosowali się do Tradycji Nauki Kościoła przekazywanej im wcześniej przez Arcybiskupa choćby w takich słowach:

„Gdybym konsekrował biskupa bez nieodzownego uprawnienia od papieża, byłbym schizmatykiem. Otóż, póki uznaję, że Jan Paweł II jest papieżem, nie mogę z nim zerwać… Jeśli Bóg chce, by Bractwo nadal trwało, sprawi, że biskupi konsekrują moich księży… Zatem bądźmy ufni” Tak  wypowiadał się abp Lefebvre w przeoracie w Nantes, 11 kwietnia, 1987 roku[6]

To oni więc wykazali się odwagą niezważania na względy ludzkie i emocje, ale trzymania się ZASAD, czyli Tradycji. Idąc późniejszym tokiem rozumowania Arcybiskupa i powtarzających za nim księży Bractwa należałoby stwierdzić, że to raczej oni pozostali Arcybiskupowi wierni, a on sam siebie zdradził. To arcybiskup okazał się niekonsekwentny. Właśnie to wyrzucali mu rozmaici sedewakantyści:

Przytoczona poniżej wypowiedź abpa Lefebvre’a jest przykładem pragmatycznego podejścia do kwestii papiestwa, dokładnie jak choćby ze sprawą „mszy”. Wystarczył rok, by teologowie FSSPX opracowali „nową eklezjologię”, która legitymizowałaby ich sprzeciw wobec tego, którego uznają za Papieża. Tym samym zaprzepaszczona została okazja do połączenia sił przeciwko modernistycznym okupantom Kościoła. Mamy tu także przykład tej dwulicowości arcybiskupa oraz jego Bractwa, która prowadzi do najgorszych kompromisów. Otóż dokładnie w tym samym czasie (maj 1987 r.) o. Guérard des Lauriers o tym mówił:

„JEŚLI, z okazji ewentualnej Sakry abp Lefebvre NIE OGŁOSI I TO PUBLICZNIE porzucenia swego obecnego stanowiska, a nawet jeśli zewnętrznie nie potwierdzi tego, że nie uznaje Wojtyły jako Wikariusza Jezusa Chrystusa w akcie: wówczas dwulicowość, którą systematycznie stosuje abp Lefebvre spowoduje, że TRZEBA SIĘ BĘDZIE obawiać najgorszych kompromisów. Takie „Sakry” będą przyporządkowane, w szatański i mistrzowski sposób, temu, by lepiej zapewnić „pojednanie” „tradycyjnej” falangi z „kościołem” oficjalnym.”

Dlatego trwające za bpa Fellay zabiegi o otrzymanie oficjalnego uznania są nie tylko dalszym ciągiem zabiegów abpa Lefebvre’a, ale przede wszystkim skutkiem zasad zaprowadzonych przez założyciela FSSPX. Jan Grodzki[7]

Niestety Arcybiskup  tą diagnozę urzeczywistnił. W swojej niekonsekwencji przychylił się zbytnio do jej błędnej strony, którą podzielali sedewakantyści, wywierający na niego nacisk mocnymi oskarżeniami, a odrzucił powyższą, słuszną deklarację. I o zdradę przewrotnie oskarżył tych, co w ten błąd nie popadli, co konsekwentnie trwali przy powyżej skrytykowanym przez sedewakantystów stanowisku.

To co sedewakantyści zarzucają Arcybiskupowi On zarzucił „indultowcom”. Przesunął tylko granicę tej fałszywej alternatywy: Sedewakantyści za „chwiejność” i dwulicowość uznawali w ogóle traktowanie papieża jako de facto papieża, natomiast abp Lefebvre,  bycie mu posłusznym (w  sprawach które abp uznał wg własnej opinii za Tradycję i  wyższą konieczność), uznawanie Nowej Mszy i Soboru.

Konferencja Abp. Marcela Lefebvre’a wygłoszona w Econe we Wrześniu 1990(za Christianitas, J. Bissig):

 „Jeśli nie chcemy znaleźć się w towarzystwie tych, którzy nas zdradzają nie możemy wahać się nawet przez moment. Zawsze istnieją tacy, którzy mają ochotę rzucić okiem na drugą stronę. Nie patrzą na przyjaciół walczących obok na polu bitewnym, lecz zawsze odwracają oczy nieco w bok, ku nieprzyjacielowi. Mówią, że należy być litościwym, mieć dobre intencje, że należy unikać podziałów. W końcu mimo wszystko tamci odprawiają dobrą Mszę, nie są tacy źli jak się mówi.”

Konstruuje chochoła i buduje uprzedzenia(z czego przykład będą brali analizowani tu za kilka stron jego uczniowie) – mówią wszak coś innego - a mianowicie, że obrona Tradycji i VIII przykazania tego wymaga, wymaga by nie mówić fałszywego świadectwa przeciw Kościołowi i bliźniemu. Nie mówią po prostu i tylko, że należy unikać podziałów.

„(…)Lecz oni nas zdradzają. Podają rękę tym, którzy rujnują Kościół, tym, którzy mają modernistyczne i liberalne poglądy, mimo iż są one potępione przez Kościół. Zatem dzisiaj Ci, którzy pracowali z nami nad przywróceniem królowania naszego Pana Jezusa Chrystusa i nad zbawieniem dusz, wykonują diabelską robotę.(…)”

Pełno tu orzeczeń, więcej: oskarżeń o „diabelską robotę” opartych na niczym. Dlatego są one oszczerstwem i to niezwykle ciężkim, podobnie jak cytowane przed chwilą  oskarżenia wobec Abp. Lefebre’a, ze strony sedewakantystów że działa w szatański sposób.

„(…)Jak można, proszę Was, utrzymywać stosunki z tymi ludźmi?”

Z tymi, czyli z jakimi? Gdzie udowadnia, że tacy są i że to jacy są jest „takie”, jest zdradliwe, złe, itd.?

„(…)Właśnie to stwarza nam problemy z niektórymi bardzo dobrymi wiernymi, którzy nas popierają i którzy zaakceptowali konsekracje biskupie.”

Dlaczego dobroć tych konsekracji traktuje jak oczywistość? To brnięcie w zaparte i błędne koło w rozumowaniu, wszak właśnie zasadność i zgodność tych święceń z Tradycją stanowi przedmiot sporu i niezgody tych, którzy zostali oskarżeni o zdradę. Tymczasem oni właśnie konsekwentnie stosują się do tradycyjnych zasad wspomnianych wcześniej przez arcybiskupa, i protestują przeciwko ich łamaniu.

 „(…)lecz którzy odczuwają coś rodzaju wewnętrznego żalu iż nie mogą już być z tymi, z którymi byli poprzednio, tymi, którzy nie uznali święceń i którzy są dzisiaj przeciwko nam. „Szkoda, bardzo chciałbym pójść ich odwiedzić, wypić z nimi kieliszek, wyciągnąć do nich rękę.”

Orzeka że oni są przeciwko im, czym sam generuje taką sytuację. Samospełniająca się przepowiednia. Ignoruje merytoryczne argumenty przeciwników nieposłuszeństwa i sprowadza je fałszywie do emocji, do żalu, co jest manipulacją:

„(…)Nazywa się to zdradą, ponieważ przy najmniejszej okazji odejdą z nimi. Trzeba wiedzieć, czego się chce” [8]

Tak, wiem czego chcę: iść z Chrystusem, z Jego Kościołem i całą Tradycją, a nie TYLKO z częścią. Arcybiskup polemizuje z chochołem, popada w niekonsekwencję, obraca się w błędnym kole, gdy zarzuca tym, co mówią o "dzisiejszym żywym Kościele", jakoby wynikało z tego, iż ten Kościół dzisiejszy jest inny niż wczorajszy, a w ten sposób tak interpretuje wypowiedź oponenta, by pasowała do wcześniej urobionej kategorii ewolucjonizmu (którą swoją drogą J.E. abp M.L. słusznie krytykuje). Przecież to z tego sformułowania nie wynika. To raczej Arcybiskup bardzo często opiera się na tym rozróżnieniu, gdy mówi po wielokroć o dwóch Kościołach, dwóch Rzymach:

"liberalny i postmodernistyczny Kościół jaki zawładnął tym właściwym Kościołem, Kościołem, któremu zakneblowano usta, nie ma żadnego, najmniejszego nawet prawa, by żądać od nas posłuszeństwa. Winniśmy raczej mu się przeciwstawić, ponieważ jego postanowienia i zauważalne w nim tendencje nie są tymi, jakie przystoją Kościołowi katolickiemu. One go niszczą! Nie możemy współdziałać w niszczeniu Kościoła. Nie chcemy stać się protestantami.” [9]

Owo branie za pewnik najbardziej niekorzystnej dla bliźniego interpretacji jego wypowiedzi to powtarzająca się tendencja w stanowisku osób pod wpływem arcybiskupa. Kilka takich przykładów opisałem w innymi miejscu tej książki. Zanim do nich przejdziemy wczytajmy się w wypowiedzi Arcybiskupa:

 "Tym samym należy zawyrokować, że oficjalnie, zreformowane teksty Mszy faventes haeresim(faworyzują herezję). Mamy obowiązek trzymać się z dala od tego Nowego Rytu, a możemy brać udział w tych obrzędach tylko w naprawdę wyjątkowych wypadkach, jak ślub, czy pogrzeb, i to tylko wtedy, gdy mamy moralną pewność, że taka Msza jest ważna i nie stanowi świętokradztwa.(...) Lepiej raz w miesiącu uczestniczyć w prawdziwej Mszy Świętej, a jeśli nie można inaczej, w jeszcze większych odstępach czasu, niż brać udział w rycie o posmaku protestantyzmu, odmawiającego naszemu Panu należnej mu czci, a może nawet negującego Jego rzeczywistą obecność. Rodzice muszą wytłumaczyć dzieciom, dlaczego chętniej modlą się w domu niż uczestniczą w ceremonii, która mogłaby sprowadzić niebezpieczeństwo dla wiary.[10]",

„Uznajemy nakaz posłuszeństwa oraz jurysdykcję wtedy, gdy służą one rozwojowi wiary. Kto jednak rozstrzygać może w takiej sprawie? Odpowiadamy: tylko Tradycja, Tradycja wiary takiej, jaka byłą nauczana od dwóch tysiącleci. Każdy wierzący może i powinien przeciwstawić się w Kościołowi każdemu, kto podnosi rękę na jego wiarę, wiarę Kościoła wszech czasów, opartą na wyuczonym w dzieciństwie katechizmie”[11]

Idąc konsekwentnie tym tokiem rozumowania należałoby zapytać: Kto może rozstrzygać jak rozumieć Tradycję, co nią jest? Powyższe sformułowania to kolejne błędne koło w rozumowaniu, wszak oponenci arcybiskupa sprzeciwiający się jego nieposłuszeństwu w sprawie święceń, czy twierdzeniom, że lepiej nie iść w Niedzielę na Mszę niż iść na NOM występują właśnie w imię Tradycji, w imię katechizmowych wyuczonych w dzieciństwie zasad, które już tu wymienialiśmy.

 „To na Soborze zerwano dobre, normalne stosunki z Kościołem, na Soborze zerwano z Tradycją Kościoła. Kościół odciął się od Tradycji.”[12]

Jest to stanowisko sprzeczne wewnętrznie. Albo zerwano z Kościołem i jego Tradycją, albo Kościół zerwał! Powyższe stwierdzenie oznacza, że Kościół zerwał z Kościołem. Można by to uznać, za brak precyzji, za przejęzyczenie, za poetykę, swoją drogą bardzo postmodernistyczną wpisującą się w ZRYWANIE z logiką. Tyle że tu na taki brak precyzji nie można sobie pozwolić, wszak wierni przez taką sprzeczność mają możliwość w zależności od sytuacji wybiórczo powoływać się na jeden z jej członów, raz ten, raz inny, co czyni całą ich postawę wewnętrznie sprzeczną i moralnie rozdwojoną, sprawia to, że nawet nie wiedzą iż sami sobą manipulują. Gdy ktoś im zarzuca, że odrywają się od Kościoła, oni mogą się oburzać że to oszczerstwo, wszak oni uważają, że występują w imię Kościoła, z którym Sobór zerwał. I tak robią księża Bractwa, a za nimi jeszcze mocniej wierni w rozmaitych polemikach, które dalej opiszę. Wtedy mogą mówić tak ja tu Arcybiskup M. Lefebvre powiada:

„Jak to było już powiedziane przyjmuję wszystko, co tylko w Soborze i jego reformach zgadza się z Tradycją”[13]

Innym razem, mogą mówić wprost lub tak jak tu, dosłownie, że Kościół, sic! ogólnie Kościół zerwał z Tradycją, co jest herezją! Można byłoby ich tłumaczyć, tyle że oni sami zarzucają Soborowi, czy NOM niejednoznaczność, możliwość wielu interpretacji, a tu mamy niejednoznaczność i coś więcej: sprzeczność, która stanowi wprost błąd i dezorientuje. Owo zgorszenie powiększa fakt, iż jest to mowa do seminarzystów. To oni i ich następcy później idą w świat i obok pięknych tradycyjnych nauk, jednym tchem i bez zająknięcia wypowiadają analizowane w innym miejscu oszczerstwa wobec „indultowców”. Oni tą sprzeczność przekazują dalej. Okazuje się więc, że analizowane tu pochopne sądy księży Bractwa, to nie ich indywidualna wada, ale konsekwencja stanowiska ich założyciela, którego – co zrozumiałe- starają się bronić, w dużej mierze wokół tej obrony skupiona jest ich formacja. Tyle, że jest to obrona stanowiska fałszywego, co w zawartej tu analizie udowadniam. 

„Akceptujemy nowości, o ile powstają one całkowicie w zgodzie z wiarą i tradycją lecz nie czujemy się zobowiązani do posłuszeństwa w sytuacji, gdy zmiany wewnątrz Kościoła zaczynają zagrażać naszej wierze i przeczyć Tradycji” [14]

Ks. Karol Stehlin:

Proszę nie myśleć, że odrzucamy całe nauczanie soboru. Treści szesnastu dekretów soborowych w jakichś 80% odzwierciedlają tradycyjną naukę Kościoła, często bardzo trafnie przedstawioną, w sposób bardzo katechetyczny, choć może nie zawsze tak wyraźnie jakbyśmy tego chcieli. Wobec tych wypowiedzi nie mamy żadnych zastrzeżeń.” [15]

Jeśli się uznaje papieży i biskupów  za prawowitych, to jak można tak wybiórczo traktować Sobór przez nich formalnie zatwierdzony? Rozmaici heretycy też mogą nawet w 99% mieć rację.  Nie o procenty tu idzie. To nie alkohol.

Zasadne okazują się tu znowu(ale tylko częściowo!) uwagi sedewakantystów wskazujące na niekonsekwencję tego podejścia:

„Jednego dnia abp Lefebvre ostro krytykował Vaticanum II: "Odrzucamy i zawsze odrzucaliśmy pójście w ślady Rzymu o tendencji   neomodernistycznej i neoprotestanckiej, która wyraźnie zaznaczyła się podczas Drugiego Soboru Watykańskiego, a po Soborze we wszystkich wynikających z niego reformach" (9). [Arcybiskup stosuje w swej retoryce ciekawy zabieg: okreslenia „tendecja”, prefiks „neo”, „czy późniejsze „faworyzują herezję” rozmywają, zmiękczają literalny sens, choć w uproszczeniu dla wiernych brzmią jednoznacznie z tym, że ta Msza, że ten Sobór są  modernistyczne, protestanckie i heretyckie. Takie określenia to wytrychy pozwalające się później wykręcać od zarzutów w taki sposób: „ale to oszczerstwo: nie powiedział, że jest protestancka, że jest heretycka. Odpowiadam od razu: nie musiał. Już samo takie sugerowanie, że coś zmierza do herezji, czyli wyjściowa nieufność, jest sprzeczna z Tradycyjną wyjściową ufnością do aktów Kościoła. Komentarz mój- JM]

 Dodał ponadto, że: "Błędne jest twierdzenie, że reformy nie mają swoich korzeni w Soborze" (10), że "oficjalne posoborowe reformy i tendencje bardziej niż jakikolwiek dokument ukazują oficjalną i zamierzoną interpretację Soboru(11) i że "dlatego jest niemożliwe by jakikolwiek świadomy i wierny katolik przyjął tę Reformę i w jakikolwiek sposób mógł się jej poddać" (12). Innym razem abp Lefebvre deklarował swą gotowość "podpisania deklaracji przyjmującej Drugi Sobór Watykański interpretowany zgodnie z Tradycją(13). Pewnego dnia grzmiał on przeciw "mszy Lutra", która "zakłada inną koncepcję katolickiej religii, inną religię" (14). W kategoryczny sposób wyszczególnia nawet powody swojego sprzeciwu: "Niech nie będzie tu żadnych wątpliwości, to nie jest kwestia różnicy zdań między abp. Lefebvre i Papieżem Pawłem VI. Tu chodzi o radykalną niezgodność między Kościołem katolickim, a kościołem soborowym, mszą Pawła VI stanowiącą symbol i program soborowego kościoła" (15). Podkreślał poważne niebezpieczeństwa, jakie niesie z sobą nowa msza: "Katolicko-protestancka msza, zatrute od tej chwili źródło, które wywołuje nieobliczalne zniszczenia... Ekumeniczna msza prowadzi w logiczny sposób do apostazji(16). [Jeżeli jest „katolicko-protestancka”  jako taka nie może być katolicka. Mozę być protestancka i heretycka, bo te nurty wg katolików są błędne i mogą być wewnętrznie sprzeczne. – komentarz mój - JM] Ale już innym razem abp Lefebvre nie wstydził się rozważać współistnienia dwóch rytów. Dokonywał rozróżnienia między "dobrymi" i złymi nowymi mszami. Nie przekreślał nawet uczestnictwa w nowej mszy w celu wypełnienia niedzielnego obowiązku[W innych miejscach pokazujemy wypowiedzi wskazujące, że zradykalizował w tej materii swoje stanowisko, zbliżając się do stanowiska sedewakantystów i zalecał rezygnację z pójścia w Niedzielę do Kościoła, jeśli ma się dostęp tylko do Nowej Mszy.- dopisek JM.]: "Uważam, że nie można opuszczać żadnego publicznego aktu religijnego i w związku z tym, jeżeli msza jest odprawiana w sposób pełny szacunku i nie świętokradzki to sądzę, że właściwa jest obecność na tej niedzielnej mszy w celu spełnienia obowiązku"[Te słowa nie musza oznaczać, że abp. Lefebvre mówi o Nowej Mszy, wszak może zakładać, że NOM jest z założenia bez szacunku. Wtedy jednak literalnie rzecz ujmując tej sprzeczności akurat sedewakantyści doszukują się pochopnie . Choć tak to rzeczywiście brzmi, jakby o NOMie pisał. Koment. Mój - JM],  (17). Jednego dnia abp Lefebvre traktuje soborowy kościół, jego hierarchię a szczególnie jego "papieża" jak schizmatyków: "Wszyscy, którzy współpracują przy realizacji tego przewrotu, akceptują i przynależą do tego nowego soborowego kościoła... popadają w schizmę" [tak samo tu. Z grubsza brzmi to jak potępienie każdej współpracy z Watykanem, co byłoby sprzeczne z faktem, że przecież uznając papieża Abp. Lefebvre sam współpracuje, ale tak literalnie rzecz ujmując, arcybiskup nie precyzuje, co jest konkretnie „tym przewrotem”. Wobec tego, na każdy zarzut może odpowiedzieć, że do „tego przewrotu” nie zalicza „współpracy w dobrym”. Stąd i poniższy zarzut sedewakantystów mógłby tak odeprzeć.- komentarz mój – JM] (18). A już kiedy indziej zniża się do proszenia owych "schizmatyków" o wciąż przez niego wyczekiwane uznanie: "Ojcze Święty, przez wzgląd na cześć Jezusa Chrystusa, na dobro Kościoła, na zbawienie dusz, błagamy cię byś wymówił jedno słowo, jedno słowo: «kontynuujcie»" (19).”[16]

 

Jeżeli słowa mają jakieś znaczenie i jeżeli Apostoł nie mówił tylko po to, aby mówić, to jasnym jak dzień jest to, że sprzeciwiając się władzy papieży, sprzeciwiacie się samemu Bogu i że ściągacie gniew Boży na siebie oraz na tych, którzy za wami podążają.

Ażeby nie popaść w błąd w tej sprawie przez niebezpieczeństwo prywatnej opinii (zob. wolne badanie Pisma świętego), Bóg w Swoim miłosierdziu pragnął, aby przedsoborowi (ante Vaticanum II) papieże przypominali nam, że konieczność posłuszeństwa wobec Papieża jest prawdą boskiej wiary, która jest niezbędna do zbawienia. Wystarczy, że przytoczę tylko dwa cytaty odnoszące się do tej sprawy. Pierwszy cytat, wzięty z Bonifacego VIII: "...Toteż oznajmiamy, twierdzimy, określamy i ogłaszamy, że posłuszeństwo Biskupowi Rzymskiemu jest konieczne dla osiągnięcia zbawienia" (6).

 

Drugi cytat z Piusa XI: "Nikt nie może żyć, ani też zachować się w jednym Kościele Chrystusa, jeżeli nie uznaje i nie akceptuje konieczności posłuszeństwa autorytetowi i władzy Piotra oraz jego prawowitych następców" (7).[17]

 

„Trzy razy w tej deklaracji założyciel FSSPX publicznie uznaje w Montinim wikariusza Chrystusa. Chapeau bas! Co gorsza (jeśli tak można powiedzieć), w tym tekście, abp Lefebvre wprowadza zasadę protestanckiego swobodnego badania3, która polega na przebieraniu w przemówieniach i czynach tego, które uznaje się jako następcę Piotra: „A jeżeli w jego (Pawła VI uznawanego przezeń za Papieża) słowach lub czynach, albo też w aktach dykasteriów dałoby się dostrzec jakieś sprzeczności, to wybieramy wówczas to, czego zawsze nauczano i zamykamy uszy na niszczące Kościół nowinki”. Innymi słowy, abp Lefebvre przyjmuje rolę magisterium równoległego jednocześnie uznając władzę Pawła VI. Odtąd to do niego będzie należało zadanie przebierania (w imieniu jakiej władzy? Jakiej nieomylności? Jakiej prawowitości?) tego, co jest katolickie, tego, co jest do przyjęcia, tego, co jest zgodne z Tradycją i tego, co nie jest takie w słowach i czynach tych, których uznaje za wikariuszów Chrystusa. Ma się tu do czynienia z wygórowanym roszczeniem, bowiem co jest gwarantem nieomylności Tradycji, jeśli nie magisterium, jeśli nie papież, który jest, przypomnijmy, żywą i bliższą regułą wiary. To do papieża należy orzekanie z autorytetem o tym, co jest zgodne z Tradycją, a co nie, co jest katolickie, a co nie. Jeśli myśli się i działa inaczej, nie jest się katolikiem. Tam, gdzie Piotr, tam Kościół(…)

Uznawanie autorytetu za prawowity i stawianie mu stałego oporu w tym, co należy do jego istoty – oto istota „lefebryzmu””[18]

Ta uwaga jest po części słuszna. Błąd w niej zawarty leży w tym, z czym się sedewakantyści z FSSPX zgadzają:

w odrzucaniu z zasady, odgórnie i w całości Soboru i NOM.

W oskarżaniu „drugiej strony” pochopnie o zdradę, kolaborację, czy dwulicowość.

Sedewakantyści jednak problem niekonsekwencji rozwiązują poprzez bycie bardziej konsekwentnym w błędzie. Sama konsekwencja to nie wszystko. Chodzi o to, by być konsekwentnym w prawdzie. To banał. Banał trudny w praktyce.

Tak się więc składa, że ta strona niekonsekwencji, którą Bractwu św. Piusa X wytykają sedewakantyści jest właśnie właściwa i godna pochwały. Ją należy wybrać.

Sedewakantyści słusznie wskazują na sam fakt istnienia pewnej niekonsekwencji:  jeśli się uznaje papieża, to nie można wybiórczo traktować jego decyzji: Właśnie to co jest Tradycją, a co nie jest przedmiotem sporu, a przypadku takich sporów właśnie to, co orzeczone i dane pozytywnie do wierzenia wiernym przez papieża jest wiążące i obowiązuje.

Sedewakantyści oczywiście dla swoich bardziej radykalnych niż Bractwo(nieuznające papieży posoborowych) tez nie dostarczają dostatecznych racji, a jednocześnie traktują je jak argument w sporze, w którym są przedmiotem sporu. To błędne koło w rozumowaniu.

Sedewakantyści zauważając że „To do papieża należy orzekanie z autorytetem o tym, co jest zgodne z Tradycją, a co nie, co jest katolickie, a co nie.” nie widzą, że sami temu zaprzeczają wg własnego uznania odrzucając papiestwo papieża, na podstawie tego samego orzeczenia, że porzuciło Ono magisterium i Tradycję.  Sami w tej niekonsekwencji trwają, którą innym wyrzucają, tylko przesuwającą w inne miejsce.

Władza Kościoła to władza Chrystusa. Jeśli działalność Bractwa ma na celu dobro dusz, to władza Chrystusa by jej nie potępiła. Jeśli władza Chrystusa potępiła dzieło Bractwa, to nie może być ono dla dobra dusz. Prawdziwy problem polega na tym, że oni (Jan Paweł II i hierarchia pozostająca z nim w jedności) porzucili prawdziwe magisterium i reguły dyscypliny Kościoła, a wymusili na wiernych szkodliwe, przez co utracili autorytet władzy.”[19]

Otóż jeżeli słusznie innym wyrzucają czynienie się wyrocznią w sprawie tego, co tradycją jest, a co nie, wbrew temu, że właśnie papież jest tą wyrocznią, to  dlaczego dalej sami sobie pozwalają na czynienie siebie wyrocznią w stwierdzeniu, że papież to magisterium porzucił i dlatego nie jest papieżem?

To, że nie mogą się zgodzić z uznaniem papieża za papieża wynika z ich przeświadczenia o niemożności pogodzenia literalnego brzmienia tekstu z Tradycją i Nauką Kościoła. Właśnie to skupianie się na literze czy to Pisma, czy tekstów magisterium, czy Tradycji, czy Soboru, jest wg mnie wspólnym błędem obu tych grup, a wcześniej protestantów. Dostrzeżenie niesamodzielności litery, słowa, czy jakichkolwiek znaków znosi tą sprzeczność. Nie dostrzegą jednak jej ludzie zanurzeni nieświadomie w autonomistycznych, przejęzykowionych schematach, ku którym zmierza myśl zachodnioeuropejska od pięciu stuleci. Stały się one bardzo silną tradycją.

 

Przy okazji wychodzi też nie tyle ignorowanie w przypadku SWII i Papieża zasady ignacjańskiej i VIII przykazania, ale odwracanie go do góry nogami. Wg sedewakantystów, powściąganie się od analizy kanonicznej sytuacji papiestwa i uznawanie papieża bez takich analiz jest przejawem rzekomo niemoralnego przyjmowania postaw mimo braku pewności.

Nie jest, ponieważ nie mamy też pewności że papież papieżem nie jest. Wobec tego uznawać go musimy na podstawie tradycyjnych, zwyczajnych świadectw tego że nim jest.

Owa odwrotność zasady dostatecznej racji jest przejawem jego wynaturzenia w sumieniach skrupulanckich. One też idąc tym tokiem rozumowania nigdy nie zyskują pewności. Zawsze można znaleźć „ale” i ten regres jest możliwy w prawienieskończoność. Ów argument sedewakantystów okazuje się więc mieczem obosiecznym, a przez to błędem. Sam sobie zaprzecza.

 

Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment z listu ks. sedewakantysty Noela BARBARY do FSSPX:

 

„1) Wasz sposób zachowania jest niemoralny

 Jeżeli sięgniecie do nauki dowolnego katolickiego autora to znajdziecie tam, że zawsze, a szczególnie wtedy, gdy dotyczy to sprawy mającej wpływ na dobro innych, działanie bez pewności opartej na jasnym i pewnym sumieniu, że postępuje się sprawiedliwie, jest niemoralne.

 

Zlekceważyliście tę elementarną zasadę prawa naturalnego. Ponieważ zwyczaj staje się zwykle drugą naturą, ten sposób zachowania stał się dla was tak naturalnym, że nie ulega już wątpliwości, iż nie widzicie żadnej potrzeby, aby szukać dla niego usprawiedliwienia.

 

Nie myślcie, że przesadzam. 23 grudnia 1988 wasz Przełożony Generalny, ks. Franz Schmidberger, napisał do mnie następujące zdanie, prawdopodobnie nie będąc świadomy powagi swojego stwierdzenia: "Nasz opór wobec najwyższej władzy nie opiera się na innym motywie niż wiara katolicka porzucona przez tę władzę, którą to (tzn. wiarę – przyp. M. S.) powinniśmy chronić za każdą cenę, i to bez żadnej konieczności z naszej strony dokonywania oceny kanonicznej sytuacji papiestwa" (podkreślenie ks. Noëla Barbara).

 

Tak więc, dla waszego Przełożonego Generalnego i dla was, nawet gdyby ta najwyższa władza porzuciła wiarę katolicką, papież zachowuje swój Autorytet Władzy, co oznacza, że pozostaje on bezpośrednią regułą wiary, bez żadnej potrzeby osądzania przez was jego kanonicznego statusu.

 

Dla was i dla waszego Przełożonego Generalnego fakt, że wcześniej Paweł VI, a dzisiaj Jan Paweł II jest lub nie jest papieżem jest do tego stopnia drugorzędny i nieistotny i ma tak niewielkie znaczenie, że odmawiacie angażowania się w tę sprawę. To tak jakbyście umyślnie zdecydowali się zaniedbać to jako rzecz mniejszej wagi, która może tylko odrywać was od tego, co jest istotne.

dla waszego Przełożonego Generalnego i dla was, nawet gdyby ta najwyższa władza porzuciła wiarę katolicką, papież zachowuje swój Autorytet Władzy, co oznacza, że pozostaje on bezpośrednią regułą wiary, bez żadnej potrzeby osądzania przez was jego kanonicznego statusu.”[20]

 

Dalej ks. Mikołaj Barbara pisze:

„W sytuacji, gdy panujący papież jest Wikariuszem Chrystusa, a dla was on nim jest, a wasi biskupi, seminaria i uniwersytety, wszyscy wyznajecie swoją niezdolność do wykazania tezy przeciwnej, to nie możecie opierać się mu (papieżowi) tak jak to otwarcie robicie bez poważnej obrazy Chrystusa (zob. Łk. X, 16) oraz grzechu śmiertelnego.

 

A co gorsza, wasza systematyczna odmowa i sprzeciw wobec wszelkich prób przestudiowania tego problemu pozwala poważnie wątpić czy działacie w dobrej wierze (5).”

I jak słuszne jest wskazywanie na konieczność uznawania woli papieża np. co do święceń, bo to leży w jego kompetencjach, skoro się go za papieża uznaje, tak pochopne i li tylko orzeczone są następne stwierdzenia:

 

Wiecie bardzo dobrze, że gdy ten problem raz został postawiony, jesteście zobowiązani rozwiązać go. Zrozumiałe jest, że obawiacie się tego. Jesteście przecież tak pewni, że papieże Vaticanum II są prawdziwymi papieżami. Jeżeli tak jest naprawdę, to są oni naprawdę wyposażeni w Chrystusowy Autorytet Władzy. Mając wpojone fałszywe pojęcie na temat nieomylności Magisterium, odkrycie prawdziwej doktryny o posłuszeństwie powinno zobowiązać was do posłuszeństwa dyrektywom tych papieży, a przecież Paweł VI nakazał wam natychmiast przerwać całą waszą działalność.”

Błędne koło w rozumowaniu: Właśnie to, co jest fałszywą, a co prawdziwą doktryną jest przedmiotem sporu, a więc nie można go czynić elementem argumentacji.

To jest tak, jak „Mylicie się, bo macie wpojone fałszywe pojęcie….”,co  sprowadza się do stwierdzenia: „mylicie się ,bo się mylicie” albo mylicie się bo nie macie racji”.

W innym miejscu FSSPX ten błąd, popełnia w krytyce indultowców. Brak dostatecznej racji.

 

„Przeczuwacie, że nie moglibyście kontynuować waszej działalności gdybyście odważyli się powiedzieć i udowodnić, że ci papieże naprawdę nimi nie byli, że nie posiadali już Autorytetu Władzy.”

 

„Obawiacie się”, „Przeczuwacie”… A skąd on wie, co oni przeczuwają i czego się obawiają? Nie wie. To co robi w tym tekście to błąd stawiania nieudowodnionych tez i opierania na nich argumentacji. Tymczasem same te tezy wymagałyby udowodnienia.

 

„Jednak tego także nie możecie zrobić. Jesteście do tego niezdolni z powodu doktrynalnej nauki o papieżu, którą zostaliście przepojeni w Ecône.”

 

Znowu ma miejsce argumentowanie: nie macie racji, bo nie macie racji.  Właśnie ta doktrynalna nauka o papieżu jest przedmiotem sporu, a więc nie można go czynić argumentem. Właśnie to, czym zostali przepojeni jest wg nich prawdą. 

„Jesteście także niezdolni do zrobienia tego z powodu upokorzenia, które stałoby się waszym udziałem po przyznaniu się, że w tej kwestii byliście w błędzie.”

 

Znowu orzeka: „Jesteście niezdolni” ale skąd wie, że są niezdolni? Nie wie. Orzeka sobie, ale tego orzeczenia stawiającego bliźniego w złym świetle nie udowadnia. Traktuje je jak argument i oczywistość, czym pokazuje kolejny raz przewrotność w stosowaniu zasady dostatecznej racji. Wg niego dostateczna racja potrzebna jest by stawiać bliźniego w dobrym świetle. Jeśli jej brak to należy wszystkich uznawać za z gruntu złych, czy w łagodnej wersji błądzących…

Tą zasadę FSSPX przenosi na SW II czy decyzje papieży posoborowych, czy indultowców.  Powstrzymują się z uznaniem posoborowych świętych za świętych, a w sposób nieuprawniony pewne wady soboru czy NOM, zatwierdzonych przed Kościół czynią podstawą do ich odrzucania w całości. Poniżej, na przykładzie sprawy wyższej konieczności pokażę na czym konkretnie ów błąd polega:

„Wyższa konieczność”? Tak! Ale  konieczność CZEGO KONKRETNIE?

I DLACZEGO AKURAT TEGO?

Przeanalizowałem m. In.  27 stronicowy tekst ks. Łukasza Szydłowskiego „Konsekracje biskupie z 30 czerwca 1988 r. Analiza teologiczna” na stronie Bractwa św. Piusa X[21]  (z obszernymi tłumaczeniami możliwości istnienia wyższej konieczności i zasad wtedy obowiązujących, które to tłumaczenie było zbędne, wszak z tym się druga strona sporu zgadza) Nie znalazłem w nim nigdzie dostatecznych argumentów wykazujących że z tego KONKRETNEGO aspektu „Nadzwyczajnego Kryzysu w Kościele”, wynika KONIECZNOSĆ, TEGO KONKRETNEGO, a nie INNEGO czynu/sprzeciwu(w tym wypadku święceń w tamtym konkretnym czasie). 

Jeśli coś pominąłem to proszę mi wskazać pominięty element argumentacji zapełniający lukę którą poniżej wskażę. Proszę o to, jednocześnie odsyłając do ww artykułu. Wyłożenie moich do niego uwag wymaga prześledzenia i zacytowania całego tekstu, na co tu nie ma miejsca. Umieszczę być może analizę owego tekstu  na stronie misjakultura.blogspot.com oraz w kolejnych częściach „Katologi(k)i”.

W tekście owym, w rozdziale: „Brak zezwolenia papieża. Rozwiązanie problemu. Brak mandatu papieskiegoczytamy:

„A co z sytuacją, kiedy sam papież faworyzuje lub promuje w Kościele orientację naznaczoną neomodernizmem, zagrażającą podstawowym dobrom dusz, dobrom koniecznemu do zbawienia dusz, takim jak wiara i moralność? Jeśli sam papież jest przyczyną, częściową przyczyną, a nawet, biorąc pod uwagę jego najwyższy autorytet, ostateczną przyczyną poważnego i powszechnego stanu konieczności duchowej bez nadziei na pomoc ze strony prawowitych pasterzy, to jaki skutek odniesie w takich okolicznościach odwoływanie się do papieża?”

Dobrze. Trzeba byłoby tylko wskazać i udowodnić: to a to, konkretnie jest modernistyczne, zaprzecza tym a tym dogmatom, konkretnie niszczy wiarę, pozbawia nadziei. I tylko w tych konkretnych rzeczach należy wypowiedzieć zwyczajowe posłuszeństwo. Nie w innych! Nie nastawiać się podejrzliwie do całość działania tego papieża czy soboru, z uwagi na konkretne błędy. Brakuje tu wykazania, że zakaz świeceń jest wprost heretycki, modernistyczny, zagraża wierze, że jest tożsamy z brakiem nadziei, czy w inny sposób nieważny.  Tymczasem uciekanie w mętne, okrężne określenia „Faworyzuje, lub promuje”, „orientację naznaczoną neomodernizmem” nie jest dowodem i dlatego nie zwalnia z posłuszeństwa, wszędzie tam gdzie nie jest wprost wykazane, że ta konkretna decyzja jest tożsama z brakiem nadziei czy wyższą koniecznością. A tu cały czas, a jesteśmy już na 15 stronie tekstu  tego właśnie wykazania, że niewyświęcenie na WARUNKACH Arcybiskupa Lefebvre'a jest taką koniecznością BRAK.

Więcej moich uwag, jak  mówiłem opublikuję wraz z krytyczną analizą całego tekstu wyżej cytowanego. Tu ograniczę się jeszcze do kilku fragmentów. Problem udowadniania, że w jakimś tekście brak dowodu polega na tym, że oponent może zawsze powiedzieć, że coś pomijam, że ten dowód jest gdzie indziej. Sęk w tym, że to on powinien mi konkretnie miejsce tego dowodzenia wskazać, jeśli to on jest stroną oskarżającą czy to drugą osobę, czy to status quo i Tradycję, jaką jest zwyczajowe wierzenie Soborom, jako elementowi Tradycji i Magisterium. To też świadczy o błędzie sedewakantystów powyżej wspomnianym  polegającym na przewrotnym rozumieniu dostatecznej racji. Czytamy dalej tekst Księdza Ł. Szydłowskiego:

„Odpowiedź na to pytanie stanie się jasna po wyłożeniu kolejnych zasad obowiązujących w stanie konieczności.”

Tu nie trzeba wykładać zasad obowiązujących w stanie konieczności tylko wykazać, że konieczność tego konkretnego aktu z tej konkretnej sytuacji rzeczywiście wynika! Tego brak. Wykładanie zasad obowiązujących w stanie wyższej konieczności jest kolejnym odciąganiem uwagi czytelnika i samego siebie od obowiązku wykazania tej konieczności. 

We wcześniejszych partiach tekstu mierzymy się z taką argumentacją:

zgodnie z krótkim opracowaniem przygotowanym przez Bractwo Św. Piotra47, problem święceń biskupich dokonanych przez arcybiskupa Lefebvre musi być rozpatrywany nie tylko z punktu widzenia władzy święceń, lecz również z punktu widzenia władzy jurysdykcji.

Podany jest tylko francuski tytuł tego tekstu. Ja francuskiego znać nie muszę. Jak mam zweryfikować, czy ks. Łukasz Szydłowski dobrze zrozumiał, czy poprawne wnioski wyciąga? Znowu akurat tu brak konkretu i przytoczenia. Czytamy dalej:

W związku z tym „w ramach porządku rzeczy ustanowionego przez samego Chrystusa” mieści się zasada, zgodnie z którą zawsze i tylko do Papieża Rzymskiego należy

podnoszenie podwładnego (...) do godności zastępcy Apostoła poprzez nadawanie mu ograniczonej jurysdykcji (Du sacre episcopale contra la volonté du Pape, s. 15).

Arcybiskup Lefebvre nie uczynił czegoś podobnego. Jasno wyraził swoją intencję przekazania tylko władzy święceń, nie władzy jurysdykcji. Według wspomnianej broszurki, w żadnym wypadku, nawet w stanie konieczności, biskup nie może wyświęcić innego biskupa bez mandatu papieskiego.

Czy aby na pewno dokładnie tego wg tej broszurki  nie może? Proszę przytoczyć fragment, który o tym świadczy, byśmy mogli to zweryfikować. Dlaczego owo stwierdzenie przytoczone nie jest, skoro nie ma żadnego problemu, by przytoczyć przykład je rzekomo ilustrujący? Dlaczego kluczowe elementy które są przedmiotem zarzutu ks. Łukasza są tylko parafrazowane, a przytacza się przypadłościowe wobec nich „ilustracje”? Czytamy dalej:

Rygoryzm tego stwierdzenia zilustrowany jest przez autorów przykładem innych sakramentów:

Stąd też ten, kto nie ma wody chrzcielnej, nie może ochrzcić umierającego dziecka sokiem pomarańczowym, a ktoś, kto nie jest księdzem, nie może udzielić rozgrzeszenia umierającemu, nawet znajdującemu się w potrzebie (ibidem, s. 57). Jest to przykład nieudolnej teologii i jeszcze gorszej logiki.

To orzeczenie jest pierwsze przykładem takiej nieudolnej logiki. Jest ono oparte na mętnym i pozornym uzasadnieniu. Nieudolną logiką jest wymaganie, by czytelnik uwierzył na słowo, że tej logiki brak. Kluczowy bowiem element krytykowanej przez ks. Ł. Szydłowskiego „logiki” jest tu jedynie sparafrazowany. Skąd wiemy, że sparafrazowany jest właściwie? Możemy wierzyć na słowo oskarżającemu, w tym wypadku ks. Łukaszowi. Zasada ignacjańska i domniemanie niewinnosći i VIII Przykazanie, stanowiące razem kluczowy komponent Tradycji wskazują że powinniśmy jednak wierzyć nie w oskarżenie, ale w niewinność oskarżanego. Powinniśmy się zawsze starać obronić bliźniego, oskarżanego. A tym bardziej decyzje, bądź brak zgody papieża w sprawach takich jak święcenia, wszak to ZWYCZAJOWO/tradycyjnie/normalnie leży w jego kompetencjach. Ks. Łukasz sam przyznaje, że dopiero sytuacja nadzwyczajna i wyższa konieczność uprawnia do odstąpienia od tej reguły. Tyle tylko, że ten, kto orzeka o tej wyższej konieczności ma to udowodnić, a nie ten, który broni status quo, czyli sytuacji zwyczajnej. Na razie tego dowodu brak. Jest natomiast przejście od razu do odpierania „zarzutów”, które zagłusza znowu konieczność przedstawienia dowodu przez tego, kto powołuje się na stan nadzwyczajny, czyli nadnormalny. To odpieranie zarzutów jest wadliwe merytorycznie nieuprawnione z powodu niepewnego parafrazowania kluczowego komponentu odpieranej „logiki”. Nawet jednak gdyby Ci, co je odpierają sami bronili stanu zwyczajnego w sposób wadliwy logicznie, to nie zwalnia z konieczności przedstawionego dowodu i samo dowodem zaistnienia wyższej konieczności nie jest. Polemizowanie z ich argumentacją nawet, gdyby było poprawne(a jak wskazałem nie jest) jest unikiem, wszak oni nie muszą się tłumaczyć, ich ewentualnie błędne tłumaczenie nie wyklucza racji bronionych stwierdzeń, a to ten, co odwołuje się do sytuacji nadzwyczajnej(podobnie w przypadku zmuszania do masek i szczepień)  pierwszy winien dowody przedstawić. Na razie ich brak.

Zamiast uciekać w rozważanie tego, co do czego nie ma sporu należało od razu do tych dowodów przejść.

Jeśli zaś są tak zawiłe, znaczy to też, że są podatne na omyłkę, a więc nie można przed wiernymi się nimi bronić i wymagać by do tak zawiłego stanowiska przystali, bo wtedy zaprzecza się podstawowej, tradycyjnej funkcji hierarchii jaką jest rozstrzyganie w tak zawiłych kwestiach za nich, bez którego de facto są pozostawieni sami sobie i tak jak protestanci muszą sami interpretować i rozstrzygać: co tradycją jest, a co nie, czy rację co do jej interpretacji ma jeden z biskupów, czy papież. To byłoby zaprzeczenie sensowi istnienia hierarchii.

Stan konieczności nawet jeśli jest, to jego tłumaczenie na razie w warstwie konkretu i dowodu jest mętne i zawiłe. Pewne i zdecydowane są tylko powtarzane orzeczenia że taka konieczność jest. Dalszy wywód, to brnięcie w argumentację opartą na założeniach i interpretacjach, które są nieuprawnione, wszak same wymagają udowodnienia:

Czytamy tam również po wielokroć powtarzane jako oczywistość założenie:

„Dzisiejszy stan poważnej, powszechnej konieczności bez nadziei na pomoc ze strony prawowitych pasterzy.

W dzisiejszym stanie powszechnej konieczności brakuje nadziei na pomoc ze strony prawowitych pasterzy, gdyż ci są generalnie zwiedzeni lub sparaliżowani neo-modernistyczną orientacją Kościoła. Hierarchia albo broni doktryn sprzeciwiających się Prawdzie Objawionej, albo współpracuje z tymi, którzy takie doktryny głoszą, albo też po prostu zachowuje milczenie.”

Ma tu miejsce stwierdzenie, że brak jest tej nadziei, ale brak tu jedynie dowodu na to, że tej nadziei brak. Dowodem ma być rzekomo odwołanie się do innego założenia, że Ci są „GENERALNIE zwiedzeni”, a zwiedzeni są „neo-modernistyczą orientacją Kościoła.” To błędne koło. Owo uzasadnienie samo jest nieudowodnione, a jednocześnie trudne do udowodnienia przez mętność swej treści. Te założenia są jednak powtarzane na wiele sposobów jako oczywistości, tak, że dla ludzi będących pod silnym wpływem tych tez wydają się oczywistą prawdą. Nie są. Są zbiorem nieudowodnionych orzeczeń. Udowadnianie jednych drugimi, to błędne koło w rozumowaniu. Ma ono jedynie wartość erystyczną. Jest przekonujące, ale tylko poprzez oddziaływanie na czynnik emocjonalny, który przecież przeczy deklaracjom członków Bractwa powołujących się słusznie na wyższość rozumu nad tymi czynnikami.

Brakuje tu wykluczenia możliwości tej pomocy duchowieństwa bez święceń wbrew woli papieża.

Argumentacja owa pomija też fakt, że papież nie był całkiem zamknięty na święcenia. Trwały na ten temat rozmowy. Odmowa papieża nastąpiła po fakcie stawiania przez arcybiskupa warunków, które on uważał za konieczne, ale których konieczności nie uznał papież. Sęk w tym, że i ja nie widzę w tekstach Bractwa dowodu na to, że z sytuacji Kościoła wynikała konieczność święceń akurat w czasie wyznaczonym przez Arcybiskupa, a nie np. konieczność powstrzymania się ze święceniami do czasu wskazanego przez papieża. Była założeniem traktowanym jak oczywistość, podobnie jak twierdzenie o tym, że NOM obiektywnie do herezji, czy protestantyzmu prowadzi. Nie wynikała.

W  książce ks. Karola Stehlina FSSPX W obronie Prawdy katolickiej. Dzieło abpa Lefebvre,[22] czytamy fragment listu abpa Lefebvre'a  z 6 maja 1988 do kard. Ratzingera, z którym prowadził rozmowy w sprawie święceń:

„Praktycznie, odłożenie świeceń biskupich na dalszy, nieokreślony termin będzie już czwartym z kolei odroczeniem terminu. W moich poprzednich listach data 30 czerwca została jasno wskazana jako ostateczna z możliwych. Przedłożyłem Wam już dane dotyczące kandydatów. Ciągle pozostają dwa miesiące na udzielenie mandatu. Biorąc pod uwagę szczególne okoliczności tej propozycji, Ojciec Święty może z powodzeniem skrócić procedurę tak, aby mandat został nam udzielony około połowy czerwca.

20 maja  1988 r. abp Marceli pisze do papieża:

Gdyby odpowiedź była negatywna, byłbym zobowiązany w sumieniu dokonać konsekracji, opierając się na zgodzie na wyświęcenie jednego biskupa spośród członków Bractwa udzielonej w Protokole przez Stolicę Apostolską. Zdawkowe potraktowanie kwestii konsekracji biskupich dla członka Bractwa, czy to na piśmie, czy w słowach, daje mi powód do obaw przed dalszą zwłoką.

W chwili obecnej wszystko przygotowane jest do ceremonii 30 czerwca: rezerwacje hotelowe, transport, wynajęcie ogromnego namiotu dla potrzeb ceremonii. Rozczarowanie naszych księży i wiernych byłoby ostateczne. Wszyscy oni mają nadzieję, że konsekracje te zostaną dokonane za zgodą Stolicy Apostolskiej; lecz odczuwając już rozczarowanie wcześniejszymi odroczeniami nie zrozumieją, jeśli zaakceptuję dalszą zwłokę. Przede wszystkim świadomie pragną oni mieć prawdziwie katolickich biskupów, przekazujących im prawdziwą wiarę i dających im w sposób pewny łaski zbawienia, których domagają się dla siebie i dla swoich dzieci.  „

W następnym liście abpa Lefebvre'a do papieża z 2 czerwca 1988 r. czytamy:

„Na skutek tych obaw jesteśmy moralnie zobligowani do położenia kresu temu oczekiwaniu, po wielokrotnie wyrażanym, uporczywym wskazywaniu na konieczność posiadania wielu biskupów dla kontynuacji i rozwoju dzieła. 30 czerwca wydaje mi się ostatecznym terminem na udzielenie takiej sukcesji. Opatrzność zdała się przygotować tę datę. Porozumienia zostały podpisane, nazwiska kandydatów zostały zaproponowane.” 

Abp. Wyraźnie stawia warunki, orzeka o ostateczności terminu, przygotowanym rzekomo przez opatrzność, jak mu się to zdało, o tym iż jest moralnie zobligowany ale nie udowadnia, że to dla wiary i zbawienia rzeczywiście KONIECZNE.

Papież właśnie przeciwko temu stawianiu warunków opartych na wg Niego nieuprawnionym założeniu o konieczności się sprzeciwił, nie zaś samej prośbie o święcenia, o czym świadczy jego odpowiedź z 9 czerwca tegoż roku:

„zostały opracowane rozwiązania, przyjęte i podpisane przez Waszą Ekscelencję 5 maja 1988 r. Rozwiązania te pozwalały Konfraterni św. Piusa X istnieć i działać w Kościele w pełnej komunii z Papieżem, strażnikiem jedności w Prawdzie. Stolicy Apostolskiej w owych czasach przyświecał wyłącznie jeden cel: ochrona i popieranie tej jedności w posłuszeństwie Bożemu Objawieniu, przekazywanemu i interpretowanemu przez Magisterium Kościoła, zwłaszcza na dwudziestu jeden Soborach ekumenicznych, od Nicejskiego do Watykańskiego II.

W skierowanym do mnie liście Ekscelencja zdaje się odrzucać wszystko, co zostało osiągnięte podczas dotychczasowych rozmów, jasno wyrażając zamiar «zapewnienia sobie środków potrzebnych do kontynuowania swego dzieła», zwłaszcza przez dokonanie w najbliższym czasie jednej lub kilku konsekracji biskupich bez mandatu apostolskiego, w jawnej sprzeczności nie tylko z przepisami prawa kanonicznego, ale także z protokołem z 5 maja i z odnoszącymi się do tej sprawy wskazaniami zawartymi w liście kardynała Ratzingera skierowanym do Waszej Ekscelencji 30 maja.

Z głębi ojcowskiego serca, a równocześnie z całą powagą, jakiej wymagają obecne okoliczności, wzywam Cię, Czcigodny Bracie, do zrezygnowania z tego zamiaru, który, jeśli zostanie urzeczywistniony, nie będzie niczym innym, aniżeli aktem schizmatyckim, którego teologiczne i kanoniczne konsekwencje niewątpliwie są Waszej Ekscelencji znane.”

O jakich to opracowanych rozwiązaniach mówi papież? O  zawartych w protokole podpisanym 5 maja 1988 r. w Albano: przez kardynała Ratzingera reprezentującego papieża i przez arcybiskupa Lefebvre'a reprezentującego Bractwo:

Co do święceń należy rozróżnić dwie fazy:

1. Co do świeceń zaplanowanych w najbliższej przyszłości, to upoważnionym do ich przeprowadzenia będzie arcybiskup Lefebvre, a jeśli nie będzie w stanie tego uczynić, dokona tego inny zaakceptowany przez niego biskup.

2. Z chwilą powołania stowarzyszenia życia apostolskiego:

W miarę możliwości i według oceny Przełożonego Generalnego należy przestrzegać normalnego trybu: wysyłać dymisorie do biskupa, który zgodzi się wyświęcać członków Bractwa.

Wobec szczególnej sytuacji Bractwa (por. niżej): udzielić święceń biskupich jednemu z członków Bractwa, który oprócz innych obowiązków będzie również w stanie dokonywać święceń.

Szczerze mówiąc choć nie zgadzam się z ekskomuniką nałożoną na Arcybiskupa, choć uważam, że został w tej sprawie skrzywdzony, a wiele jego racji to w tej konkretnej sprawie rozumiem postawę papieża.

Okoliczności i listy nie wykluczały wcale tego iż papież w końcu dałby zgodę na święcenia, i tego, że jego propozycje zapewnią właściwą formację. Więcej: wskazywały na to, że ta zgoda już jest, a jej realizacja to kwestia czasu i cierpliwości.

Owo wykluczenie to założenie, podejrzenie, oparte na złych doświadczeniach i wiedzy abp. Lefebvre'a, a nie udowodniona pewność. Takiej nie dało się tu uzyskać.

Nie jest wykluczone, że Duch Święty mimo okoliczności ostatecznie poprowadziłby wszystko tak jak trzeba, pokierował serce papieża, a potrzebował do tego przykładu ze strony Arcybiskupa, czyli uległości w sprawach warunków święceń takich jak choćby czas, wszak ich stawianie leży jak najbardziej w kompetencjach papieża, z racji jego przełożeństwa.  Nie jest wykluczone, a więc mamy obowiązek to zakładać w imię Tradycji nakazującej ufać Kościołowi. Twierdzenie, że to nie Kościół, nie ma żadnej mocy, bo jest orzeczeniem, które samo wymaga dowodu.

Takie subiektywne przekonanie o braku nadziei może co najwyżej usprawiedliwiać osobę, która tak w sumieniu rozstrzyga, ale nie sam czyn.

Nie można wykluczyć, że znajdą się kapłani udzielający sakramentów i przekazujący wiarę.

Przekonanie przeciwne jest błędne również dlatego, że podkopuje wiarę w Kościół, a przesuwa ją na jeden z członów Kościoła. Mamy zgodnie z Credo pokładać Nadzieję w  Kościele, którego bardzo konkretnym, a przez tą minimalizującym subiektywizacje wskaźnikiem jest hierarchia(nie pojedynczy „hierarchowie” ,ale ich „drabinka” zakończona na papieżu!). To w jedności z papieżem obiecana jest asystencja Ducha Świętego, nie każdemu członkowi osobno. Uzasadnianie z wyższej konieczności świadczy o uznawaniu tej zasady, tyle, że uznanie tej wyższej konieczności okazuje się tu nie mieć dostatecznych racji. Stąd ORZEKANIE, iż tej nadziei brak,  podkopuje podstawy wiary w Kościół i Chrystusa, czego przecież i Bractwo chce bronić. Samo sobie więc zaprzecza.

W jaki sposób z błędów reszty Kościoła i konieczności zapewnienia wiernym sakramentów wynika konieczność święceń, zakładając Wiarę w Działalność Ducha Świętego i zapewnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa?:

„ Jezus, rzekł mu: Błogosławionyś jest, Symonie(…) iżeś ty jest opoka, a na téj opoce zbuduję kościół mój, a bramy piekielne nie zwyciężą go.

19 I tobie dam klucze królestwa niebieskiego: a cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związano i w niebiesiech”.? Mt 16, 18-19

Biorąc pod uwagę te prawdy naszej Wiary muszę wierzyć w to, że Chrystus nie pozwoli na to, by przy zachowaniu posłuszeństwa (w sprawach gdy jego zachowanie nie oznacza bezalternatywnego zagrożenia dla zasad wyższego rzędu) zniknęła możliwość udzielania wiernym Sakramentów i wypełniania ich potrzeb.  Credo nie pozwala mi na tak wątłej podstawie mocnych, acz gołych orzeczeń podzielać tego braku nadziei. Ta nadzieja ma tu stanowić punkt wyjścia. Nie jej brak.

Ów brak jest orzeczony, ale nie udowodniony.  Nie wynika.

Poniżej przeanalizujemy dalsze fragmenty tekstu Konsekracje biskupie 1988. z czasopisma Zawsze Wierni nr 1/2000 (32):

(...) Konkludując należy stwierdzić, że albo zaneguje się istnienie stanu konieczności [konieczności CZEGO? I dlaczego akurat tego? Czy ta konieczność dotyczy akurat tego?] – droga obrana przez Watykan – albo też uzna się istnienie kryzysu, a wtedy należy również uznać zasadność działania arcybiskupa M. Lefebvre. [fałszywa alternatywa. Innych opcji nie wykluczono. Pominięto w wywodzie warunek ich wykluczenia konieczny do uznania tej alternatywy za zasadną] Jego decyzja, niezależnie od tego jak bardzo wyda się niecodzienna, musi być oceniana w związku z niezwykłą sytuacją, w której została podjęta. Dlatego też osądzając ją, „należy kierować się zasadami wyższego rzędu, a nie zasadami codziennymi” (Suma teologiczna, Z. 51, A. 4). Posługując się tymi zasadami wyłożyliśmy w trakcie niniejszego studium następujące tez(…)

Ma tu miejsce przejście od nieskonkretyzowanego(a więc trudnego do udowodnienia) przedmiotu kryzysu do niewykazanego wynikania z niego konkretnej konieczności - w tym wypadku święceń.  Takie ogólne stwierdzenie stanu konieczności, czy kryzysu powiązane z przyjęciem zasady, że wtedy gdy on ma miejsce możemy łamać zasady funkcjonujące w sytuacji zwyczajnej sprawia, że dowolne grupy mogą sobie łamać to, co uznają za stosowne. I choć w tym wypadku idea szczytna, to środek do niej, czyli metoda jest błędną interpretacją Tradycji/ Nauki Kościoła, a jej stosowanie pozwala uzasadnić każde herezje i ludzkie wymysły. 

Ktoś powie, że prawowierny cel jest jednym z elementów tej zasady i bez niej jej nie ma.

Sęk w tym, że prawowierność, tradycyjność, itd., jest tu przedmiotem sporu i każda ze stron, również heretycy i schizmatycy uznają swoją naukę za prawowierną i po to jest Kościół z jego hierarchią by takie spory o prawowierność rozstrzygać.

W tym wypadku przedmiotem prawowierności jest praktyczna zasada posłuszeństwa i to, co nim jest, a co nie.  

„Arcybiskup Lefebvre, pod groźbą grzechu śmiertelnego (sub gravi) miał obowiązek miłosierdzia (ex caritate) wynikający z jego stanu biskupiego. Obowiązkiem tym było niesienie pomocy duszom, które nie mogły i dalej nie mogą liczyć na pomoc ze strony swoich prawowitych pasterzy, toteż zwróciły się do niego w obecnym stanie poważnej powszechnej konieczności.(...)”

Arcybiskup sobie orzekał, że ma taki obowiązek, al. Jego uczniowie wiernie to powtarzają, ale tak to każdy może orzec, nawet jeśli chce zrobić rzeczy złe. Nie jest to udowodnione, że dusze nie mogły i nie mogą liczyć na pomoc ze strony prawowitych pasterzy. Swoją drogą jak ufać pasterzom takim jak księża Bractwa, którzy usprawiedliwiają konsekwentnie oczernianie innych księży Tradycji wmawiając wiernym, że to oczernianie to mowa konkretna i odwaga i deformując przy tym rozumienie VIII przykazania? Widząc to, jako wierny nie mogę powierzyć swej duszy takim kapłanom. Pan Jezus właśnie przez złamanie VIII Przykazania bezpośrednio zginął! Równie dobrze owe dusze o których mówią księża Bractwa  mogły mieć takie błędne przeświadczenie źle rozumiejąc właściwe możliwości tej pomocy.

Zdawanie się na opinie wiernych w tym, co im potrzebne jest zgubne z tej prostej przyczyny iż ludzie czasem chcą rzeczy dobrych, a innym razem chcą rzeczy złych.

Dalej: nacisk wiernych może być czynnikiem zaburzającym trzeźwy osąd, odwracającym ponadto sens istnienia hierarchii. Lud mógł żądać by Chrystus był takim ziemskim Królem, przywodcoą politycznym. W innych czasach mogli żądać by księża przestali upominać za nieskromne stroje, by komunia była pod dwiema postaciami. No i wierni, jak to wierni mogą tworzyć podgrupy nacisku żądające sprzecznych rzeczy.  Jedni i Ci sami nawet mogli wczoraj krzyczeć „Hosanna”, a jutro „Ukrzyżuj”. Taki to „Vox Populi”, który tylko zgubne przysłowia utożsamiają z Głosem Boga.

Inna sprawa, że wiernym nikt sakramentów wtedy nie odebrał. Uprawnionym przedmiotem żądań wiernych nie może być cokolwiek, np. ten, czy tamten ksiądz, ale sam sakrament. Mogą też żądać czegoś dobrego, ale źle rozumiejąc sytuację. Zresztą przedmiotem sporu jest tu właśnie rozumienie sytuacji. Przedmiotem sporu jest tutaj nie to, czy forma Mszy i reszta formacji wykładu wiary są dobre, czy złe, ale to, czy praktyczne stosowanie zasady posłuszeństwa w tej konkretnej sytuacji jest właściwe.

Decyzja odmowna papieża nie była motywowana bezpośrednio niechęcią wobec Mszy i reszty nauki, ale stawianiem warunków i odmową abpa na przyjęcie czasowych i personalnych warunków postawionych przez papieża. A papież ma jak najbardziej do tego prawo.

Nieuprawnione jest zakładanie, że przy przyjęciu tych warunków, sprawa doktryny i Mszy świętej zostanie zagrzebana. Pomimo złych doświadczeń i uzasadnionych podejrzeń nie dało się w sposób pewny wykluczyć, że obsadzeni biskupi będą szerzyć prawowierną naukę.

Wobec braku takiego wykluczenia podstawa naszej wiary- ufność Kościołowi wymagała, by poddać się warunkom Watykanu, jak to sugerował kard. Ratzinger.

„(...)Arcybiskup Lefebvre, posiadając władzę święceń (Suma teologicznaSuplement, Z. 20, A. 1) w obliczu zaistniałych nadzwyczajnych okoliczności, miał obowiązek [jakich konkretnych okoliczności, i gdzie dowód, że z tych okoliczności konieczność akurat tego konkretnego, a nie innego czynu wynika?] konsekrować innych biskupów w celu zapewnienia (poprzez dalsze święcenia kapłańskie) wiernym tego, co mają prawo otrzymać od hierarchii, czyli zdrowej doktryny i sakramentów.(...)”

Żeby to stwierdzić, musiałby w sposób pewny wykluczyć, że zaproponowani przez papieża biskupi, nie dadzą takiej gwarancji. A tego wykluczyć się nie dało. Po pierwsze nie byli znani, nie było jeszcze pewne co papież postanowi. Nie było pewne czy nawet potencjalnie modernistyczni prywatnie biskupi za sprawą Ducha Świętego nie będą działać i decydować, nawet wbrew swoim pierwotnym zamierzeniom zgodnie z Nauką Kościoła. Wobec tego wymagane jest mocą Wiary ufanie decyzjom prawowiernych przełożonych w sposób zwyczajny. Ma tu miejsce ponadto kolejne błędne koło w rozumowaniu: istnienie stanu nadzwyczajnego traktowane jest jako argument w sporze podczas gdy jego zaistnienie w tej konkretnej materii święceń samo jest przedmiotem wątpliwości i sporu. Wymaga uzasadnienia. Te uzasadnienia jednak są pozorne, wszak opierają się na przeskoku od ogólnej zasady, że jest stan nadzwyczajny uprawniający do bliżej nieokreślonej KONIECZNOŚCI do stwierdzenia że tą KONIECZNOŚCIĄ był w tym konkretnym czasie, w tym konkretnym miejscu, i na tych konkretnych zasadach AKT SWIĘCEŃ, a co za tym idzie to konkretne nieposłuszeństwo. Tyle że właśnie ta konkretyzacja nie jest udowodniona, jest przedmiotem sporu i nie można więc czynić jej argumentem w tym sporze. Nie można wykluczyć, że będą kapłani udzielający sakramentów i przekazujący wiarę. Dalsze wnioskowanie oparte na nieuprawnionych powyżej podważonych przesłankach takich jak orzeczenie, że posłuszeństwo oznaczałoby grzech przeciwko przykazaniu miłości, jest siłą rzeczy nieuprawnione.

Podobnie jak założenie o konieczności święceń, których ona byłaby uzasadnieniem, gdyby sama tego uzasadnienia nie wymagała. Wnioskowanie z tego, co miało miejsce później jest błędnym kołem samospełniającej się przepowiedni, co  wytłumaczę niżej.

Skoro jedność Kościoła wyraża się w jedności papieża z biskupami, a papież ma władzę nad biskupami, to gdy nie zgadza się on na dokonanie pewnego dobra, które nie jest samo  przez się obowiązkiem, to biskup działając wbrew tej niezgodzie postępuje bezprawnie. Wyższa konieczność nie ma w tym przypadku zastosowania, a powoływanie się na błąd papieża w jakichś innych kwestiach np. liturgicznych jest tu błędnym kołem potencjalnie samospełniającej się przepowiedni, wszak właśnie nasze nieposłuszeństwo mogło resztę Kościoła, w tym papieża utwierdzić w ich błędzie, która to możliwość falsyfikuje w zupełności argumentację, jakoby pogorszenie stanu Kościoła było tej konieczności dowodem. Nie jest. To pogorszenie może być równie dobrze efektem tego nieposłuszeństwa!

            Wyrażę to jeszcze inaczej: Mogło być przecie tak, że gdybyśmy posłuchali tego, co w kompetencjach papieża leżało, właśnie wtedy dzieło zachowania doktryny i Mszy świętej Wszech Czasów szybciej i powszechniej ogarnęłoby cały Kościół. Gdybyśmy pozwolili ziarnu obumrzeć, szybciej by plon wydało! A tak, wiatr nim rzuca poza glebą. To dowodzi, że nie ma pewności o wyższej konieczności, przeciwnie, było i jest poważne zagrożenie złych owoców.   W związku z tym czynienie tego dobra, jakim jest święcenie, tyle że wbrew woli papieża było nieuprawnione. Innym dobrem w tym wypadku wyższym hierarchicznie było bowiem posłuszeństwo. Żeby je uznać w tym wypadku za drugorzędne należało pierwej wykluczyć możliwość, że rezygnacja z tego posłuszeństwa jeszcze bardziej utwierdzi Kościół Powszechny w błędach jego przedstawicieli co do Mszy Świętej. Tego zaś wykluczyć się nie da, przy jednoczesnym założeniu stanowiącym podstawy naszej Wiary.

Tłumaczenie z wyższej konieczności jest więc błędnym kołem, ponieważ nie da się wykluczyć, że to, co przedstawiane było jako uprzednie potwierdzenie  tej konieczności nie jest raczej następstwem działań podejmowanych rzekomo w jej imię.

Pisząc to zakładam dobre intencje Abp. Lefebvre'a i Bractwa Piusa X. Sam na ich miejscu  pewnie zachowałbym się dużo gorzej.  Za ich błąd w tej kwestii skłonny jestem zrzucić z nich odpowiedzialność, ze względu na niesprawiedliwe ich potraktowanie przez papieży, którzy wprowadzali bezprawne praktyczne zakazy odprawiania tego, czego zakazywać zakazali papiescy poprzednicy, tacy jak Pius V. 

Innym uzasadnieniem postawy Abp. M. Lefebvre'a jest zachowanie wizytatorów reprezentujących „Watykan”, którzy wg relacji Bractwa Piusa X, podczas wizytacji poddawali w wątpliwość tradycyjne rozumienie faktu Zmartwychwstania naszego Pana, istnienie Prawdy, oraz  pochwalali ożenek księży, co łącznie stanowiło poważne zgorszenie dla seminarzystów i wymagało zdecydowanego sprzeciwu. Czy zaprzeczyli oni gdzieś tym zarzutom i jest jakieś śledztwo w tej sprawie z zeznaniami świadków? Jeśli ktoś ma na ten temat informacje, to proszę o podzielenie się nimi.   Sytuacja psychologiczna Abp. M. Lefebvre’a i FSSPX, naciski sedewakantystów zarzucających im mocą zdecydowanych, acz gołych orzeczeń: paktowanie z heretykami i modernistami itd., no i prześladowanie Mszy Wszech Czasów z drugiej strony  skłaniają raczej ku temu, by za ten błąd zrzucić z nich odpowiedzialność na tych, co niesprawiedliwie lub gorsząco się wobec nich zachowali.

To jednak nie likwiduje samego błędu i nie pozwala mi na akceptowanie brnięcia w ten błąd, na którym to obecnie Bractwo jest ufundowane. Rozżalenie abp. Lefebvre'a że robiąc to co dotąd w sprawach Kultu i Doktryny spotyka się ze sprzeciwem ze strony przełożonych jest uzasadnione i słuszne.  Nie usprawiedliwia ono jednak odejścia i zaciemnienia innego elementu Tradycji: dyscypliny pozwalającej przełożonym na zamknięcie seminarium, zabronienie święceń.  Słuszne jest mówienie o tragedii Kościoła, słuszne jest mówienie o wyższej konieczności jako usprawiedliwiającej sprzeciw wobec decyzji przełożonych, ale z tego nijak nie wynika, że ta wyższa konieczność ma miejsce w przypadku nakazu powstrzymania się od dobra jakim jest działalność seminarium w Econe, czy święcenia kapłanów, a tym bardziej biskupów! Nie wynika! Emocje w tym wypadku zagłuszają rozumny osąd. Nawet jeśli te emocje nazwiemy obiektywnymi faktami i racjonalnym osądem, nawet jeśli w ich imię walczymy z dyktaturą uczuć, to same emocjami być nie przestają.

Dlatego też traktując bractwo jak inne parafie/wspólnoty Jednego Kościoła, nie zgadzam się w pełni zarówno z jego postawą w sprawie zachowania seminarium i święceń, czy odwodzenia od obowiązku niedzielnego na NOM, jak i z tymi, którzy do Bractwa chodzić zabraniają, lekceważąc winę reszty Kościoła. Chodzić mam obowiązek i do parafii, a gdy mogę starać się uczestniczyć w mszy WszechCzasów. Jedno i drugie jest elementem tradycji. Razem. Nigdy osobno. Wieczność i Doczesność, Wiara i Rozum, Quincunx, Krzyż +

KTO ZACZĄŁ?

Kluczowe jest tu pytanie: kto zaczął. I to nie oni, to nie „Tradycjonaliści” zaczęli.  To Ci, co ich krytykowali, zainicjowali ów tragiczny spór. To oni  pierwsi zaczęli się czepiać dotychczasowej formy i ją zmieniać, a więc ich pouczenia  są – łagodnie mówiąc – przewrotne. Powinni je pierwszej zastosować do siebie. Gdyby sami się do swoich pouczeń - że nie trzeba się skupiać na formie - stosowali, to by nigdy starej formy nie zmieniali.

            Powtórzmy: wobec powyżej wspomnianego zagrożenia nie mamy prawa zakładać, że wyższa konieczność sprzeciwienia się papieżowi w sprawach święceń miała wtedy miejsce, wszak argumentami potwierdzającymi tę konieczność byłyby tu przyszłe skutki. Były by, ale nie są. Tylko Bóg je wszakże zna! My znamy tylko istnienie możliwości dobrej i złej. Wobec tego częsty argument „trwania na straży” , zachowywania tylko tego, co otrzymaliśmy od Kościoła w Tradycji, („przekazałem, co otrzymałem”) wymaga, by zachować również dyscyplinę wg której przełożony może zakazać nam pewnego  dobra, bo to od jedności z nim zależy to, czy środki dochodzenia do tego dobra oraz miejsce w strukturze wyższej jest samo w sobie dobre. A że cel nie uświeca środków, nie można do dobra dążyć za pomocą zła, wszak się temu dobru wtedy zaprzecza.  Taką zasadę otrzymaliśmy w Tradycji i ją też należy zachować i przekazać.   Wtedy nasz sprzeciw wobec deprecjonowania Mszy Wszech Czasów stałby się bardziej wiarygodny i spójny. Byłby ziarnem, które pierwej obumarłszy, wydałoby plon obfity. 

Wierzę jednak nie w jezuitów, nie w kapucynów, nie w karmelitów, nie w bractwo św. Piusa X, czy św. Piotra. Wierzę w Jeden Święty, Katolicki i Apostolski Kościół!

Literalnie Bractwo z pewnością się z tym zgodzi. Będzie pewnie tłumaczyło, że  tu nie ma to zastosowania, wszak mamy do czynienia z wyższą koniecznością. Tyle, że jak wskazałem, ta konieczność jest założona, ale nie udowodniona. To na tych, co o niej mówią ciąży obowiązek dowodzenia.

Dopóki nie przekonają, jako wierny mam obowiązek zachowania statusu quo w postaci przyjmowania decyzji papieża na zasadzie „Roma locuta causa finita” w oparciu o podstawę wiary jaką jest hierarchia.

Przecież bezpośrednim powodem ekskomuniki nie było samo odprawianie Mszy Wszech Czasów. Tą należało po prostu odprawiać. To kwestia święceń biskupich, a wcześniej kapłańskich i prowadzenia szkoły byłą przyczyną kar i ograniczeń.

Można było Mszę odprawiać nawet mimo „zakazów”, bronić doktryny i tu walczyć. To też by w końcu mogło spotkać się z szykanami i karami. Trudno.

Święcenia wcale nie były do tego konieczne. I w sprawie TERMINu święceń można było posłuchać papieża. Przeświadczenia, że bez nich się nie dało obronić wiary jest naciągane. Znowu: nie wynika. Opiera się na podejrzeniu. Że nie miałby kto święcić biskupów? Trudno. Nie wiemy co będzie za 10 sekund a co dopiero jutro, czy za kilka miesięcy. Jeżeli Papież ma takie kompetencje, to nie działajmy do przodu w imię podejrzeń przeciw tym kompetencjom, wszak to podważa zaufanie Panu Bogu, który nad Kościołem czuwa.

Góra nie składa się z samego czubka. Na szczyt-Mszę Świętą i Doktrynę prowadzi podnóże- dyscyplina, obyczaj, tradycja, a tej elementem jest społeczna ciągłość i struktura diecezjalno-parafialna. Muszę się starać bronić tego co się da. A odrzucać to, czego konieczność odrzucenia jest pewnie i bezsprzecznie udowodniona. Tu nie jest. Jest orzeczona, na podstawie mętnych spekulatywnych przewidywań i PODEJRZEŃ.  I po kilkunastu latach, po wielu nocach przemyśleń i lektur, (mimo iż przyłączenie się do jednej, czy drugiej grupy byłoby dla mnie wygodniejsze z uwagi na modne w 2020 roku przepływy do Bractwa Piusa X ludzi często dysponujących neofickim zapałem, ale łączącym go z brakiem zrozumienia sensus catholicus i z łamiącą VIII przykazanie pochopnością w osądach), SUMIENIE i rozum, (wobec powyżej przedstawionego błędnego koła i przeskoku z ogółu do szczegółu zawartego w  argumentacji z wyższej konieczności) nie pozwalają mi  zgodzić się ze stanowiskiem  Bractwa św. Piusa X.

Nie zgadzam się z fałszywą alternatywą, wyrażoną w jednym z tekstów księży Bractwa św. Piusa X uzasadniających  zastosowanie casusu wyższej konieczności: „”albo zaneguje się istnienie stanu konieczności – droga obrana przez Watykan – albo też uzna się istnienie kryzysu, a wtedy należy również uznać zasadność działania arcybiskupa Lefebvre'a”

Otóż nie. Trzeba określić konkretny przedmiot zarówno konieczności, jak i uzasadnić ją oraz konkretne zachowanie które przedstawiane jest jako konieczna reakcja na ów konieczny stan. Należy ten konkretnie wskazać przedmiot kryzysu i udowodnić, że koniecznością jest ten konkretny czyn, a nie inny, np. święcenie księży i biskupów, wbrew  brakowi pozwolenia.

Jeszcze raz: z ogólnego stwierdzenia stanu nadzwyczajnego kryzysu(którego przedmiot samo w sposobie należałoby urealnić, skonkretyzować), nie oznacza, że z tego wynika konieczność złamania posłuszeństwa w sprawie święceń. Dlaczego akurat święcenia mają obronić przed kryzysem? W jaki sposób uzasadniane jest to przez naturę tego kryzysu? Jaki jest tego kryzysu konkretny przedmiot uzasadniający rzekomo ten konkretny akt nieposłuszeństwa? Czy on rzeczywiście jest KONIECZNY? Czy nie ma innych możliwości? W swoim odniesieniu do argumentacji z błędnego koła i samospełniającej się przepowiedni wskazałem, że inne możliwości są, co obala pewność iż konieczność święceń w tym konkretnym dniu wbrew zwłoce papieża istnieje. Nie wynika. 

Zgadzam się tu ze słowami opata Fontgombault Dom Jean Roy'a przyjaciela abp. Lefebvre'a, z listu z 18 lutego 1976 roku:

„gdyby(...)polecił nam coś wewnętrznie złego [papież Paweł VI- dop. autora Katologi(k)i], nie zaistniałby ani prawdziwy rozkaz, ani zatem materia posłuszeństwa. Jednak może on nakazać nam rezygnację z jakiegoś dobrego dzieła, do którego wykonania nie jesteśmy zobowiązani z prawa Bożego, jak utworzenie, czy podtrzymanie jakiegoś seminarium, którego istnienie zależy oczywiście od papieża. W taki sposób św. Ignacy był gotów przyjąć od papieża rozwiązanie Towarzystwa   stanowiskiem Bractwa do których odsyłam w przypisie.[23]

Pisząc to wyrażam jednocześnie swoje uznanie dla nieocenionej, kluczowej dla losów Kościoła pracy  abp. M. Lefebvre'a w celu obrony Mszy Świętej i doktryny, oraz stanowczo sprzeciwiam się atakom na jego osobę. Ewentualne błędy, o których tu wspominam są konsekwencją owych ataków i jako takie obciążają przede wszystkim oskarżycieli, którzy tym samym wpisują się we wspominaną tu już metodę strażaków co wieszczą pożar, a później sami go wywołują, w ramach rzekomego gaszenia... benzyną i iskrami.

Jednocześnie wyrażam sprzeciw wobec tych, którzy twierdzą, że Ci, co z bractwa św. Piusa odeszli choćby do IBP, czy FSSP, plują w twarz Arcybiskupowi. To pomówienie. Jest bowiem jeszcze inna opcja: słusznie, bądź nie, ale całkowicie szczerze i w sposób głęboko przemyślany i przemodlony mogą się z nim  nie zgadzać. W pewnych sprawach nie zgadzać, a w innych cały czas go bronić i wspierać. Wykluczanie tej opcji jest pomówieniem i „kostką rosołową” pozornego radykalizmu.

Ich autorzy nie wykluczyli innych opcji niż niezrozumienie i plucie w twarz, a więc powinni wstrzymać się z konstruowaniem takiej alternatywy. Milczeć.

 [czerwiec- 15 lipca 2021]         

ALBO POZOSTANIE ALBO OPLUWANIE. 

Fałszywą alternatywą jest twierdzenie, że kto odszedł z Bractwa św. Piusa X do Bractwa św. Piotra, zgadzał się tym samym z niesłusznymi oskarżeniami zawartymi w Liście Ecclesia Dei z 2 lipca 1988 roku, a tym samym zdradził i opluł abp. M. Lefebvre'a.  Jest wszakże jeszcze inna opcja. Można nie zgadzać się w KONKRETNYCH SPRAWACH i z Arcybiskupem i ze Stolicą Apostolską. Tak samo w innych można się i z jednymi i z drugimi zgadzać.

Ks Łukasz Szydłowski w cytowanym tu już wykładzie w Krakowie w 2021 roku powiedział:

„Więc to było schronienie dla tych, którzy nie chcieli mieć z abp. Lefebvre nic wspólnego. [20.30]  Więc tak naprawdę Ci, którzy odeszli zaakceptowali potępienie wydane na abpa Lefebvre. Oni zaakceptowali to przez swoją postawę.

I Dlaczego tak nie akceptujemy, dlaczego tak oburzamy się na postawę Bractwa św. Piotra?  Dlaczego? Ponieważ pluje na naszego założyciela. Nie mówię, że robią to świadomie, bo oni wychwalają abpa Lefebvre'a, ale fakt jest taki, że to, w czym tkwią, to jest postawa dla Rzymu ewidentnej nieakceptacji postawy abpa Lefebvre'a. To jest ewidentne. Bo oni po to założyli Bractwo św. Piotra, żeby Ci, którzy uciekają od nas mieli miejsce schronienia. A więc kto ucieka? Ten, który nie akceptuje tej postawy. A więc kto akceptuje ekskomunikę abp. Lefebvre'a . A więc Abp. Lefebvre, żeby ratować cały Kościoł nadstawił swoją głowę, jego dobre imię zostało zszargane - do tej pory jest - bo abp Marcele Lefebvre i lefebrysta to jest synonim buntu, schizmy i czegokolwiek innego, tego, czym był kiedyś Luter tak naprawdę. Więc oni przez swoją postawę i istnienie swoje akceptują to. Można tutaj dyskutować, ale dla Rzymu jest to ewidentne.”

Zaznaczyłem kursywą powtarzające się zwroty sugerujące, jakobyśmy mieli do czynienia z rzetelnym dowodzeniem. Niestety tylko sugerujące.

 6 razy pojawia się ”więc”, 1 raz „ponieważ”, 1 raz „bo” i to w tak krótkim fragmencie wypowiedzi.  Sęk w tym, że rzekomym uzasadnieniem  następującym po np. „ponieważ” jest gołe i do tego oszczercze orzeczenie, które samo wymagałoby udowodnienia. Słowo „ponieważ, podobnie jak często powtarzane słowo „więc”, są użyte błędnie. Sprawiają na odbiorcy wrażenie budowania uzasadnienia, ale to tylko pozory. Uzasadnienia dla tych oskarżeń w rzeczywistości brak. Podobnie występuje powyżej nagminne w wielu środowiskach zaklinanie rzeczywistości poprzez nazywanie „ewidentnymi”  „faktami”  własnych, niczym nieuzasadnionych opinii.

Gdzie uzasadnienie dla zrównania „nieakceptacji postawy” z „opluwaniem”, czy „ucieczką”. Nie ma. A po co to uzasadniać? To nie dobra jest…

 

Absolutną zgodność mamy obowiązek mieć tylko z Chrystusem i Magisterium Kościoła(a raczej dążyć do niej). Nie z tym, czy innym człowiekiem, choćby pełnił wysokie funkcje jako reprezentant Chrystusa, choćby był  wielkim świętym.

Komuś sumienie może nie pozwalać by przystawać na święcenia jako na akt nieuprawniony, niekonieczny, sprzeczny z Tradycją, co nie oznacza opluwania Arcybiskupa. W takim wypadku sumienie może nie pozwalać na pozostanie w Bractwie, wszak  ono dalej utrzymuje, iż święcenia były motywowane wyższą koniecznością.

Komuś, kto tak twierdzi jedyne, co pozostaje, to szukać innej możliwości w Kościele Katolickim, poza Bractwem świętego Piusa, POMIMO wielu niesłusznych oskarżeń zawartych w tym, czy innym liście, indulcie biskupów i papieży.

Przecież samo Bractwo Piusa X dokładnie w ramach tego 'myślenia POMIMO” nie odeszło z Kościoła i nie stało się sedewakantystyczne. Krytyka „paktowania z Rzymem” jest więc niekonsekwentna w ustach kogoś, kto sam z Rzymem paktuje, bo przecież uznaje papieża za swojego i ważnego, a więc powinien uznawać zobowiązanie do posłuszeństwa mu.

Że warunkiem Stolicy Apostolskiej jest uznanie nadużyć? Z drugiej strony warunkiem bycia w Bractwie jest uznanie zasadności święceń. Jeśli ktoś w sumieniu uzna, że ono również jest nadużyciem, to pozostaje mu z Bractwa odejść, wszak Instytucją w którą wierzymy jest Jeden święty, Powszechny Apostolski Kościół, a nie to, czy inne Stowarzyszenie.  Wiernie mamy trwać przy Kościele, nie przy wszystkich decyzjach i poglądach tego, czy tamtego biskupa, choćby Największego Świętego. 

            Twierdzenie więc, że ktoś kto odszedł z Bractwa Piusa X do Bractwa Piotra pluje na abpa Lefebvre'a, jest nieuprawnione i krzywdzące. Zgadzając się na nie łamałbym VIII przykazanie. Nie wolno mi.

            Zacytowane wystąpienie ks. Szydłowskiego W 2021 mnie osobiście zawiodło i uraziło, wszak zawierało owo nieuprawnione przypisywanie innym opluwania, powierzchownego traktowania Mszy Wszech Czasów, jak jakiejś historycznej rekonstrukcji. Stwierdzenia te można było uznać za emocjonalną przesadę, ale nie! Gospodarze oficjalnego polskiego kanału na yt FSSPX jeszcze to potwierdzili i wzmocnili nadając filmowi z tym nagraniem tytuł:  ”Bractwo św. Piusa X odmawia kolaboracji”  Kolaboracja w polskim kontekście oznacza coś godnego potępienia, wcale nie zwykłą współpracę, ale współpracę z dotychczasowym wrogiem i zdradzenie „swoich”. Przypisywanie jej komuś jest oszczerstwem. Tym bardziej, że stroną owej „kolaboracji” jest  Kościół. Więcej:

Zawiodło mnie jeszcze bardziej to, iż wielu ludzi dotąd nieprzekonanych do stanowiska Bractwa św. Piusa X właśnie to wystąpienie przekonało. Utwierdziło mnie to niestety we wniosku, iż ludzi bardziej przekonują nie argumenty, ale mocne hasła. Szczególnie w dobie napięcia społecznego wywołanego kryzysem pandemiopsychotycznym.

Ludzie się radykalizują i samo to jeszcze nie jest złe. Złe jest to, że radykalizując się w stronę mocnych haseł, nie widzą, że bywają one krzywdzące i nieuprawnione. Na bazie tej podatności społeczeństwo się dzieli coraz bardziej, często robiąc z igły widły. Ktoś przypisze drugiej stronie, że ją opluła, oskarżony o opluwanie w reakcji obronnej do tego  zarzutu doda inne i tak lawina podziałów z niczego się rozkręca.  To wykorzystują rozmaite „agentury”, zarówno te ludzkie, jak i nadludzkie.

Ci sami, którzy byli ofiarami łamania VIII Przykazania,  Ci, którym zarzucano iż negują działalność Ducha świętego w historii i są formalistami, a teraz Ci, których oskarża się iż narażają zdrowie bliźnich nie widzą, że przejmują metodę swoich prześladowców. Z zapędu. Nawykowo.

            W podobnym czasie miał miejsce konflikt między pewnymi organizacjami, które były połączone podobnymi ideami i częściowo personaliami. Pozornie podobny, pozornie jedna ze stron tak jak i abp. Lefebvre papieża, stawiała innych przed faktem dokonanym. Jednak jak w przypadku abp. Lefebvre'a czynienie z tego zarzutu mogło być jeszcze rozpatrywane jako zasadne, wszak tu podlegał władzy papieskiej, jako reprezentującej Ostateczny Autorytet, tak w przypadku konfliktu między ludźmi w zazębiających się organizacjach na pograniczu polityki i działalności społeczno-edukacyjnej nie miała miejsca po żadnej ze stron analogiczna ranga i legitymizacja. Od wolnych ludzi wymagano, by wiążąc się z lokalnymi grupami uzyskiwali specjalne pozwolenie od przełożonych w innych grupach. Lider jednej z nich miał pretensje do nowopowstałej, że wykorzystuje jego hasła, gdy tymczasem do owego przedstawiciela przyciągnęło tych ludzi właśnie to, że te starsze od nich wszystkich hasła już wcześniej podzielali! [czerwiec- 15 lipca 2021]

Hermeneutyka Ciągłości

Sobór to nie sam tekst jego uchwał, ale przede wszystkim Zgromadzenie Biskupów.

W związku z powyższym nieistotne, czy sobór jest jednoznaczny, czy niejednoznaczny. Mamy szukać takiego jego rozumienia(jeżeli słowo interpretacja, czy hermeneutyka źle się niektórym kojarzy) które jest zgodne z Tradycją. Ściśle rzecz ujmując: żaden tekst nie jest całkowicie jednoznaczny. Każdy tekst podlega interpretacji, hermeneutyce, wyjaśnianiu czy po prostu ROZUMIENIU.

„Hermeneutyka ciągłości”, to nie ścisła kategoria prawna, to nie nazwa własna konkretnych zachowań,  ale określenie opisowe oznaczające pewną zasadę odczytywania nie tylko tekstu, ale całości działań Kościoła, takich jak zgromadzenie biskupów. To określenie stanowiące parafrazę słów użytych przez Benedykta XVI, który to mówił ściśle rzecz ujmując o hermeneutyce reformy. HC nie dotyczy tylko tego, czy innego Soboru, ale wszelkich dokumentów Kościoła.

Wedle tej koncepcji teksty soborowe są w doskonałej zgodzie z niezmienną Tradycją Kościoła, (…)”[24]

Nie teksty soborowe, a Sobór.  Czynów hierarchów nie można mylić z nauczaniem Kościoła.  I nie „są”, a „należy je starać się tak odczytać”. Nie „są w zgodzie”, a „składają się na” pewną wypadkową stanowiącą Tradycję Kościoła.

„(…)gdy więc napotyka się jakieś poważne, obiektywne sprzeczności, zasada ta redukuje problem do niewłaściwej interpretacji samego soboru, a także do wypaczeń, które miały miejsce po soborze.

Gdzie się napotyka? W Soborze? W czym dokładnie? Założenie że się takie OBIEKTYWNE sprzeczności napotyka w Soborze i zasadność rozciągania potencjalnych sprzeczności w konkretnych sformułowaniach konkretnych tekstów na całość Soboru  jest przedmiotem sporu,  stąd nie może być elementem argumentacji w tym sporze..

Absolutna wierność soboru wcześniejszemu Magisterium wydaje się niepodważalnym dogmatem.”

Nie dogmatem. Punktem wyjścia wynikającym z Tradycji,  z obrony Tożsamości Religii Rzymskokatolickiej. I co to znaczy absolutna? I komu konkretnie się wydaje? Czy rzeczywiście „absolutna” w tym rozumieniu jakiego używa autor tych słów?

 Stąd dziwią kolejne słowa tego samego wywodu:

(…)hermeneutyka ciągłości jest mieczem obosiecznym, nie tyle w swej istocie, wewnętrznej treści, ile w praktycznym zastosowaniu.”

Ma tu miejsce kluczowa wewnętrzna sprzeczność. Na niej w zasadzie mógłbym skończyć analizę: Skoro nie w swej istocie, a w praktycznym zastosowaniu, to owo praktyczne zastosowanie nie jest zgodne z hermeneutyką ciągłości, stąd na jego podstawie nie można oceniać samej tej „hermeneutyki”. Nie można mylić zasad z ich łamaniem, o czym wspominaliśmy na wcześniejszych kartach przy okazji obrony Kościoła.

Dalej czytamy:

„Jeśli jednak uroczystemu Magisterium soboru nie udało się uczynić samego siebie zrozumiałym, a 40 lat później papież musi wzywać do jego właściwej interpretacji, wskazując podstawowe kryteria hermeneutyki, może to znaczyć tylko jedno: sobór poniósł porażkę przy próbie nadania swemu nauczaniu ostatecznego i nieodwołalnego charakteru.”

W tym rozumowaniu zawarte są błędne założenia generalizujące: (analogiczne do uogólnionego mówienia zarówno o nadzwyczajnym kryzysie, jak i o wyższej konieczności,  ale i do ograniczania Mszy Wszech Czasów zbiorowo, z uwagi na rzekomo błędne rozumienie bliżej nieokreślonych „niektórych”.)

1. że miało się udać i że nie udało się ogólnie uczynić zrozumiałym. Otóż to co zrozumiałe dla jednych jest niezrozumiałe dla innych. Podobne, nieuprawnione założenie przyjmowali Ci, co chcieli dostosować się do człowieka współczesnego. Do którego? Przecie nie ma jednego. Wróćmy jednak do HC: Jedni rozumieją inni nie. Nie jest tak, że „ogólnie” Sobór jest zrozumiały, albo „niezrozumiały”. To nie jest jego cel. 

2. Że w związku z 1. Magisterium może się UCZYNIĆ zrozumiałym, bądź nie. 

3. Że od zrozumiałości zależy powodzenie w nadawaniu ostatecznego i nieodwołalnego charakteru,

4. że „nadanie swemu nauczaniu ostatecznego i nieodwołalnego charakteru” to cel soboru.

5. Że może to znaczyć TYLKO jedno. Z czego wynika, że TYLKO?

 

Na powyższym braku konkretyzacji, traktowanym jako oczywistość opierają się dalsze pytania:

„czy możemy mieć zaufanie do soboru, którego interpretacja nie jest jasna, oraz do Magisterium, któremu nie udało się doprecyzować nauki soborowej przez 40 lat od zakończenia obrad Vaticanum II?”

Sparafrazuję to pytanie, żeby pokazać jego błędność: czy możemy mieć zachowanie do Tradycji Kościoła Katolickiego, której interpretacja nie jest jasna, bo właśnie toczy się spór między FSSPX a np. FSSP, czy innymi częściami Kościoła co z nią zgodne a co nie, czy zgodnie z nią abp. Lefebvre mógł wyświęcić biskupów w 88 roku, czy nie, czy zgodnie z Tradycją wolno uważać NOM i SWII za „obiektywnie prowadzący do protestantyzmu i herezji”, czy nie? Czy można mieć zaufanie do takiego Kościoła w którym tak fundamentalne rzeczy nie są jasne?

Powtarzam: właśnie ten tok myślenia, to odrzucanie zasad dlatego, że są łamane, to  konstruowanie chochoła po to, by uderzyć w HC prowadzi wielu współczesnych do odrzucania Kościoła, bo takie, a takie zło popełnili katolicy. Takie myślenie stoi za błędnym zakazywaniem Mszy Wszech Czasów w Traditionis Custodes, dlatego,  że dla niektórych jest rzekomo powodem do  zrywania Jedności z Kościołem.

Tym co wyróżnia Kościół Katolicki jest odwrotność owej logicznej aberracji. Za grzechy odpowiadają Ci co je popełnili. Wolne osoby. Nie zasady i Instytucje na które się powołują. Te należy oceniać osobno.

Odwrócę powyżej cytowane i parafrazowane pytanie, celowo zmieniając te jego składowe, w których zawierają się wg mnie błędne założenia: Czy możemy tracić zaufanie do Soboru Kościoła, tylko dlatego, że różni ludzie go źle rozumieją?

I w odpowiedzi na nie wskażę zarazem błąd formułowania pytań w zacytowany wyżej sposób:

Nie możemy. Dlatego, że

Interpretacja to nie cecha tekstu, a jego odbioru.

Mamy wierzyć w Kościelne zarządzenia, w tym w Sobory nie dlatego, że są jednoznaczne, czy nie. Mamy wierzyć w ich ZNACZENIE, POMIMO możliwej niedoskonałości językowej, czy wieloznaczności zawartych w nich zapisów. Nie możemy w sposób przejęzykowiony, soliskrypturystyczny uzależniać naszego uznania poszczególnych części magisterium od jego jednoznaczności. Mamy je wyjściowo bronić(tak jak wszystko, nawet zwykłe wypowiedzi bliźnich), a nie wyjściowo odrzucać. Tak samo właśnie nie możemy ograniczać Mszy Wszech Czasów tylko dlatego, że ktoś ją rzekomo wykorzystuje do podkopywania zaufania Kościołowi. (Jak to zrobił autor Traditionis Custodes, popełniając analogiczny błąd do zawartego w wypowiedzi wyżej cytowanej).

Samo istnienie sporu: czy wszystko podlega interpretacji, czy raczej to, co jasne jej nie podlega świadczy o tym, że nawet pojęcie interpretacji jest różnie interpretowane. Dalej: właśnie to, czy coś jest jasne, czy nie jest przedmiotem sporu, a więc nie może być w niej założeniem… Na razie pozostawię ten temat bez rozwinięcia. Na to przyjdzie pora gdzie indziej.

„II Sobór Watykański od samego początku określał sam siebie mianem soboru duszpasterskiego i dokładał wszelkich starań, żeby wszyscy dobrze to zrozumieli, przede wszystkim poprzez posługiwanie się sformułowaniami odpowiadającymi wrażliwości współczesnego człowieka; innymi słowy – sobór miał mieć w poruszanych przez siebie kwestiach charakter wybitnie hermeneutyczny, zdolny do dostarczenia jasnych, solidnych i zrozumiałych odpowiedzi. Jeśli jednak po 40 latach papież wzywa do jego właściwej interpretacji, to znaczy to, że sobór poniósł porażkę nawet w swej „duszpasterskości”, która miała być jego cechą charakterystyczną”

Nawet, gdyby Sobór nie zrealizował literalnie wyrażonego celu duszpasterskiego, to czy mógłbym go odrzucać? Czy od takich jego celów zależy wymóg jego uznawania? Duszpasterski charakter nie wyklucza innych cech, takich jak zdolność do wiązania w sumieniu.

Podstawą tożsamości nie są odseparowane cele zapisane w dokumentach tego Soboru, ale Cała Nauka Kościoła, która wymaga ode mnie bym Sobory uznawał.

Cierpienia młodych dezerterów, kolaboranci, oszczercy i opluwacze… Błędna metoda pochopnych sądów, dobra wobec innych, a wobec nas to już oszczerstwo![25]

(Rozdział dopisany 14 sierpnia, z późniejszymi aktualizacjami 2021)

W dyskusji, w której broniłem jednego księdza Pawła Korupki przed przypisaniem mu nawoływania do słuchania ojca w nakazie ubliżania siostrze usłyszałem od autora takiego zarzutu – gospodarza kanału yt Szkoły Akwinaty :

Jak Pana zdaniem należy rozumieć więc te obrazy Abrahama który musi ofiarować własnego syna, pijanego ojca który wciąż jest ojcem i nawoływanie do posłuszeństwa? Nie widzę z punktu widzenia prostej logiki innej możliwości interpretacyjnej jak ta: Decyzje Ojca świętego nas bolą ale musimy pozostać jemu posłuszni.” [26]

Tak, Ksiądz Korupka broni posłuszeństwa ojcu, bo taka jest nauka Kościoła. Na czym polega więc problem w powyżej zacytowanym stawianiu sprawy?

W powyższej  odpowiedzi ks. Szymon Bańka dokonał manipulacji.  Wykręcił się od tego co powiedział, a co skrytykowałem: jakoby ks. Paweł Korupka namawiał do tego, by słuchać ojca gdy nakazuje nam ubliżać siostrze. Zmienił temat. Zaczął zamiast tego konkretu mówić o uogólnionym posłuszeństwie. Zrobił unik i sfałszował swoje stanowisko w trakcie dyskusji. Przekręcił treść mojego zarzutu, czyli skonstruował chochoła. I zrobił to bardzo zręcznie. Ta nieuczciwość jest tak trudna do wychwycenia i dlatego niezwykle groźna dla wiernych, którzy ten sposób argumentowania przejmują, na jego bazie pomawiają innych myśląc że to cnota odważnego wytykania błędu.

Na prośbę oskarżającego podałem inną, korzystną interpretację uzasadniłem, nakreśliłem inne fragmenty wypowiedzi wskazujące na zasadność takiej interpretacji:

„Powiem Księdzu jak można PROSTO rozumieć ks. Korupkę: poziom analogii dotyczyć może nie kasowania Mszy, ale nakazu trwania przy papieżu i Kościele. Świadczą o tym słowa ks. Korupki wskazujące właśnie na takie rozumienie „nie uciekać do innego kraju, nie uciekać, do innego kościoła. (…) Bo kochani Kościół jest jeden i innego nie ma. Papież jest jeden i innego nie ma.(...) jeżeli ojciec rodziny pije i bije, to nie znaczy, że już ojcem nie jest .Jest nadal ojcem, ale pijącym i bijącym.”

Ta wypowiedź układa się w całość, której wspólnym mianownikiem i osią jest nie pochwalanie wszystkich decyzji papieża, ale UZNAWANIE GO za papieża, pomimo jego błędnych decyzji.

Ksiądz natomiast dorabia do tego swoją nieuprawnioną interpretację, i traktuje dalej jak fakt, na co zwróciłem uwagę w swoim komentarzu zaczynającym się od krótkiego i konkretnego wskazania:

„Gdzie ksiądz Paweł Korupka stwierdza, że gdy pijany ojciec nakazuje ubliżać siostrze, to należy go słuchać? NIGDZIE.”

Usłyszałem od oskarżającego zignorowanie moich argumentów, udowadnianie że dr S. Krajski oczernia, które nijak się ma do mojego stanowiska, no i niezwykle  elegancko brzmiące pouczenie, by się streszczać:

„(…)Jeśli chodzi o ks. Korupkę to moim zdaniem pan stosuje naginaną interpretację jego słów zgodnie ze swoją ich wizją. Moim zdaniem prosty logiczny przekaz tych słów zawiera również element posłuszeństwa wobec pijanego Ojca. Po co byłby inaczej przykład Abrahama? Tak czy siak moja wypowiedź nie nosi znamion oszczerstwa, przytaczam wypowiedź, podaję jej źródło i polemizuję z tym co uważam za jej proste bezpośrednie znaczenie. Wypowiedź jest publiczna więc polemika również. Autor ma pełne prawo odpowiedzieć że miał coś zupełnie innego na myśli, jeśli tak było.”

Idąc tym tokiem rozumowania należy stwierdzić, że ktoś może rozpowiadać że jestem nazistą i faszystą a ja, jako autor mam pełne prawo się bronić. Sęk w tym, że siła plotki właśnie na tym się opiera, że łatwo ją rozpowiedzieć, a trudniej tych, co w nią uwierzyli przekonać, że zostali oszukani.

Powyżej ks. Bańka konsekwentnie dokonuje zabiegu uogólnienia, które jest unikiem, ucieczką od jego własnych słów przeze mnie skrytykowanych, a dotyczących posłuszeństwa w konkretnej sytuacji: nakazu ubliżania siostrze. 

Pisze on ogólnie o posłuszeństwie jakoby przy jednoczesnym uznawaniu papieża, można było je bez zaprzeczenia Tradycji Katolickiej tak ogólnie wypowiedzieć. Nie można. Wypowiedzieć je można tylko w konkretnych sprawach, w tych, w których przełożony zaprzecza zasadom, które zastał jako depozyt Instytucji na której stoi czele. W całej reszcie trzeba słuchać. Nie można mówić: bije i pije, to tak ogólne go nie słuchajmy. Wtedy nawet deklarowane posłuszeństwo papieżowi jest tylko werbalne a w rzeczywistości fikcyjne.

Innym błędem jest subtelna zmiana znaczenia, poprzez nie tylko sprowadzenie wypowiedzi księdza Korupki do samego pijaństwa, ale do stanu upojenia, jakoby on był stały. Ks. Korupka nie powiedział nawet tego, że mamy słuchać ojca, w momencie gdy jest pijany, ale że ojciec który pije i bije dalej jest ojcem! To istotna różnica. Może teraz bić, za chwile pić, a jutro wytrzeźwieć. I wtedy dalej, we wszystkim co nie zaprzecza przykazaniom należy go słuchać.

Przecież idąc własnym tokiem rozumowania ks. Bańka powinien pierwej własną interpretację uznać za „naginaną”.

Tłumaczył się On tym, że przecież podał źródło, zacytował wypowiedź, i przedstawił swoją interpretację. No tyle, że to odwracanie uwagi od istoty, wszak można podać źródło, zacytować, a na końcu bardzo przekonująco, ale jednak fałszywie oskarżyć drugiego człowieka dokonując nadinterpretacji.

Pozwolę sobie tu na zacytowanie mojej odpowiedzi, której już nie zamieściłem w owej dyskusji, wszak jeśli ktoś ignoruje  moje argumenty poprzednio, a nawet polemizuje z ich zafałszowaniem,  to może to zrobić i razem następnym. W jej ramach przytoczyłem fragmenty wypowiedzi oskarżającego poprzedzające jego wyżej zacytowane słowa:

Proszę Księdza,

Istotą mojej uwagi nie było to czy dr S. K. oczernia, czy nie, ale księdza niekonsekwencja. Proszę więc znowu nie odwracać uwagi od moich rzeczywistych argumentów okrojeniem ich do elementu, który sam ma zupełnie inny sens niż całość, czyli do rzekomego oszczerstwa dra S. K.. Znowu ksiądz zaczyna od przekierowania uwagi na ten temat w stronę chochoła, a tym samym odwraca uwagę od istoty mojej uwagi. To samo zrobił ksiądz gdy zaczął odpowiedź do p. S. K. od wałkowania jego językowego lapsusu i oskarżania go na tej podstawie o niekompetencję. Tego już Ksiądz oszczerstwem wobec niego nie nazwie?

W poniższych słowach powtarza Ksiądz tezę, na którą już odpowiadałem, a tym samym całkowicie pomija istotę mojej argumentacji, w której uzasadniałem, dlaczego nie ma wystarczających podstaw by mówić o oszczerstwie, by ksiądz mógł traktować je jak coś OBIEKTYWNEGO:

„Cały ten wywód ma obiektywnie charakter oszczerstwa, jest to publiczne oskarżenie ks. Karola o pychę i faryzeizm na podstawie parafrazy/interpretacji jego słów”

Cóż, w tym miejscu zrobię wtręt i odpowiem słowami księdza wypowiedzianymi pod moim komentarzem w materiale z 9 wrz 2021Twardzi jak stal - czyli jak wychować silnego człowieka?” , które mógłby skierować tu do siebie samego:

„(…)Co do kazania ks. Korupki wciąż jestem święcie przekonany że moja Interpretacja jest po prostu logicznie konieczna. Jeślibym popełnił jakiś poważny błąd w interpretacji oczywiście sam autor może się wtedy bronić udzielając wyjaśnień. Moje zarzuty nawet w tym przypadku pozostają aktualne - choć być może tylko jako "ksiądz wyraził się w sposób sugerujący to i to, ale to zdementował i wyjaśnił że ma co innego na myśli". Jeśliby doszło do takiego wyjaśnienia z jego strony byłoby to wielce korzystne.”

Ksiądz może własną interpretację  traktować jako jedynie logiczną, bez żadnego dowodu i bezczelnie zignorowawszy moje uprzednie wskazanie na inną prostą interpretację   wymagać by to tak oczerniany się tłumaczył, a sam nie pozwala na to wytłumaczenie Krajskiemu, który wypowiedział się dużo łagodniej? To jest „Logika” Kalego. Hipokryzja.

Po tej wypowiedzi brnie ksiądz dalej w uniki, w metodę: odwrócić uwagę przez atak, aroganckie pouczanie tych, których winno się przeprosić i skonstruowanie chochoła:

Uważam natomiast że mamy ogólnie rzecz biorąc ogromny problem z tzw. "nie oceniaj". Stało się to podstawową "cnotą" współczesnego katolika. W praktyce pozbawiająca go możliwości racjonalniej oceny rzeczywistości. Św. Paweł mówi "badajcie wszystko, zachowujcie co dobre". Powinniśmy więc oceniać wypowiedzi innych osób i w razie potrzeby zgodnie z inną wypowiedzią św Pawła "wykazać błąd".

Po tej wypowiedzi publikuje ksiądz 22 Września tegoż roku, czyli 2 tygodnie później  krótki, prześmiewczy filmik pod tytułem „nie oceniaj”. Umieściłem pod nim taki komentarz:

"Nie POMAWIAJ" nie oznacza "NIE OCENIAJ"! Polemizuje Czcigodny Ksiądz z chochołem, czyli z twierdzeniami, które są wygodne do obalenia. Zagłusza nimi te, które obalić trudniej. Które? Otóż użył ksiądz tego argumentu w odpowiedzi na moją uwagę, w której wytknąłem księdzu pomówienie. Nie ocenianie. To istotna różnica. Swoją drogą zarzut, że ksiądz wydaje fałszywy i uprawniony osąd sam jest oceną, a więc zwracanie uwagi komuś, kto właśnie ocenia, jakby jego stanowiskiem był strach przed ocenianiem jest fałszywe. To też księdzu już pisałem.”

Wróćmy tymczasem do dalszej części komentarza księdza z 9 września:

„Zwracam na to uwagę że oszczerstwo jest oskarżeniem kogoś o moralną przewinę. Dlatego zastrzegam się że nie mam wglądu w sumienia. Mogę oceniać tylko głoszone poglądy. Jeśli ktoś uważa że jego poglądy zostały przeze mnie źle zinterpretowane, zapraszam do wyjaśnienia.”

I przypomnijmy co ksiądz Szymon Bańka odpowiedział  w sprawie dr. S. Krajskiego. Zmieńmy tylko imię oskarżonego ks. Karola na ks. Pawła i postawione mu zarzuty:

„Cały ten wywód ma obiektywnie charakter oszczerstwa, jest to publiczne oskarżenie ks. Pawła o namawianie do ubliżania siostrze na podstawie parafrazy/interpretacji jego słów”

 „oszczerstwo jest oskarżeniem kogoś o moralną przewinę”

Zarzuca mu ksiądz dezercję przypisuje zgodę na ubliżanie siostrze, gdy nam ojciec nakaże. To są postawy. Moralne przewiny. Nie tylko poglądy. Głoszenie pewnych poglądów, namawianie do nich ludzi też jest pewną postawą, i ma konsekwencje w postaci postaw. Nieprawdą jest więc to że ocenia ksiądz TYLKO poglądy. Takie zredefiniowanie sytuacji, którego ksiądz dokonał jest kolejnym wykręcaniem się od odpowiedzialności za słowo.

Więcej: ksiądz okraja na potrzeby obrony własnego stanowiska definicję oszczerstwa, jakoby dotyczyło tylko postaw. Nic z tych rzeczy. Otóż oczernić można kogoś przypisując mu nie tylko postawy, których nie reprezentuje, ale również poglądy, których nie wyznaje.

To jest hipokryzja. Po niej ma ksiądz czelność wygłaszać aroganckie morały, zamiast najzwyczajniej przeprosić. Niestety tą metodę też przejmują bezwiednie Wasi wierni, np. w komentarzach, mylą z odwagą i siłą, o której kształtowaniu mówi ksiądz choćby w filmie „Twardzi jak stal”. Gdy ktoś im zwraca uwagę, wykazuje błąd, to udają że nie słyszą, robią unik, powtarzają z jeszcze większą butą swoje poprzednie fałszywe oskarżenie i arogancko wygłaszają morały tym, których właśnie powinni przeprosić. Oto podobne Księdza słowa:

„ Co do zarzutu o zakładaniu naszego stanowiska jako stanu faktycznego. Cóż nie da się w każdym materiale wynajdywać koła na nowo. Są materiały(…)”

Wykazałem oszczerstwo, a Ksiądz to wykazanie zbywa powtórzeniem swojego subiektywnego przekonania i odsyłaniem do jakichś materiałów. To znowu unik, wszak mamy na tacy konkretną, inną i prostszą interpretację, wykazałem więc fałszywość zakładania przez księdza że jego stanowisko jest oczywiste, konieczne i jedyne i tu nie trzeba uciekać od tego do jakichś „innych materiałów”.

Przecież powyższe słowa Czcigodnego Księdza wpisują się w metodę: zatkać uszy na argumenty, powtórzyć z jeszcze większa pewnością siebie początkowe tezy i zrobić dokładnie to, o co się ma nieuzasadnione pretensje do drugiego człowieka. To nie jest rzeczowe, trzeźwe, uczciwe ani elitarne. To jest chamskie.

To nie jest siła ani konkret, tylko uległość łatwym, chwytliwym, acz gołym orzeczeniom i brak dyscypliny w relacji między rozumem a wrażeniami. To miałkość wobec dyktatury wrażeń opartej na modernistycznym przebodźcowaniu i efekcie kostki rosołowej.

Tłumaczy się ksiądz, że Krajski nie podał źródła wypowiedzi ks. Karola by słuchacz mógł zweryfikować, a w przeciwieństwie do tego Ksiądz cytuje wypowiedź księdza Korupki i podaje własną jej interpretację:

„„Tak czy siak moja wypowiedź nie nosi znamion oszczerstwa, przytaczam wypowiedź, podaję jej źródło i polemizuję z tym co uważam za jej proste bezpośrednie znaczenie.”

Ależ ja już wiem, że ksiądz tak uważa. Tyle że właśnie tą Księdza opinię w swojej argumentacji sfalsyfikowałem. Ksiądz powtarzając ją i zbywając moje do niej odniesienie zrobił UNIK. Nie ma nic do rzeczy, w TYM wypadku, czy ksiądz cytuje, podaje źródło i że TO jest księdza OPINIA. Przedmiotem sporu jest to, czy ma miejsce nieuprawnione oskarżenie, czy nie ma. To, że jest ono weryfikowalne i że zostały podane  cytaty nijak tego nie zmienia.

Pisanie o tym, to kolejne odwracanie uwagi od istoty.

Jeżeli dr S. Krajski oczernia, to tym bardziej robi to Ksiądz gdy:

Twierdzi, że ze słów Księdza Korupki wynika, iż należy słuchać pijanego ojca gdy nakazuje ubliżać siostrze. Ze słów ks. Korupki to nijak nie wynika. To księdza „naginana” interpretacja. Krzywdząca i obiektywnie oszczercza. (używając księdza rozróżnienia)

przypisuje Krajskiemu niekompetencję z uwagi na lapsus językowy, a sam choćby w powyższym filmie np. w 12:36 taki lapsus popełnia,

Pisze ksiądz że sprawa jest prosta, że Krajski oczernia. Skoro takie to proste, to po co ten lapsus ksiądz wałkuje jeszcze przed wspomnieniem o rzekomym oszczerstwie Krajskiego(po nim zresztą również)?

Twierdząc, że ze słów Księdza Korupki wynika, iż należy słuchać pijanego ojca gdy nakazuje ubliżać siostrze oczernia go ksiądz dużo bardziej niż Krajski ks. Karola.

Ze słów ks. Korupki to – powtarzam – nijak nie wynika.

„moim zdaniem pan stosuje naginaną interpretację jego słów zgodnie ze swoją ich wizją.”

„Moim zdaniem” „nagina” Przecież to żaden wymierny i logiczny wskaźnik? To wysoce subiektywne Księdza odczucie. Od kiedy to na takich reprezentant Szkół Akwinaty się opiera? A moim zdaniem to Ksiądz nagina. I ignoruje moją uwagę, w której zawiera się istotna różnica.

Różnica między nami taka jest, że ja bronię

Ksiądz oskarża.

Mamy obowiązek szukać na ile się da interpretacji broniącej bliźniego. Ksiądz pomija ten etap, przynajmniej w tym tekście. No i konsekwentnie pomija moją uwagę na temat tego pomijania, a jednocześnie powtarza właśnie to, co w niej wytknąłem.

Różnica między nami jest też taka, że ja do księdza tez się odniosłem, użyłem kontrargumentów, wskazałem w odpowiedzi na życzenie księdza interpretację korzystną dla księdza Korupki. Ksiądz sobie to zbył. Pytanie: „Dlaczego mówił o Abrahamie?” nie jest argumentem, wszak ignoruje fakt, że już na to pytanie odpowiedziałem. Pokazałem bowiem, że mówił o Abrahamie do tych, którzy odchodzą od Kościoła, negując nakaz trwania przy Kościele i papieżu. Ten nakaz, nie konkretne decyzje papieskie mogą tu być poziomem analogii. Proste.

Naginaniem jest ignorowanie tego rozumienia.

Zbył wszakże ksiądz również mój argument pokazujący że to ksiądz ma wykluczyć interpretację inną i spróbować obronić. Ja tłumaczyć się nie muszę, z powodu pierwszej wyróżnionej tu między nami różnicy.

Powtórzył Ksiądz też inną wytkniętą wcześniej własną usterkę argumentacyjną: zignorował argumenty pokazujące niekonsekwencję w zarzucaniu doktorowi S. Krajskiemu oszczerstwa. Niekonsekwencję. Istotą mojej uwagi nie było to, czy Krajski oczernia, czy nie, ale niekonsekwencja.

Nie będę się powtarzał, ale dodam kolejny jej przykład: Mówi Ksiądz, że Krajski obiektywnie oczernił, nawet jeśli subiektywnie nie miał takich zamiarów. Otóż owo rozróżnienie, jeśli już je stosuje do wypowiedzi ks. Karola, to powinien je też odnieść do treści wypowiedzi Krajskiego: obiektywnie ks. Karol wywyższa własne stanowisko ponad nowusowców, uznaje ich kult za gorszy, choć subiektywnie nie obwinia.

Dr S. Krajski nie cytuje, bo wypowiedź księdza Karola przytacza z pamięci, jako jedną z wielu podobnych wypowiedzi księży i członków Bractwa inspirowanych zdaniem Abpa Marcelego Lefebvre'a:

„Całą ta reforma  z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi”

Wielu wiernych w oparciu o takie opinie wprost mówi, że księża z Bractwa im powiedzieli, że mają grzech idąc na Nową Mszę. Tak to ludzie rozumieją i parafarazując stanowisko bractwa w sprawie Nowej Mszy „obiektywnie” takie stawianie sprawy do takiego odbioru(że uczestnictwo w NOM to grzech) przez ludzi prowadzi.

Proszę sobie wyobrazić, że ktoś np. o Bractwie mówi, że "nieposłuszeństwo z 1988 obiektywnie uczyni Bractwo schizmatykami. To jest fakt". Wierni Bractwa słusznie mogliby się poczuć  oskarżani takim sformułowaniem o schizmę. Jeśli bowiem coś obiektywnie czyni schizmatykiem, to jest obiektywnie schizmatyckie. Gdyby tak podobne słowa streścili, byłoby to jak najbardziej zrozumiałe.

Stąd  słusznie ludzie chodzący od dziecka na nową Mszę i traktujący ją jako rzecz świętą, bo daną przez Kościół,  a jednocześnie przeżywający Ofiarę Krzyżową i realną obecność Chrystusa mogą czuć się dotknięci i zrównywać to z oskarżaniem ich o protestantyzm.  Jeżeli coś „obiektywnie samo w sobie uczyni protestantem”, to obiektywnie, celowo jest protestanckie. Tak jak formacja, która obiektywnie uczyni katolikiem jest obiektywnie katolicka. Twierdzenie, że oczerniają oni Bractwo, gdy streszczają te słowa jako przypisujące im protestantyzm samo jest wobec nich pierwsze nieuprawnionym oskarżeniem.

Paradoksem i niekonsekwencją jest tłumaczenie, że ktoś kto tak mówi, obiektywnie oczernia, nawet jeśli subiektywnie nie ma takich zamiarów. Przecież ta osoba rzekomo oczerniająca też może opierać się na owym rozróżnieniu na subiektywne i obiektywne.

Jeżeli bowiem coś prowadzi do protestantyzmu, to choć subiektywnie ktoś może nie mieć grzechu, to obiektywnie grzesznikiem jest, bo dopuszcza się czynu, który „obiektywnie uczyni go protestantem”, a protestantyzm obiektywnie jest herezją i grzechem. Stąd nawet robienie czegoś co do niego prowadzi obiektywnie jest grzechem, nawet, jeśli ktoś sobie z tego subiektywnie sprawy nie zdaje. Tak samo jeśli ta osoba przypisuje postawę faryzeuszy wytykających celnika, to również może mieć na myśli obiektywny fakt uznawania, że Ci, co uczestniczą w Nowej Mszy uczestniczą w czymś złym, co już samo jest obiektywnym wywyższaniem dotyczącym materii, nie intencji. Faryzeusze też mogli twierdzić i mieć rację obiektywnie, że nie są jak tamci. To, co wymienili, mogło być obiektywnie, literalnie, opisowo prawdą: poszczą, modlą się, a tamten rzeczywiście mógł być celnikiem, obiektywnie zdzierać podatki i grzeszyć, a oni mogli twierdzić, że obiektywnie oceniają błędność jego czynów nie wnikając w subiektywne intencje. Tak samo porównanie tych co mówią że Nowa Msza obiektywnie uczyni protestantem do tych, co mówią że celnicy obiektywnie robią swym celnictwem coś gorszego i złego jest obiektywnie uzasadnione i obiektywnie nie jest oszczerstwem. A czy jest subiektywnie? Nie wiem. 

Nazywanie tego oszczerstwem jest bardziej niekonsekwentne, gdy wypowiadają je członkowie środowiska które nie ma oporów, by szydząc z czyjegoś cierpienia nazywać je dezercją w zbitce „Cierpienia młodego dezertera” w oparciu o swoje podejrzliwe domysły, nie ma oporów by łatwo i pochopnie nazywać kolaboracją zachowania innych. Od innych ścisłej precyzji wymagają, a sami nie mają takiej ostrożności, gdy zarzucają innym oszczerstwo, opluwanie, dezercję, czy kolaborację.

Mówią, że nie ma analogii. Na pewnym poziomie jest, a na innym nie ma. Tyle, że ten brak analogii świadczy na ich niekorzyść, wszak różnica w ich postawie tu przedstawionej, jeśli byliby konsekwentni musiałaby być tym bardziej oszczerstwem nazwana.

Pan Jezus nie powiedział "jak mowa wasza będzie prosta, jak zacytujecie i podacie źródła to możecie mówić na bliźniego co wam się podoba."

Boże Słowo mówi nam też: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.” „Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni”, każdy kto powie swemu bliźniemu „bezbożniku”,(…) „Raka”…”, Nie odziedziczą Królestwa Niebieskiego(…)oszczercy”

To już nie pojedynczy przypadek, a cały szereg takich przypadków , który układa się w błędną metodę polegającą na POCHOPNOSCI w sądach negatywnych i ignorowaniu takich tłumaczeń bliźnich, które ich bronią. Najgorsze jest to, że ludzie najchętniej wtórują właśnie tej błędnej metodzie i deklarują, zapewne szczerze modlitwę, ubolewanie nad straszną postawą. Tyle, że ta straszna postawa jest bliźniemu być może przekonująco, ale pochopnie i krzywdząco przypisana.

Dobrze wyrobić sobie taki nawyk, że nawet jeżeli z czymś się intuicyjnie, po pierwszym przeczytaniu nie zgadzam, to staram się znaleźć takie wytłumaczenie danych słów czy postaw, które je broni. Gdy czytam książkę i zrazu zdaję się iż pewne słowa to głupota, czekam do końca, nie dowierzam swojemu wrażeniu ponieważ wiele razy dopiero dalej, dopiero po przeczytaniu całości autor wyłożył swoje racje i pokazał, że to wcale takie głupie nie jest, a często mnie przekonał, że to ja sie myliłem. Tego jednak nie dostrzeże ktoś, kto swoje pierwsze wrażenie myli z faktami i w dalszym czytaniu, czy obserwacji nie widzi rzeczywistości, tylko projektuje własne uprzedzenie na tą rzeczywistość. Wszystko będzie nazywał faktycznym i obiektywnym, ale to nie znaczy, że to takie będzie.

Nie warto polemizować z najmniej korzystnym dla stanowiska mojego oponenta rozumieniem. Wtedy zawsze tendencyjnie naginałbym wypowiedź bliźniego na jego niekorzyść. A tu trzeba „naginać” na odwrót. Na korzyść. Tego wymaga uczciwość, zasada ignacjańska i VIII Przykazanie Boże.

„Naginać” dałem w cudzysłowie, ponieważ często się zdarza, że ci co sami naginają, zarzucają przewrotnie to naginanie tym, którzy pokazują proste rozumienie, do którego żadnego naginania nie trzeba.

Gdy inni mnie krytykują, nawet bez oceniania intencji i szyderstw, to mnie "oczerniają", no skandal!, a gdy ja DORABIAM wypowiedziom innych to, czego nie powiedzieli, traktuję to swoje dorobienie jak oczywisty fakt, gdy z tych innych szydzę("Cierpienia młodego dezertera"), gdy im zarzucam OPLUWANIE i KOLABORACJĘ, tylko dlatego, że  mają inne zdanie co do obiektywnej natury czyjeś postawy, to już jest wg publiki wyraz ODWAGI…

To żadna odwaga. To nieodpowiedzialność. „Logika” Kalego. I metoda złodzieja, co pierwszy wrzeszczy „łapej złodzieja”, żeby odwrócić uwagę od siebie.

Ktoś się oburzy, że piszę tak ostro? No przecież chcecie „mowy prostej i konkretnej”. No i ktoś inny, tu „ostro” zaczął.

Przykre, że to jest też zgorszenie, czyli zły przykład, za którym bezwiednie podąża tylu ludzi, czego przykładem są pełne zachwytów nad ową buńczucznością komentarze.

Niekonsekwencja owa i niezwykle przychylne reakcje większości komentatorów na nią przypomina mi postawę omawianego w innym miejscu tej książki prawicowego publicysty nawalającego na podobnej zasadzie w każdego, kto nazywa się ”liberałem”, czy nawet „wolnościowcem”. Podobnie przez długi czas powściągałem się z oceną aż zauważyłem, że to się powtarza, że to nie pojedynczy błąd, ale błędna metoda myślenia, sprowadzająca się do pochopności, a co gorsza to właśnie ona najbardziej podoba się ludziom i jest powodem ich zachwytów, nawalania w skrzywdzonych sądem i robienia z nich katów, tylko dlatego, że byli bardziej ostrożni i gdy oni powściągali się z oceną innych, Ci inni ich uprzedzili i zarzucili im własne błędy. To ci co narazili się na te oskarżenia o „brak odwagi i chwiejność” w imię prawdy wykazali się tu odwagą i niewzruszonością w stosowaniu VIII Przykazania. To boli. Odwaga boli.

Pamiętam podobne kpiarstwo ze strony przeróżnych antyklerykałów, czy konformistycznych światowców ulegających modernistycznym ściekom: tak jak tu wyszydzani są „indultowcy”, tak oni wyszydzali Kościół, wszelkim słowom księży i porównaniom dorabiali generalizująco i chocholistycznie skojarzenie z grubymi pedofilami w sutannach… Tu materia jest lżejsza, ale metoda analogiczna.

Mówię temu stanowczo: NIE!

GROMADZIENIE WĘGLI ROZPALONYCH NAD GŁOWĄ i BIERNOŚĆ.

Oto lekko poprawiona odpowiedź pod filmem „Ile razy trzeba nadstawiać policzek? Czy katolik powinien być bierny?” na kanale „Szkoły Akwinaty” z początku lutego 2022:

Niezwykle trafne to przywołanie węgli rozżarzonych zbieranych nad głową. Wyjaśnia ono, dlaczego niektórzy pierwsi opisują akurat te błędy, których sami się wobec innych dopuszczają. Chodzi to za nimi(jak słyszymy powyżej). Nie daje spokoju. Aż w końcu wyrzucają to z siebie wskazując u innych akurat własne wady, jak to źdźbło w oku bliźniego, zestawione z tramem w oku własnym. (…)

Zgadza się. Obrona krzywdzonych bliźnich, a tym bardziej Tradycji Kościoła jest obowiązkiem. Dlatego mamy obowiązek bronić przed Wami  tzw. indultowców, oczernianych, że są zdrajcami, kolaborantami, "opluwają Arcybiskupa" - choć właśnie w Imię Tradycji i w sumieniu nie mogli się zgodzić z Aktem nieposłuszeństwa, bo nie widzieli jego konieczności. Mamy obowiązek ich bronić, gdy sugerujecie im powierzchowne, rekonstruktorskie podejście do Mszy Wszechczasów, gdy szydzicie z ich cierpienia, przyrównując je do Młodego Wertera i łącząc z insynuacyjnym zarzucaniem dezercji w tytule materiału dotyczącego jednej osoby(ks. Korupki”), gdy mówicie "Być może więcej cierpią od nas, ale niech nie narzekają, nie mam dla nich litości, sami tego chcieli" w sytuacji, gdy nie ma ich na sali i przypisywanie im narzekania jest imputacją, oraz stawianiem chochoła. To samo środowisko, które przyklaskuje takim słowom nie stosuje się do nich, gdy represjom jest poddawany ten, kto te słowa wypowiedział.  Gdy nasi (np. Arcybiskup Lefebvre) cierpią, to ojoj, bohaterowie, a gdy inni cierpią, to "sami tego chcieli, nie mamy dla nich litości" To jest logika Kalego, hipokryzja i myślenie plemienne. Dzielenie, skłócanie i zamykanie ludzi Wam ufających w bańkach. Oni już nie analizują tego co mówicie, jeśli to jest coś co powtarzacie za Arcybiskupem. Oni w to wierzą, nawet, jeśli to nie jest przekazywanie Tradycji samej, ale jej reinterpretowanie na potrzeby usprawiedliwienia Waszych konkretnych zachowań z lat 70-80 i ich następstw aż do dzisiaj.

 Ci, którzy właśnie w imię Tradycji, w imię tego, co otrzymali nie mogli siew sumieniu z tym zgodzić, są przez Was atakowani i zniesławiani już zanim wypowiedzą cokolwiek, uprzedzająco, w odniesieniu nie do rozumu, a do emocji: "Oni nas zdradzili, kolaboranci, dezerterzy, opluwają Arcybiskupa" to typowe komunikaty emocjonalnie dyskredytujące. Zabijają one, a nie uaktywniają trzeźwy i uczciwy osąd. Mam nadzieję, że się opamiętacie, bo wbrew Waszym zamiarom robicie tym wielką krzywdę wielu dobrym ludziom, którzy przejmują od Was, tak jak Wy przejęliście od Waszych autorytetów te błędne metody samonapędzajacej się maszynki "dziel i rządź".

Mały chłopczyk u sąsiada szedł sobie przez wieś i pytam go, "Co tam, Adaś, kaześ to był?" A on do mnie: "A co to jo Matka Teresa?" Biedny nie wiedział, co to znaczy. Teraz już jest duży chop, to wie.

Co z tego, że przytacza się przypowieści biblijne, jeśli one nijak nie pasują do postawy krytykowanego z ich użyciem bliźniego? Co z tych pięknych przypowieści, jeśli się z ich użyciem wydaje fałszywe świadectwo o bliźnim, czyli łamie przykazanie i Tradycję? Jeśli się za ich pomocą próbuje ludzi skusić, by tchórzliwie zrezygnowali z krytyki Bractwa(a de facto z OBRONY tych, których Bractwo krzywdzi i z OBRONY tej części Tradycji, w którą Bractwo uderza) bo to Bractwo? Słyszałem bowiem pow wielokroć, po ogólnych uwagach środowiska Bractwa o potrzebie męstwa, a nawet sugestiach żę jestem tchórzem kuszenie do tchoórzstwa: „A po co tak krytykujesz… Ich nie można krytykować, ich trzeba wesprzeć, lepiej idź z nami i nie krytykuj. Lepiej zajmij się swoim życiem, bo się nie znasz”.  Szkoda, że to u takich ludzi nie działa w dwie strony. Od jakiegoś czasu obrońcy Bractwa przyjęli taktykę takiego właśnie kuszenia, ignorującego i zagłuszającego konkretne cytaty, punkty i argumenty, które przedstawiam. Wygodnie byłoby się temu środowisku nie narażać, bo wtedy jest miłe i dobre, tym bardziej, że wcześniej podobną krytyką naraziłem się proboszczom i wiernym w parafiach, oraz wielu znajomym. No trudno. Te same zasady, które skłaniały mnie do krytyki rewolucji liturgicznej i rewolucjonistów, papieża Franciszka i Traditionis Custodes, te same zasady, które nie pozwalały mi milczeć, gdy między innymi kapłanów Bractwa oskarżano o "rekonstruktorstwo historyczne i powierzchowność" nie pozwalają mi teraz milczeć, gdy Bractwo tymi samymi i jeszcze gorszymi zarzutami oczernia swoich współbraci w kapłaństwie, a przy okazji odciąga ludzi od ważnego elementu Tradycji poprzez usprawiedliwianie bezprawnego Aktu nieposłuszeństwa Arcybiskupa Lefebvre'a w 88 roku. Właśnie z powodu tych święceń "indultowcy" byli w sumieniu, żeby bronić CAŁEJ Tradycji, a nie tylko jej części zobowiązani zerwać współpracę z Arcybiskupem. Albo inaczej: To on ją zerwał, bo postawił ich jako ich przełożony w sytuacji konfliktu sumienia, i zaprzeczył własnym zapewnieniom sprzed roku("Gdybym wyświęcił biskupów bez zgody papieża byłbym schizmatykiem"), popadł w sprzeczność, której oni w sumieniu nie potrafili już usprawiedliwić. To oni byli więc mu wierni bardziej niż on sam sobie. I właśnie ich spotkał ze strony Arcybiskupa przewrotny zarzut stanowiący swego rodzaju mechanizm obronny, że to oni są zdrajcami. Zarzut ten jest podły i nawet jeśli jesteśmy w stanie obronić subiektywne pobudki Arcybiskupa z tamtych czasów, to nie godzi się bronić samego tego zarzutu i postawy nieposłuszeństwa .To utrwala w ludziach rewolucyjne metody i postawy, co czyni wewnętrznie sprzeczną i przeciwskuteczną ich walkę o Tradycję.

Nadać właściwe znaczenie! Co jest SOBOREM?

[Dywagacje z roku 2020, falsyfikujące orzeczenia oskarżające sobór, ale nierozstrzygające!]

Skąd pewność, że podstawą tożsamości Soboru są te dokumenty, które wprowadzono poprzez złamanie i zmianę ustalonych przed Soborem jego reguł „ w trakcie gry”?

Tą zmianą mogło być np. odrzucenie schematu „Ojców”.  Uznając ją za konstytutywną podstawę SWII musielibyśmy też uznać, że Kościół jest zły, bo w praktyce jego hierarchowie łamali wielokrotnie uprzednie zasady go konstytuujące.  Że Pismo jest całe błędne, bo są w środku różne sprzeczne zapisy, np. opis stwarzania świata, czy sprawa rozwodu. Ktoś może uznać wszak, że uzasadnienie „dla zatwardziałości serc waszych” to kręcenie sprzeczne z „mową prostą tak-tak, nie-nie”. Może, jeśli będzie patrzył wyrywkowo, a nie całościowo. Ale to byłby błąd.

Konstytutywność danego Soboru samego w sobie rozumianego jako jego teksty, w oderwaniu od tradycji jest nie do przyjęcia w świetle treści naszej wiary. Nosi znamiona interpretacji solistycznej, czy autonomizacyjnej. Tymczasem jak już stwierdzaliśmy: nic SAMO! (Swoją drogą większość krytyków Soboru słusznie właśnie tej integralności broni.) Nie jest treścią naszej wiary SAM Sobór. Ani Jerozolimski, ani Efeski, ani  ani Trydencki, ani żaden inny. Wierzymy w Boga w Trójcy Jedynego i Kościół jako Całość z jego Tradycją. W Kościele żaden Sobór ani dokument nie jest samoistnie nieomylny. Swoją drogą nie tylko w kościele i nie tylko nieomylny. Taka jest natura języka, że znaczeń, czyli treści nabiera w kontekście. Nie jest samoistnie znaczący. Zawsze winien być weryfikowany relacją do reszty. Jak pisał Ks. Marian Morawski T.J. cytowany przez nas w rozdziale o autonomizmie, czyli o owym błędnym definiowaniu fragmentów w oderwaniu od całości, do której należą:  fragment jest fragmentem, a jego sens jest w związku z całością... 

Dokumenty powstałe w historii Kościoła, w tym powstałe w trakcie Soboru tego, czy innego mogą mieć literalne błędy, a tym bardziej niejednoznaczności, ale za cechy konstytutywne Soboru w świetle wiary Kościoła należy uznać to, co w nich nie zaprzecza poprzedniemu nauczaniu,  Całemu Depozytowi Kościoła. Ta zasada zwana jest Tradycją. „Hermeneutyka ciągłości”, to nie jakiś nowy, dziwaczny byt, ale inna nazwa tej właśnie tradycyjnej METODY wyjaśniania znaków.

Taką samą zasadę można stosować w przypadku tzw. NOMu. Jeżeli już uznajemy istnienie takiego bytu, jako zatwierdzonego przez Kościół, to należy uznać, iż konstytuuje go nie sama reforma z tego, czy tamtego roku, ale jej przyłożenie do poprzedniej postaci Rytu z której on wyrasta, uwzględniająca ewentualne doprecyzowanie i wykluczenie możliwości tego, co z poprzednią formą sprzeczne i zagrażające naszej wierze.  Jeżeli więc istnieje jakaś możliwość  swobodnego wyboru przez kapłana, to za prawowierne i konstytutywne w ramach NOM czy innego OM należy uznać tylko to, co nie zaprzecza poprzednim regułom, np. niezmienności, a raczej niefakultatywności kanonu.  Z tej niefakultatywności wynika, że wobec rdzeniowości tego elementu Mszy nie należy dopuszczać tego, co skonstruowane zostało od nowa, wszak wtedy, z uwagi na niemożność używania na raz dwóch kanonów w Trakcie celebracji trzeba byłoby odsunąć ten wcześniejszy.

Rozumniej uznać, iż wszystko, co wprowadzone w ramach „zmiany reguł w trakcie gry” nie jest  podstawą tożsamości Soboru czy jakiegokolwiek oficjalnego Ordo Missae, ale ich wypaczeniem.

            To jednak nie wszystko. Nawet, gdyby zgodnie z regułami ktoś miał intencje wprowadzenia herezji, to jeszcze nie znaczy, że wprowadzone przez niego i skorygowane schematy  sprawiają, iż Sobór, czy forma rytu obiektywnie do herezji prowadzą. Może być bowiem tak, że pomimo tej intencji istnieje możliwość zinterpretowania tekstu zgodnie z Tradycją. Nie tekst ani intencja poszczególnych osób jest bowiem podstawą tożsamości Soborów i Obrzędów ale to, co z nich pozostaje po przesianiu przez sito Tradycji Kościoła. Święta Wypadkowa.

Ktoś powie, że sama niejednoznaczność pewnych sformułowań czyni je niedopuszczalnymi. Powie, ale tego nie udowodni. Gdyby tak było, to trzeba byłoby odrzucić Ewangelię dlatego, że tysiące wspólnot i osób interpretuje ją niezgodnie z Nauczaniem Kościoła Katolickiego. Trzeba byłoby odrzucić Kościół Katolicki, bo wielu w jego imię  mordowało, gwałciło, wielu w szatach biskupich i w imię Kościoła głosiło herezje, itd. Trzeba byłoby odrzucić zasadność istnienia państw, bo wiele z nich funkcjonuje źle. Zakazać używania młotków i rąk, bo niektórzy młotkami i rękami zabijają…

W ludzkim języku wszystkie wyrażenia są wyjściowo niejednoznaczne, gdyż tym samym słowom i frazom można nadawać różne znaczenia. Te znaczenia są wszakże zależne od różnych kontekstów/tradycji. Oczekiwanie takiej jednoznaczności, to błąd przejęzykowienia, przykład fałszywych alternatyw i kategorii, które bezwiednie przejęliśmy od naszych wrogów. To kontekst do jakiego  przykładamy słowa decyduje o sensach. Podobnie jest ze słowami Pisma Świętego, które są niezwykle niejednoznaczne w związku z tym, iż nie mamy bezpośredniej więzi z kontekstem (kulturowym, sytuacyjnym, itd.)determinującym ich znaczenie.

            To, że możliwa jest dwuznaczna interpretacja tekstu samo nie może więc  skreślać jego litery  co wynika z opisanych wyżej obiektywnych, lingwistycznych praw.

            Również nie intencje osoby inicjującej literalną treść tekstu są  podstawą tożsamości Soboru, ale przyłożenie litery do kontekstu Tradycji Kościoła Sobór uprzedzającej, dopóki były na soborze osoby, które tak tą literę były gotowe interpretować i tłumaczyć. Wszak to nie ten czy tamten uczestnik jest podmiotem Soborów ale Kościół Święty. Znaczenie, czy jak mawiał J. Ratzinger, „Duch Soboru” są jego konstytutywnym elementem.

            Praktyka, (czy interpretacja) nie może być podstawą do oceniania normy, czy zasady do której się ta praktyka odnosi. Praktyka Mszy Świętej na wiele lat przed Soborem, miała przykłady nadużyć. Czy to oznacza, że ta praktyka dyskredytuje Mszę Świętą "przedsoborową"? Nie.

            Powtórzmy: Nawet jeśli wrogowie Kościoła w Soborze maczali palce, to powinniśmy starać się obronić co się da, czyli wszystko to, co da się tłumaczyć w zgodzie z Tradycją, inne interpretacje odrzucając jako niesoborowe. Winniśmy tam gdzie się da uznać iż Duch Święty tak sprawił, że nawet popieranym i inicjowanym przez wrogów Kościoła zapisom można(z powodu jakiegoś ich niedopatrzenia)  nadać znaczenie całkowicie zgodne z Nauką Kościoła. To na tych, którzy PODEJRZEWAJĄ, że jest inaczej, a więc definiują sytuację tak, że wynika z niej oskarżanie kogoś, lub np. odrzucanie danego tekstu zaaprobowanego przez kościół a więc danego wiernym do wierzenia, ciąży obowiązek udowodnienia. Bronić co się da oznacza nie przyjmować oskarżeń dopóki racje nie są wystarczające i widzimy przykład falsyfikujący.

            Dokładnie jednak tak samo to na „reformatorach” ciąży  obowiązek udowodnienia, że zmieniana przez nich forma tej zmiany wymaga. Jeśli pozostaje ona li tylko na poziomie przedyskutowanego nawet powszechnie ZAŁOŻENIA, to jest nieuprawniona.  Zawiera w sobie automatycznie oskarżenie(jakoby robili coś źle) wobec tych, którzy są do poprzedniej formy przywiązani, którzy niczego nie zmieniając chcą po prostu oddawać kult i wierzyć tak jak ich przodkowie w wierze. Tym bardziej jeśli się im zakazuje tego, co uznane uprzednio za święte. Wtedy taki zakaz nie ma możliwości być uznany za prawowierny. To właśnie było niedopuszczalne! Nawet więc, gdyby Abp. Lefebvre popełnił jakieś błędy w obronie całych rzesz wiernych przed taką niesprawiedliwością, to obciążałoby to czyny(nie osoby- wszak nie mam podstaw by to rozstrzygać) tych, którzy pierwsi  fałszywie i obwiniająco zdefiniowali sytuację jako wymagającą takiej „reformy”, że aż rewolucji.

            Kat obraca kota ogonem i ofiarę przedstawia jako kata. Złodziej najgłośniej wrzeszczy „łapej złodzieja”. Proszę tą przewrotną METODĘ zapamiętać. Podobnie inne błędne metody w tym rozdziale opisywane. Powtarzają się ona wszakże w wielu, z pozoru prozaicznych sporach w polityce, kulturze i życiu codziennym. Jeżeli chcemy odbudować Cywilizację przez duże „C”, musimy się ich wystrzegać i zaproponować kontrmetodę: ostrożność w wydawaniu sądów i definiowaniu sytuacji  pociągającym za sobą nieuprawnione obwinianie kogoś. Tego wymaga od nas bezpośrednio VIII Przykazanie Boże! Tego wymaga przykaz Chrystusa: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”.  A jakby się głębiej zastanowił, to i cały Dekalog.

Zgodnie z powyższym Muszę bronić tak samo MszęWszechczasów i „tradycjonalistów”, jak i NOM, skoro Kościół je zatwierdził jako dobre.

Niesprawiedliwość wobec Abpa M. Lefebvre'a wymaga rehabilitacji, która się niestety nie dokonała. I dopóki się nie dokona trudno liczyć na dogadanie się z Bractwem świętego Piusa X.

            Nie traktujmy litery soboru jakby była przez przyrodę przywiązana do znaczenia i aż tak akonwencjonalna. Nie powtarzajmy tym samym smutnych błędów tych, co solili scripturę. [2020, z poprawkami 2021]

Sprawdźmy, czy da się to zinterpretować  zgodnie z Tradycją.

Podobnie jest z Novus Ordo Missae. Co jest podstawą jego tożsamości? Na razie nie rozstrzygam. Jak traktować niewielkie korekty w Rycie Rzymskim, które dokonywały się co jakiś czas od Soboru Trydenckiego i były elementem tradycji nie negowanym przecie przez samego abp. M. Lefebvre'a? Nie wspominam tu nawet o stosunkowo dużej reformie obrządów Wielkiego Tygodnia, czy Brewiarza. [2020]

Sama jego Nazwa wskazuje, że to jest Novus Ordo. Nowy Ryt. Nowy Porządek. Nie odnowiony, a nowy. Przynajmniej nazwa zaprzecza więc zapewnieniom o ciągłości i tradycyjności. Porównania do reformy Mszału Piusa V są tu przewrotne, ponieważ eksperci Soboru Trydenckiego nie siedli, nie pisali nowych modlitw, nie wygrzebywali swoich mniemań o pierwotnym stole z grobowców i nie ożywiali resztek szczątków. Oni  przebadali ryt, który zastali, ten który był żywy. Przebadali, oczyścili, sprawdzili. Wyczyścili, uczesali. Metafora organizmu jest tu jak najbardziej zasadna. Wystarczy porównać Mszał sprzed Soboru Trydenckiego z tym Piusa V. Nie widać istotnych różnic. Gdy zaś porównamy NOM z Mszałem Piusa V, to zobaczymy, że NOM, to zgodnie z nazwą nowy porządek, a de facto ryt. Wiele rzeczy  to efekt wątłych mniemań współczesnych specjalistów o tym jak to było dawniej, i o tym, czego to współcześni potrzebują. Nowe modlitwy, nowy porządek, nowa zasada fakultatywności, czyli uznaniowości. Dlaczego wobec zgody z całą tą krytyką bronię Nowej Mszy?

[Dalej tekst pisany w czerwcu 2021, jeszcze przed wydaniem motu proprio Traditionis Custodes, w ramach potrzeby zabrania stanowiska wobec środowisk Tradycyjnej Mszy, często skonfliktowanych, a jednocześnie tak mi bliskich]

Nawet nie rozstrzygając wadliwości Nowej Mszy musiałbym w sumieniu przyznać, że

Jeśli uznaję, że to Prawowity Kościół i papież, to nie mógł mi dać oficjalnie do wyznawania formy kultu złej, niegodziwej, bo wtedy zaprzeczyłby sensowi swego istnienia. TO, że dobra jest w niej mniej niż w poprzedniej nie znaczy, że jest zła. Samo owo uszczuplenie mogło być złem, ale ów akt/proces uszczuplania sam w sobie nie należy do depozytu. Należy doń tylko efekt. 

wadliwość formalna, czy też konsekwentne umniejszanie obecnych w dawnym rycie prawd wiary, bądź inne uszczuplenia nie pozwalają mi jeszcze na stwierdzenie niegodziwości – owa niegodziwość może być przypadłością, a nie istotą tego, co roboczo nazywamy NOMem.

twierdzenia,  iż nie wolno na nim uczestniczyć świadomym, bo FAKTEM JEST iż prowadzi do herezji, do protestantyzmu nie mogę w sumieniu uznać za wiążące.  Jest ono orzeczeniem. Nie faktem. Jak to zweryfikować? Jak udowodnić? Po owocach? A skąd wiemy, żeśmy owoców nie pomylili? Jak zweryfikować czy są z tego drzewa, z którego nam się wydaje, że są, a nie np. z gruszki, która rosła tak blisko jabłoni, że ich gałęzie się splątały? Apostaci też mogą nam przypominać na przykładach grzechów i zbrodni ludzi z Kościoła, a często hierarchów: „Po owocach ich poznacie, tak? To właśnie macie owoce tej waszej Religii: zdrady, gwałty, morderstwa, schizmy, herezje. One z Kościoła Waszego przecie. W związku z tym Wasz Kościół jest zły, a przynajmniej prowadzi do zła. ”

To co niektórzy nazywają „NOMem” sam w sobie - w jego zasadach, a nie praktyce, jeżeli przyjmiemy tradycyjne podejście Kościoła(zwane tylko roboczo „hermenteutyką ciągłości”) wg niektórych nie stanowi nic nowego, nic ponad obecne w historii Kościoła zmiany. Same jego zapisy nie są samowystarczalne interpretacyjnie i jeśli założymy, że wszystko w nim co ewentualnie sprzeczne z poprzednią formą należy odrzucić, to nie ma podstaw by tak pochopnie osądzać. Jak do tego rozumienia się odnieść?

Msza święta jest przede wszystkim Ofiarą. Działaniem. Nie wykładem wiary.

Dlatego nawet, jeśli najgorszy wróg wycofał stwierdzenia jednoznaczne doktrynalnie, żeby osiągnąć Cele złe, to Duch Święty mógł sprawić tak, że wrogowi nie wyszło.

Nowa Msza, choć ma mniej konkretyzacji doktrynalnych, nie ma niczego, co obiektywnie „uczyni protestantem”. To uczynienie musi zależeć od innych czynników. Stąd twierdzenie to jest z gruntu fałszywe.

 

Orzekanie że Obiektywnie Nowa Msza uczyni katolika protestantem i że to jest fakt, jest nieuprawnione również dlatego, że to nie jest fakt, ani rzecz obiektywna. To założenie, wątłe przypuszczenie, opinia trudna do wykazania.

Falsyfikuje(sprawdź co to falsyfikacja) ową opinię np. wskazanie, że tą Nową Mszę przyjęli ludzie, a nawet biskupi i papieże wychowani na Trydencie, a zarazem, do Mszy Tradycyjnej i zgłębiania doktryny katolickiej, czci dla Najświętszego sakramentu doszli ludzie wychowani na Nowej Mszy.

Nowa Msza może po prostu nie prowadzić ani do jednego, ani do drugiego. 

Sama. 

Poddaje w wątpliwość to stwierdzenie również każda osoba, która chodząc tylko na tą „Nową” Mszę,  w jej trakcie widzi Ofiarę Krzyżową i Żywego Chrystusa, ma głębokie nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu Matki Najświętszej i  Wszystkich świętych, którzy w tej Mszy uczestniczą.

No nie jest to fakt, również dlatego iż ludzie na niej wychowani umarli jako katolicy, inni, również na niej wychowani dotarli do MszyWszech Czasów, a przeciwnie: ludzie wychowani na Mszy WszechCzasów dopuścili te Cranmerowskie (i prawosławne) wątki do Nowej Mszy. To w ich głowach narodził się pomysł wpuszczenia protestantów, a wcześniej to z głów księży katolickich wypłynęły pomysły herezji i schizm. Po Soborze Trydenckim narodził się jansenizm, czy modernizm. Obarczymy więc winą za to Mszę Wszech Czasów? Nie! To nie wynika. I wierni w sytuacji takiego stawiania sprawy jak to robi FSSPX (sede wakantyści i prywacjoniści zresztą podobnie) zamiast wierzyć całemu Kościołowi wierzą jego części.

Nawet jeśli w samym tekście wzmianki o obcowaniu świętych, Maryi i Realnej Obecności są ograniczone, czy usunięte, nawet jeśli to USUNIĘCIE jest poważną wadą, którą należy skrytykować, jak to słusznie zrobiono w „Krótkiej Analizie krytycznej NOM”,  to nijak nie oznacza, że sam NOM, czyli EFEKTY tych usunięć różne od samych usunięć uczynią katolika – i to jeszcze OBIEKTYWNIE – protestantem bądź heretykiem.

I nawet jeśli są wady, to jeszcze nie oznacza, że to co wadliwe czyni całość  nieprawowierną, czy niegodziwą.

Zasadna są tu pewna analogie: Potraktujmy Nową Mszę, jak „człowieka z Probówki”, człowieka zmodyfikowanego, czy po prostu zepsutego pierworodnym grzechem.  Jak sam proceder jest zły, tak sam ten człowiek, nie traci swej ludzkiej godności, Chrystus go ze swego zbawczego dzieła nie wykluczył, jego też przewidział do Zbawczego dzieła, dlatego mamy prawo uznawać naturę tego człowieka za równą godności z człowiekiem poczętym tak, jak Pan Bóg przykazał.. Tak samo mimo błędu liturgicznej rewolucji mamy uważać jej efekt,  jej dziecko z probówki, czyli NOM, za godne i prawowierne, wszak tak je ustanowił Kościół do wierzenia.  Ze złego procesu nie wynika w sposób konieczny zły efekt.

A może zasadne jest przywołanie tu poniższej przypowieści?

Mt 13,28.39

 „A przystąpiwszy słudzy gospodarscy, rzekli mu: Panie, izaliś nie posiał dobrego nasienia na roléj twojéj? Zkąd tedy kąkol ma?

 I rzekł im: Nieprzyjaźny człowiek to uczynił. A słudzy rzekli mu: Chcesz, iż pójdziemy i zbierzemy je?

 I rzekł: Nie, byście snadź zbierając kąkol, nie wykorzenili zaraz z nim i pszenicę.

 Dopuśćcie obojgu rość aż do żniwa, a czasu żniwa rzekę żeńcom: Zbierzcie pierwéj kąkol, a zwiążcie go w snopki ku spaleniu, a pszenicę zgromadźcie do gumna mojego.”

Nie mam do końca pewności co jest kąkolem, a co dobrym ziarnem. Żeby się nie pomylić, lepiej je zostawić. Nie wyrywajmy się do wyrywania kąkolu na siłę, bo przy okazji możemy wylać dziecko z kąpielą, wyrwać dobre kiełki razem ze złymi.

Warto siać dalej „Status Quo”, czyli to, ziarno, które nam przekazano. Ale z wyrywaniem tego, co już zasiane zostało, czyli NOM, winniśmy sie wstrzymać.

Pamiętając o tym ludzie nawet widząc te wszystkie wady, o których mówi Bractwo, mogą nie uznawać ich za wystarczające, by odrzucać ”Nową Mszę”, czy jej unikać. A skoro tak, to mogą w sumieniu nie godzić się na orzeczenia, że ta Msza uczyni Katolika protestantem i jest niegodziwa. I mimo szacunku i wdzięczności dla Bractwa i kardynała Lefebvre’a, mimo zauważania, że zostali niesprawiedliwie potraktowani, mogą po prostu się W TEJ SPRAWIE z nimi nie zgadzać.

Stwierdzenia, że Nowa Msza uczyni katolika protestantem, wraz z całą gamą towarzyszących mu założeń sumienie nie pozwala mi uznać za prawdziwe, a więc nie mam podstaw by rezygnować z zasady z uczestnictwa w obecnie rozpowszechnionym Rycie Mszy, a tym bardziej namawiać ludzi niemających Mszy Wszech Czasów w pobliżu, by rezygnowali z tego powodu ze spełniania Niedzielnego obowiązku. Przykazania i Katechizmy nie mówią im, że mają rozstrzygać czy na dany ryt wolno, czy już nie wolno chodzić. Mają przykazanie: Dzień święty święcić, w Niedziele i święta nakazane w Mszy świętej uczestniczyć. Właśnie po to mają hierarchię, czyli rozwiązywanie sporów na szczeblu niższym przez szczebel wyższy aż do papieża, by sami nie musieli tych zawiłych kwestii rozstrzygać. Kropka.

 

Rozumna prostota hierarchii i logika Kalego: „My możemy zawile, ale Wam już nie wolno!”

Zwykły wierny, bez lat studiów nie ma podstaw by  wierzyć w twierdzenia podważające dany mu przez Kościół obrządek. Nawet jeśli jedna i druga strona konfliktu o prawowierność, czy godziwość Mszy ma jakieś argumenty, to są one tak zawiłe, że żeby je poznać, a tym bardziej zrozumieć trzeba być specjalistą. Po to mamy księży i biskupów, by się tym zajęli, wszak gdyby wierni mieli się tym zajmować, to nie miałby kto na księży  zarobić, by z głodu nie umarli.

Tak się składa, że od wielu lat czytam relacje całych wydarzeń i konfliktów wokół święceń z Econe i Mszy  i dalej w sumieniu nie widzę podstaw, by nie chodzić z zasady na NOM. Więcej: czuję się zobowiązany na nią chodzić, czyli korzystać z Sakramentalnych łask, które mi daje, jeśli tylko mam do niej dostęp, a Mszy „Tradycyjnej” nie ma w pobliżu. Nie jestem taki mądry. Niech się specjaliści o to kłócą, a ja mam obowiązek przyjąć to, co mi dał Kościół w ramach prawowiernej personalnej hierarchii, nawet jeśli widzę błędy, dopóki te błędy nie czynią tej Mszy nieważną w ramach tych samych kryteriów, które od tego Kościoła otrzymałem.

Niegodziwość to kwestia praktyki i może się zdarzyć każdemu księdzu, może występować jak przed „Trydentem”, tak i po nim.  To ktoś, kto chce wiernych od tego odwieść, ma im udowadniać, a tu z samego faktu, że zrozumienie takiego udowadniania wymaga czasochłonnych studiów i ich… zrozumienia, nie powinno się wiernym podobnych komunikatów wysyłać, bo prowadzą ich – wbrew zamierzeniom – do fałszu, do zakłamujących uproszczeń, do  tragicznych konsekwencji, podkopywania zaufania do Kościoła i przenoszenie go na jedną z Jego części.

Wobec powyższego otwarte twierdzenie, że „Obiektywnie, uczestnictwo we Mszy Świętej[w domyśle NOM] aktywnie uczyni katolika protestantem, to jest fakt” (gdybyśmy chcieli pozostać konsekwentnie w retoryce tego twierdzenia), musielibyśmy uznać za… prowadzące do schizmy, bądź protestantyzmu. Dlaczego?  Skoro papież się myli, a więc i tak wierni muszą indywidualnie rozstrzygnąć między jednym a drugim biskupem, czy księdzem, kto z nich broni Tradycji(wszak wszyscy tak twierdzą)to pozostaje im 1. Wiara jednemu ze zgromadzeń w Kościele, tak jak całemu Kościołowi, 2. indywidualna interpretacja jeśli nie samego Pisma, to  tekstów Tradycji i Obrzędów.  Takie stawianie sprawy „uczyni” więc ich w praktyce myślącymi po 1), schizmatycku 2) protestancku w metodach, przeniesionych na elementy tradycyjne.

Protestancka „gramatyka”, tradycyjnie katolicki „leksykon”.  

W ramach tej retoryki ma miejsce przeniesienie nadziei, którą mamy pokładać w całym Kościele na jedno ze zgromadzeń, czym de facto, mimo innych deklaracji i – jak zakładam – intencji przyznaje się mu funkcję całego Kościoła, co jest sprzeczne z Wiarą Katolicką. Po to bowiem jest ta hierarchia, by każdy wierny, jako niekompetentny, nie mający wiedzy i czasu, a więc mogący coś istotnego zgubić w swoich ustaleniach nie musiał tego indywidualnie rozstrzygać. Jeśli stawia się sprawę tak, że to, co mówi wyższy szczebel jest błędne, a to, co mówi niższy jest prawdą, to po co te szczeble? 

Zmusza się wiernych w ramach tej retoryki do samodzielnego rozstrzygania, które to stanowi podważenie zasadności istnienia tych szczebli, czyli podstawy tożsamości Kościoła Hierarchicznego.

Hierarchia w Kościele nie jest po to, by sobie była, nie jest na to, by ją uznawać, jako ozdobę na szczycie, wisienkę na torcie.  Hierarchia na to jest by odpowiedzialność za rozstrzyganie konfliktów, choćby co do takich spraw, jak Forma Mszy cedować na nią.

Po to jest Kościół Hierarchiczny- konkretnych, żywych osób, by wierny nie był pozostawiony sam sobie z koniecznością rozstrzygania/interpretowania setek tysiecy stron dokumentów magisterium, spraw tak zawiłych, jak to, czy chodzić w Niedzielę na Nową Msze czy nie. Nawet przecież Ci, co te dokumenty doskonale znają mają radykalnie sprzeczne stanowiska w tym sporze, a co dopiero Ci, co z racji ograniczeń czasowych czy intelektualnych mogą te zawiłości co najwyżej "liznąć". Ewangelia dotarła do ludzi przez żywe osoby Apostołów, nie przez teksty magisterium. Żywa osoba może nas poprawić, jeśli widzi, że źle rozumiemy. Sam tekst encykliki, soboru, itd. nas nie poprawi. Jeśli go źle rozumiemy na starcie to możemy później wszystko inne naginać do własnego błędnego rozumienia.

 

Katechizmy Gaspariego, czy Piusa X i inne,  przykazania Boże i Kościelne mówią by dzień święty święcić, w niedziele i święta nakazane słuchać Mszy świętej. Proste. Nie mówią by wierny sobie indywidualnie rozstrzygał, czy wierzyć jednemu z biskupów czy raczej papieżowi w tym, czy ta Msza z zasady godziwa, czy niegodziwa, czy lepiej iść w Niedzielę na Mszę, czy raczej w ogóle nie iść niż iść na NOM  i kto z nich ma rację w sporze o to, co jest Tradycją, a co nie. To są sprawy tak zawiłe, jak przyznaje zresztą sam Abp. Marcel Lefebvre w liście z 1975 roku:

"Podobnie jak w przypadku ważności czy też nieważności Nowej Mszy również i tu ci, którzy twierdzą, jakobyśmy nie mieli papieża, nadmiernie upraszczają problem. Rzeczywistość jest bowiem o wiele bardziej skomplikowana. Jeśliby poważnie zająć się pytaniem, czy papież w ogóle może być heretykiem, to już wkrótce trzeba stwierdzić, że problem ten wcale nie jest tak prosty, jakim się wydaje. Poświęcone temu niezwykle obiektywne studium, którego autorem jest Arnaldo Xavier da Silveira wskazuje, że znacząca liczba teologów jest zdania, iż papież może popaść w herezję w swym prywatnym nauczaniu, jednak nie jako pasterz całego Kościoła(...)”[27]

Zgoda, że sprawy mogą być skomplikowane. Szkoda, że nie padły tu od razu argumenty, tylko odesłanie do innych tekstów.

Inna wypowiedź arcybiskupa w podobnym tonie, tym razem skierowana do sedewakantystów. W niej również jest odesłanie do jakichś niuansówale brak ich konkretnego wskazania:

"Dlaczego upierasz się przy popieraniu tych którzy pogubili się w fałszywej logice z powodu nie przestudiowania przesłanek? Uproszczenia są zwykle sprzeczne z rzeczywistością. Łatwo jest powiedzieć: oficjalnym kościołem jest kościół soborowy, soborowy kościół jest heretycki, a więc papież, który przewodniczy temu kościołowi jest heretykiem i nie jest papieżem". "Istnieje pewien niuans pomiędzy stwierdzeniem, że soborowy kościół jest niekatolicki, a stwierdzeniem, że jest heretycki. Wielu biskupów, kapłanów i wiernych nie jest już katolikami, są oni liberałami, w większym lub mniejszym stopniu modernistami, ale mimo to nie są heretykami w kanonicznym sensie tego słowa. Żaden papież tego nie orzekł, nawet św. Pius X...". "W pełni zgadzam się ze wszystkimi oskarżeniami wysuniętymi wobec Papieża i Watykanu, ale nie z wnioskiem z nich wyciągniętym. Wykracza on poza przesłanki"[28]

 

Po to właśnie jest hierarchia, by sporów wśród specjalistów o te zawiłe sprawy zwykły wierny nie musiał rozstrzygać. Gdyby rozstrzygał, to by się porobiło jak u protestantów, gdzie każdy może inaczej interpretować, ale de facto ludzie przez swą z zasady niesamodzielność gromadzą się wokół tego, bądź innego pastora, czy lidera, który za nich interpretuje i jemu wierzą de facto tak, jak powinni wierzyć Kościołowi. Wymaganie od ludzi, by w tej sprawie, w której nie ma oczywistego zaprzeczania wierze(nawet Bractwo nie stwierdza, że ta Msza jest heretycka, a twierdzenie, że obiektywnie do protestantyzmu prowadzi jest mętne, gołe i nieudowodnione, jest... wysoce subiektywne), wierzyli bardziej jednemu ze zgromadzeń niż papieżowi, to co do zasady to samo, co protestancka, indywidualna interpretacja tyle że już nie Pisma, ale tekstów Tradycji, Magisterium. Gdybym miał uznać, że Kościół dał mi niegodziwy ryt, a jakaś jego część ma rację w przeciwieństwie do papieża, to podważyłoby sens istnienia papieża i całej hierarchii, to musiałbym stwierdzić, że Bramy piekielne go przemogły i z Kościoła odejść, albo - w najlepszym wypadku - przyznać rację sedewakantystom.

.

Te obrzędy obowiązują które są zgodne z Tradycja, a na Tradycje składają się Pismo, nauczanie papieży i Soborów, zatwierdzone święte obrzędy, struktura parafialna, w której uczestniczenie jest jednym z obowiązków. Wobec tego wysyłanie komunikatu by nie chodzić, sugerujące, że Kościół dał do wierzenia coś złego, albo że to nie jest prawdziwy Kościół jest zaburzeniem tej prostoty, wymaga zawiłych tłumaczeń i jest źródłem wątpliwości, albo pomylenia adresu naszej nadziei: całego Kościoła z jego częścią. Właśnie wciąganie nas w te zawiłości jest źródłem wątpliwości. I właśnie zmierzanie ku racjonalnej prostocie  jest źródłem mojego stanowiska.  Racjonalnie prosta jest hierarchiczność jako kluczowy element Tradycji, ponieważ ratuje nas ona przed błędnym kołem: indywidualnym rozstrzyganiem choćby tego, czy w sporze o to, co  jest Tradycją rację ma papież czy raczej jeden z hierarchów mu podległych.

Credo in unam, sanctam, catholicam et apostolicam Ecclesiam, wierzę w ten Kościół, który przekazując nawet wiele „sprzecznych” literalnie(zaznaczam że literalnie, wszak ta sprzeczność istnieje tylko w obrębie błędnego, literalnego, przejęzykowionego zautonomizowanego odczytywania poszczególnych słów czy inno zmysłowych znaków) twierdzeń poszczególnych reprezentantów, przekazał mi w ramach tych sprzeczności i tą ich stronę, która była właściwa: w przykładzie życia ludzi, z którego wielosetletnie nawyki moralno-symboliczne zawsze są spóźnione w stosunku do modnych ideologii, w żywotach świętych, o których mi mówiono, i które mogłem sam zgłębić – jeśli chciałem się zdecydować za nimi iść. To wszystko dawał w ten sposób, że już jako dziecko mogłem dostrzec, że są tu łączone dwa sprzeczne komunikaty- Chrystus i „świat” i ode mnie zależy czy pójdę jak większość w stronę świata, czy raczej w stronę Chrystusa. I tylko dzięki temu mogłem zweryfikować i odnaleźć Tradycję. Bez zwykłego parafialnego, często pogardzanego katolicyzmu nigdy by mnie ona nie zainteresowała. Ona tam już była, tylko nieco zarośnięta.

Dlaczego więc inni katolicy nie poszli w tą stronę? Nie. Nie dlatego, że to był modernistyczny kościół, który ze swej istoty prowadził do herezji. Dlatego, że ów modernizm i inne wypaczenia  jak kąkol do dobrego ziarna się zawsze przyklejał, a ludzie z dwóch sprzecznych ziaren wybrali ów kąkol świata, który uczynili religią, a religię  jego rzewliwym, bądź suchym dodatkiem. [czerwiec- 15 lipca 2021]

 

Ciekawe, że zarzuty sedewakantystów wobec abpa M. Lefebvre’a i FSSPX przypominają zarzuty Bractwa wobec tych obrońców Mszy Wszech Czasów i Tradycji, którzy z FSSPX po święceniach odeszli, którzy „nie chodzą z nimi”. Sedewakantyści zarzucają FSSPX niekonsekwencję, sprzeczności, zmiany stanowiska, wahanie się, kręcenie.

Po przeczytaniu cytowanej tu książki: „Aby Kośćiół trwał” z przeglądem listów, deklaracji, kazań Abp. Lefebvre’a runęły moje początkowo usprawiedliwiające arcybiskupa mrzonki. Dotąd myślałem, że wiele błędów powtarzanych w środowisku to inwencja nadgorliwych obrońców arcybiskupa- i to nie tylko w FSSPX ale w większości środowisk, tradycyjnych, również tych pomawianych przez FSSPX o zdradę, opluwanie, kolaborację itd… oni bowiem też zazwyczaj starali się arcybiskupa bronić. Okazało się, że On sam te błędy(wskazywane tutaj) zainicjował. Zwróciłem uwagę na niekonsekwencję w jego stanowisku nie na przestrzeni lat, ale stanowiącą pewien trwały schemat. Ciekawe, że gdy już po tej lekturze sięgnąłem po teksty sedewakantystów zauważyłem, że obok licznych rzeczy przeciwko którym muszę zaprotestować jest coś z czym się zgadzam: wskazywanie na ową niekonsekwencję.

Przed 9 laty[29] pierwsza intuicyjna myśl na temat sprawy konfliktu wokół SWII NOM, święceń, była taka, że różne strony tego konfliktu przeceniają zautonomizowaną literę: już nie Pisma, ale tym razem tekstów Tradycji i Soboru. Cóż po latach wysłuchiwania innych, niedowierzania własnym intuicjom wracam - z pewnymi poprawkami - do tej pierwszej myśli. Najwidoczniej nie była to myśl moja.

 

NOM jest obrzędem niekatolickim dlatego nie wolno w nim uczestniczyć?

 

To, czy to obrzęd jest katolicki czy nie wierni mają rozpoznawać nie po znajomości jego szczegółowych tekstów i reguł, a po tym, że im go Kościół daje. Dlatego nie wolno im uczestniczyć u prawosławnych, a wolno u unitów. Stąd nawet obrządek wzorowany na tym Cranmerowskim, przy drobnych przeróbkach i POMIMO swych wad, oraz POMIMO zła, rewolucyjności samej ZMIANY obrzędu, może być KATOLICKI, czyli niesprzeczny z dogmatem.

Wielu zwolenników tezy o niekatolickości NOM powołuje się na stwierdzenie Soboru Trydenckiego, twierdząc, że z nie  wynika potępienie NOM:

Sesja VII. Dekret i Kanony o Sakramentach w ogólności.

13. Gdyby ktoś mówił, że przyjęte i uznane obrzędy Kościoła katolickiego, zwyczajowo stosowane przy uroczystym udzielaniu sakramentów, mogą być lekceważone lub dowolnie i bez grzechu pomijane, lub zmieniane na inne nowe przez jakiegokolwiek pasterza kościołów - niech będzie wyklęty."

Tymczasem powyższe zdanie można rozumieć nie tylko tak, że nigdy nikomu nie wolno zmienić obrzędu, podobnie zresztą tak w przypadku Bulli Quo Primum Tempore, wszak wtedy, już każde kolejne zmiany, nawet najdrobniejsze, sprawiałyby, że kolejni papieże ich dokonujący byliby ekskomunikowani. To absurdalne rozumienie. Chodzić może o to samo, co wtedy, że gdy prawodawca uchwala prawo, że nie wolno jeździć 100 na godzinę w terenie zabudowanym, to nawet on nie może sobie jadąc drogą uznać, ze a... teraz se to prawo zmieni, tzn. je złamie i pojedzie sobie 110 km/h. W takim sensie o zmienianie może chodzić. Powyższy fragment ponadto potępia samo STWIERDZANIE, że mogą być pomijane, zmieniane i lekceważone, a nie same te nowe obrzędy. Interpretując jednak to zdanie literalnie i tak jak odrzucacze NOM, należałoby uznać, iż nowe Obrzędy Wielkiego Tygodnia, wypracowywane również przez Hannibala Bugniniego odprawiane przecież przez Bractwo Piusa X należy odrzucić(bo zastąpiły poprzednie), że w końcu sama Bulla „Quo Primum Tempore” Piusa V, jest wyklęta, wszak wręcz zakazuje odprawiania dotąd przyjętych i uznanych obrzędów Kościoła – a dokładniej tych mających w dniu ogłoszenia bulli mniej niż 200 lat.

Interpretując to zdanie jako zakaz zmieniania wszystkiego w Obrzędzie Mszy należałoby uznać i Piusa XII i  poprzednich „zmieniaczy” za wyklętych. W encyklice Mediator Dei mówi on wprost o tym, ze papież może takich zmian dokonywać.

„Hierarchia Kościelna(…)nie wahała się nigdy, nie naruszając istoty Mszy i Sakramentów, zmieniać to, co uznawała za już nieodpowiednie, a wprowadzać to, co skuteczniej mogło się przyczynić do większej chwały Jezusa Chrystusa i Trójcy Przenajświętszej oraz do pouczenia i zbawiennej zachęty ludu chrześcijańskiego(47).

(…)Stąd pochodzi owa przedziwna rozmaitość obrzędów Wschodu i Zachodu. Stąd wynika ów postępujący rozrost stopniowego rozwoju poszczególnych zwyczajów w kulcie religijnym i poszczególnych praktyk nabożnych, w dawnych wiekach zaledwie zarysowanych.”

(…)Jedynie zatem Najwyższemu Pasterzowi przysługuje prawo rewidowania i stanowienia przepisów o sprawowaniu kultu Bożego, oraz wprowadzania i zatwierdzania nowych obrzędów, jak również zmieniania ich, o ile to uzna za potrzebne(50). Biskupi zaś mają prawo i obowiązek pilnego czuwania, by przepisy kanonów świętych, tyczące się kultu Bożego, były ściśle przestrzegane(51).”

 Jest to kolejne świadectwo tego, że w zakazach Piusa V i  w zapisach Soboru Trydenckiego chodzi o coś zupełnie innego, niż to wielu współczesnych „skrypturystyczno-prezentystycznych redukcjonistów” rozumie. Ci z nich którzy twierdzą, że NOM jest obiektywnie zły i obiektywnie uczyni katolika protestantem, również treścią tej encykliki próbują uzasadnić swoje twierdzenie. Powołują się przy tym na zawartą tam krytykę poszukiwania nowinek w tym sprzecznych z wiarą, oraz archeologizmu. Tyle, że jest to ten sam błąd logiczny co w przypadku analizowanej wcześniej wyższej konieczności święceń: to, że rzeczy sprzeczne z wiarą, nowinki i wygrzebywanie staroci bywa błędne wszyscy wiemy. Samo powtórzenie tego ogólnego orzeczenia i przeskok logiczny polegający na  założeniu że NOM taki właśnie błędny jest nie wystarczy. Trzeba udowodnić, że NOM – taki rzeczywiście jest. NOM jako taki, a nie jego wypaczenia, choćby w praktyce były na każdej Mszy. To, że niemal wszyscy apostołowie uciekli nie znaczy, że istotą Urzędu Apostolskiego jest ucieczka. To że wszyscy ludzie(Poza Bogiem-Człowiekiem i Jego Najświętsza Matką) zgrzeszyli nie znaczy, że istotą człowieczeństwa jest grzech. Ale ów przeskok z przypadłości do istoty, charakterystyczny dla krytykujących Kościół Katolicki za grzechy jego członków jest również błędem odrzucaczy prawowitości NOMu i SWII.

 

Dodam jeszcze jedną możliwość interpretacyjną: Jeżeli coś zostało zmienione w obrębie obrzędu nie znaczy, że zmieniony został ten obrzęd sam w sobie. I sam Kościół uznaje NOM, nie za nowy obrzęd, ale za nowy porządek TEGO SAMEGO obrzędu. Istotna jest tu oficjalna intencja "prawodawcy", czy też "obrzędodawcy", którym jest Kościoł reprezentowany wtedy przez Pawła VI. I tu wchodzi w grę skomplikowana dyskusja nad podstawami tożsamości obrzędu, związana z paradoksem statku, itd. ale nie jestem kompetentny, by w nią wchodzić. Stąd nie odrzucam tego, co jawi się wiernym jako dane przez Kościół. Właśnie przez wzgląd na to, żem zbyt głupi.

 Ci którzy przytaczają ten fragment zapominają jednak o innym, o punkcie 7,  bo on nie tylko burzy całą tezę o niekatolickości NOM, ale – idąc ich tokiem rozumowania -  potępia tym bardziej odrzucanie NOM-u:

7. Gdyby ktoś mówił, że obrzędy, szaty i znaki zewnętrzne, których używa przy sprawowaniu mszy Kościół katolicki, są bardziej podnietą do bezbożności niż pełnieniem pobożności - niech będzie wyklęty.

Tak się składa, że Novus Ordo jest używany przez Kościół katolicki przy sprawowaniu mszy. Twierdzenie że jest on podnietą do bezbożności jest więc wprost nazwane powodem do klątwy. To jest powiedziane jasno i wprost, a wnioski że należy odrzucić NOM, to sprzeczne z powyższym jasnym stwierdzeniem mętne  „wykręcanie się” od tej literalnie prostej konstatacji. 

Nie jest zła sama zawiłość tego wykręcania. Złe są: niekonsekwencja w zarzucaniu innym zawiłości, ignorowanie Tradycji wyżej zapisanej i sprzeczność zawarta również w redukowaniu sensu Tradycji do litery, kończące się wybiórczym tej litery traktowaniem.

I nie chodzi tu o bezbłędność mszału. Błędy w Mszale, zapożyczenia z protestantyzmu nie są tożsame z tym, że one do protestantyzmu doprowadzą. To nie wystarczy by odwodzić ludzi od obowiązku niedzielnego nań. Na tym polega przeskok, o którym mówię. Skoro już Kościół je zatwierdził, to wierny w ich godziwość wierzy, bo przecież Duch Święty mógł sprawić, że nawet mimo mieszania w Mszale przez heretyków i wrogów Kościoła nie udało im się osiągnąć celu! I to, co wg nich miało sprotestantyzować katolików i Mszę wcale tego nie zrobi. Zapominając o tej możliwości, tak samo jak orzekając że jest wyższa konieczność święceń patrzymy zbytnio na własne siły.

Rozkażą dać do łapy: nie słuchać, rozkażą rozłączyć palce: nie słuchać, zakażą odprawiać Mszy: nie słuchać. I wtedy otrzymanie ekskomuniki za takie nieposłuszeństwo byłoby usprawiedliwione i nawet chwalebne. Święcenia z 88 roku opierały się na domniemaniu Arcybiskupa i stąd usprawiedliwiać go można jedynie subiektywnie.

1987 1978 Boże Narodzenie: "Ojcze Święty, na chwałę Jezusa Chrystusa, dla dobra Kościoła, zaklinamy Cię, abyś powiedział jedno słowo, jedno zdanie, jako Następca Piotra, jako Pasterz Kościoła powszechnego, do Biskupów całego świata: „Zezwalajcie”: „Pozwalamy na swobodne sprawowanie tego, czego wielowiekowa Tradycja używała dla uświęcenia dusz”"

 

„MOWA PROSTA Tak-tak, nie-nie”? Prosto oskarżyć, zawile się uzasadnia… A jeszcze zawilej broni pomawianych.

 

 

Powiedzą: „nie kręć, albo bronisz jednych albo drugich! Nie lawiruj między nimi.”

Właśnie tak! Mam lawirować między częściowymi i omylnymi opiniami ludzi, by bronić Prawdy-Chrystusa! Mam stać po Jego stronie, bronić CAŁEGO Kościoła, nie jednych czy drugich opinii jego członków.

 „ A Ja wam powiadam, abyście zgoła nie przysięgali, ani na niebo; bo jest stolica Boża,35 Ani na ziemię; albowiem jest podnóżkiem nóg jego, ani na Jeruzalem; albowiem jest miasto wielkiego króla,36 Ani na głowę twoję będziesz przysięgał; albowiem nie możesz uczynić jednego włosa białym albo czarnym. 37 A niechaj mowa wasza będzie: Jest, jest; Nie, nie. A co nad to więcéj jest, od złego jest”

Widzimy wyżej, że owo „jest, jest, nie, nie” odnosi się do przysiąg, oznacza oszczędność, nie mówienie tego, co niekonieczne, mówienie jak JEST, i jak NIE jest, bez zarzekania się na to, lub tamto, czyli bez dodawania zbędnych, nie wnoszących w logikę wywodu dodatków. Niestety tym powiedzeniem szastają często Ci, co tą zasadę łamią i przewrotnie w imię rzekomo „mowy prostej” dodają NIE WYNIKAJĄCE, ale przypuszczane zarzuty wobec bliźnich, a uderzają tym powiedzeniem w tych, którzy argumentują, żeby obronić bliźniego. Zarzucają im kręcenie.  Jakże to przewrotne Ewangelii  wypaczenie!

Muzułmanie mówią, że kręcimy, gdy Trójcy Świętej i Jedyności Boga zarazem bronimy. Mogliby powiedzieć, że to sprzeczne z MOWĄ PROSTĄ: Jest, jest, nie, nie"

Próba obrony dogmatu NIEOMYLNOŚCI papieskiej, czy nawet ważności papieża, przy konieczności niedochowania mu posłuszeństwa też  WYGLĄDA  NA ZAWIŁĄ.

Nie mogę zgodzić się z  odrzucaniem czegoś tylko dlatego, że wydaje się zawiłe. Wydaje się. Nie robi dobrego wrażenia. To powód pozamerytoryczny, emocjonalny, opierający się na odczuciu.  Panu Jezusowi też niejasność mowy wytykali. Na Niego wiele grup wyznaniowych się powołuje, ale każda rozumie Go po swojemu.

 

Dlatego nie mamy prawa atakować tych, co zawile bronią. Nie wolno nam traktować owej niewyrazistości jako świadectwa błędności. Może być tak, że w ramach efektu kostki rosołowej  mylimy ewangeliczny radykalizm z tym, co mocniej odczuwamy, co bardziej wyraziste. „Modernistyczny Rzym okupujący Rzym odwieczny” to ujęcie abp Lefebvre’a które z jednej strony obala krzywdzący zarzut, jakoby jego autor zrywał jedność z Kościołem, a z drugiej sprawia, że ZA „Rzym odwieczny”, wobec braku jego żywej, osobowej konkretyzacji, wobec jego enigmatyczności  każdy może sobie uznać to, co czuje, to, co mu się widzi. Tak jak w „charyzmatycznym” opieraniu się na odczuciach.   I nawet jeśli w słowach krytykujemy ruchy charyzmatyczne, to w strukturze, w metodach  uznawania czegoś za wiarygodne robimy POD PEWNYM WZGLEDEM to samo co ich członkowie. Możemy dużo mówić o rozumie, o faktach, a zarazem sugerować się emocjami w uznawaniu czegoś za racjonalne. De facto.  Taką emocją jest odgórna podejrzliwość do trudnych tłumaczeń.

Niektórzy krytycy obrońców Vaticanum Secundum, papieża tego czy owego i innych spraw, posługują się powyższym cytatem z Ewangelii by zarzucić swoim oponentom niejednoznaczność. (nie krytykuję samego faktu krytyki- ta bywa zasadna. Krytykuję tylko niezasadny tej krytyki sposób. Co z tego, że dostrzeżemy błąd/chorobę, skoro sami błędną metodę/leczenie zaproponujemy?)

Niektórzy mówią, że ekwilibrystyka słowna wymagająca tłumaczenia soboru w świetle tradycji wskazuje na fałszywość tzw. „hermeneutyki ciągłości”. W innym miejscu odrzucają „HC” w oparciu o to, co w istocie stanowi jej przeciwieństwo. Ekwilibrystyką można wszakże nazwać również próbę tłumaczenia nieposłuszeństwa w sprawie święcenia biskupów wyższą koniecznością, ale to byłby argument błędny!

Niech rozważą oni, iż ich tok myślenia musiałby doprowadzić do przyznania racji muzułmanom twierdzącym, że chrześcijanie brną w zawiłości i sprzeczności, gdy mówią, że Bóg jest jeden, a jednocześnie, że są Trzy Osoby Boskie. Czy to jest JASNE? Nie jest jasne! Trzeba do tego całą teorię osoby, Osoby Boskiej, Jedności i Troistości „dorabiać”, jak by to określili złośliwi. Przecież w świetle tego dogmatu nawet już „Jedność” przestaje być jasna. Wcale nie musi.

Hermeneutyka ciągłości wcale nie musi być próbą bronienia nawet tego, co sprzeczne w zapisach soboru. Wcale nie musi ona zakładać całkowitej zgodności każdego sformułowania z tekstów SWII ze świętą Wypadkową. Może być ona po prostu inną nazwą ROZUMIENIA jako ciągłość tego, co się da, a odrzucania w imię tej samej zasady tego, co jest zerwaniem.  Hermeneutyka ciągłości może być inną nazwa tradycji.  To nie nazwa przypadków: Asyżu, tego, czy tamtego sformułowania. Te się zmieniają. To nazwa METODY przekraczającej konkretne przypadki.

To, że w praktyce niektórzy tą zasadę ignorują, że próbują absolutyzować tekst jednego Soboru, czy NOM, nie znaczy, że ta hermeneutyka ciągłości jest fałszywa, wszak oni zasady tej hermeneutyki łamią. Tak samo myśleli apostaci odrzucający kościół dlatego, że katolicy grzeszą, czyli łamią jego zasady. Nie można mylić zasad hermeneutyki ciągłości z ich łamaniem. Z zerwaniem. 

I krytykować jej za to, co jest jej przeciwieństwem.

 

Musimy nauczyć się odróżniać znaki konwencjonalne od postaw moralnie złych per se! Katolicy się nieustanie kłócą w oparciu o ten fałszujący sprawę brak rozróżnienia.
Niektórzy mówią, że to rozróżnienie jest sprzeczne z ewangelicznym "tak-tak, nie-nie". Wręcz przeciwnie. To ewangeliczne stawanie w prawdzie tego rozróżnienia wymaga.

Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż ograniczone możliwości językowe. Dlatego uproszczenia zafałszowujące rzeczywistość robią wrażenie prawdziwych, a zawiłe opisy wyrażające prawdę dokładniej wydają się "mową niejasną”. Wydają się! Prosto się kable pojęć splątuje. Chcąc je rozplątać trzeba się zawile pomęczyć. W rzeczywistości droga do prostoty wiedzie przez zawiłość, a krzywdzącą przewrotnością jest obwinianie rozplątywacza podejmującego ów wysiłek.  Tak jak na mapie droga od jednego, do drugiego punktu wydaje się prosta, ale gdyby człowiek ją wybrał mógłby stanąć w pewnym momencie przed skarpą i obchodzić ją później niepotrzebnie dookoła, dokładając dystansu. Często najprościej w rzeczywistości wybrać tą drogę, która na mapie/na piśmie wydaje się zawiła. Takie uroki pogrzechowego świata. Cień Krzyża przydrożnego, prostego rzucony na nierówny teren sprawia wrażenie, jakby Krzyż był krzywy. Nie jest. To rzeczywistość jest krzywa. My, ułomni wybieramy pozory prostoty, drogi na skróty, stajemy pod skarpą, dajemy się zrobić w konia optycznym złudzeniom. Zwodzeniom.

Cieniom.
Na pytanie: "Jeżeli V2 niczego nie zmienił w doktrynie i świetnie da się go zinterpretować w świetle Tradycji, to skąd to całe posoborowe zamieszanie?"

odpowiem pytaniami:

Skąd założenie, że to zamieszanie jest konsekwencją tego soboru?
Jeżeli Ewangelia nie była protestancka, to skąd to całe zamieszanie denominacji protestanckich?

Nie twierdzę tu, że nie można krytykować V2, czy tzw. „NOM”. Nie twierdzę, że są idealne.  Twierdzę tu, że akurat ten sposób i zakres krytyki jest błędny. Twierdzę, że sumienie, z powodu mojej ograniczoności, niekompetencji, czy głupoty, nie pozwala mi przystać do kilku krytycznych twierdzeń. Już je tu analizowałem.[2020, popr. 2021]

Łatwo odrzucić i oskarżyć. Pomylić istotę z przypadłościami. Poplątać kable.

Trudniej obronić i rozplątać.

Kto ma się tłumaczyć? Krytyka pochopnej krytyki

Oskarżany nie musi się tłumaczyć. To ten co oskarża ma udowadniać. Udowadniać. Nie orzekać. Nie wylewać dziecka z kąpielą. Nie podejrzewać z góry innych wypowiedzi i zachowań  z uwagi na dostrzeżony  W INNYCH MIEJSCACH błąd.

Nie musi się tłumaczyć ten, kto zachowuje się zgodnie z dotychczasową normą i statusem quo i np. twarz ma odsłoniętą, nazywa kobietą osobę, którą mu przekaz poprzednich pokoleń tak nakazuje tak nazywać, kto chce słuchać Mszy takiej jaką zastał jako świętą i Normatywną. On samym tym faktem nikogo nie oskarża i nie łamie norm.

To ten, co normę zmienia i przymusza do tej zmiany innych, ten, co niezamaskowanych pomawia, jakoby samym tym faktem zagrażali życiu innych, ten, co chce sobie zmieniać tradycyjne definicje płci, i „robić Mszę” wg widzimisię epoki ma swoje oskarżenia udowadniać.  Orzeczenie ustawowe, a nawet konstytucyjne o statusie biologicznym, czy zdrowotnym nie jest dowodem i jako takie przekracza swoje kompetencje, stąd nie można się na nie powoływać.

Nie musi się tłumaczyć ten, co zgodnie z dotychczasową normą i statusem quo odprawia i słucha Mszy Świętej Wszech Czasów. To ten, co chce zmieniać to co święte, a na dodatek to narzucać, ma udowodniać.

Tak samo jednak nie musi się tłumaczyć katolik, który nie chce się przyłączyć do krytyki „Nowej Mszy”, „Soboru” czy „Hermeneutyki ciągłości”, ponieważ 1.) nie pozwala mu na to Tradycja, oraz 2.) zasada, iż zawsze trzeba się starać wypowiedź bliźniego obronić. Kard. J. Ratzinger też do zbioru o nazwie „bliźni” się zalicza.

Dopóki nie widzę dostatecznych racji dla ich odrzucania mam w sumieniu obowiązek je bronić. Z założenia, z racji tego, że jestem katolikiem, a nie wyznawcą tej czy innej tego Kościoła części, mam obowiązek wyjściowo bronić wszystkiego tego, co ten Kościół dał, w tym  Soboru i „Nowego Porządku Mszy”. To konsekwencja.

Wielu zarzucało mi, gdy publikowałem powyższy tekst z 2015 roku, żem wilkiem w owczej skórze, albo żem niedouczony i próbuję na siłę i naiwnie bronić NOM, Soboru, czy Hermeneutyki Ciągłości. To nie naiwność, to konsekwencja. Jak głosi katechizm Katolicki Piusa X:

„Nauczanie Tradycji zawarte jest przede wszystkim w dekretach Soborów, w pismach świętych Ojców Kościoła, w dokumentach Stolicy Apostolskiej, a także w słowach i obrzędach świętej liturgii katolickiej.”

 

Wyjściowo mam więc obowiązek ich bronić. Da się to robić nawet, gdy widzę w nich błędy poprzez rozróżnienie na istotę i przypadłość, pozwalające wyróżnić to, co jest podstawą ich tożsamości a przez to wiążące, a co nią nie jest. Dalej pozwala mi na to dostrzeżenie, że ważność Soborów nie wyklucza błędów, tak, jak Ważność i Prawowierność Kościoła nie jest znoszona przez grzechy i błędy jego hierarchów.

 

Z zasady obrony bliźniego i Kościoła wynika konieczność podejrzliwości do jednego: do zbyt łatwej i odgórnej podejrzliwości. Podejrzliwość do podejrzliwości. Krytyka pochopnej krytyki.

 

SZYDERA - Najmocniejszy argument

 

Próba obrony ile się da w imię tradycyjnych zasad jest często nie tyle obalana argumentami, co wyśmiewana, choćby w taki sposób jak poniżej w tekście sedewakantystów. Takie obśmiania uprzedzają a przez to ustawiają późniejszą argumentację. Sa one czynnikiem emocjonalnym i niemerytorycznym.  Niestety takie czynniki najbardziej ludzi przekonują:

 

„Kiedy stało się to w 1999 roku, wielu konserwatywnych Novus Ordowców było zdumionych. Papież ucałował Koran? Z pewnością to musi być jakaś pomyłka! I tak zaczęły się debaty: czy to naprawdę kopia Koranu? Może była to księga Ewangelii? Czy wiedział, że to Koran? Czy naprawdę to pocałował? Itd. I tak zaczęły się zwykłe kłótnie i manewry: wymówki, nadzieja na to, że tak nie jest, przestrogi, by nie być tak szybkim w osądzaniu, wykręcanie się że ten papież jest zagadką, itp.”[30]

Mamy tu zwykłe wymienienie takiej próby obrony i szyderczy niemerytoryczny przeskok do uznania ich za „wymówki i manewry”. W ten sposób wzbudza się w czytelniku emocjonalną odrazę do takich zachowań. Tymczasem one właśnie są uczciwe i właściwe. Ich właściwość nie została merytorycznie obalona, ale obśmiana. To jest dla większości ludzi najmocniejszy argument. Mnie takie szydery zazwyczaj skłaniają do tego, by podejrzliwie popatrzeć nie na to, z czego się szydzi, ale na tego, kto szydzi.

Otóż sprawa jest prosta: papież mógł zrobić źle i wtedy wystarczy go upomnieć i po sprawie. Ale zanim się orzeknie że zrobił źle, trzeba to sprawdzić. I z góry zakładać niewinność, a stwierdzać winność dopiero po sprawdzeniu. Owe wyszydzane głosy próbujące obronić są właśnie wyrazem racjonalnej uczciwości. To je należy naśladować.

 

***

„Boże, Boże mój,(…) czemuś mię opuścił?”

Choćby się miało okazać, że się mylisz, albo że głośne pozory będą o tym świadczyć miej odwagę narazić się na oskarżenia o…. brak odwagi, na przytyki: „A widzisz, broniłeś tych schizmatyków, a widzisz, broniłeś tych protestantów, uzurpatorów i Wielkiej Nierządnicy”. Pamiętaj, że tak właśnie „skompromitował” swoje słowa w oczach współczesnych TEN, któremu wyrzucano, że mówi niejasno, w przypowieściach, zamiast powiedzieć wprost, TEN Którego niemal nikt ze współczesnych nie zrozumiał, wszak większość liczyła, że będzie politycznym wybawcą z okupacji, TEN od którego wszyscy apostołowie pouciekali(Jan też uciekł, ale wrócił), Ten, który żadnej księgi nie zostawił, ekonomicznie nic trwałego nie zostawił, świątyni z kamieni nie zbudował, armii nie zebrał,  Ten, który po ludzku nie osiągnął nic, a przy konaniu słyszał szydercze głosy, milcząco potwierdzane przez zwątpienie i ucieczkę nawet najwierniejszych mu uczniów:

„Héj, co rozwalasz kościół Boży, a za trzy dni go zasię budujesz, zachowaj sam siebie: jeźliś Syn Boży, zstąp z krzyża. Także i przedniejsi kapłani z Doktorami i z starszymi naigrawając, mówili: Inszych zachował, sam siebie zachować nie może: jeźli jest król Izraelski, niech teraz zstąpi z krzyża, a uwierzymy jemu.  Dufał w Bogu, niech go teraz wybawi, jeźli chce; bo powiedział: Że jestem Synem Bożym.  Tóż i łotrowie, którzy byli z nim ukrzyżowani, urągali mu.” Mt 27, 40-44

 

DOMNIEMANIE DOBROCI –VIII Przykazanie.

„ROZDZIAŁ XIV.  O unikaniu porywczego sądzenia

Zwróć oczy ku sobie samemu, a strzeż się sądzić o cudzych sprawach. W sądzeniu o drugich człowiek na próżno się trudzi, często błądzi i łatwo grzeszy: a zaś siebie samego sądząc i rozważając, zawsze pożytecznie pracuje. Zwykle sądzimy o rzeczy podług tego, jak nam do serca przypada, albowiem miłość własna pozbawia nas łatwo prawego sądu. Gdyby Bóg był zawsze jedynym celem żądań naszych, nie obruszałoby nas tak łatwo sprzeciwianie się zdaniu naszemu.”[31]

„Każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić” (Św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 22).”

VIII Przykazanie Boże, Ewangeliczne „jest-jest, nie-nie”, „nie sądźcie”, zasada „przekazałem, co otrzymałem” oraz ignacjańska (a w zasadzie to chrześcijańska) reguła domniemania dobroci, zasada racji dostatecznej a tym bardziej obietnica, że nad Kościołem czuwa Duch Święty wymagają ode mnie, bym tak samo bronił zarówno Abp. Lefebvre’a i Mszy Wszechczasów, jak Soboru Watykańskiego II i NOM. Bronić nie jako literalnie doskonałych i bez wad, ale jako prawowiernych pomimo wad. Jedno i drugie Kościół zatwierdził. Jedno jest przekazane kiedyś drugie jest przekazane teraz. To jest ewangeliczny radykalizm, polegający na rezygnacji z krytyki, która nie wynika. Nie wynika, że Msza Piusa V jest przestarzała i trzeba dostosować. To gołe założenie. Nie wynika, że była w sprawie terminu i warunków święceń w 1988 roku, nie wynika, że hermeneutyka ciągłości to coś złego.

Mam bronić w wypowiedzi bliźniego, w dotychczasowej normie, a tym bardziej w orzeczeniach Kościoła tego co się da. Razem, nigdy osobno. Bronić  nawet, gdyby to miało w przyszłości okazać się błędne, dopóki widzę możliwości tą błędność falsyfikujące.

Dopóki nie masz dowodów(a mówię wprzódy do siebie), dopóki ktoś potrafi dotychczasowe argumenty  sfalsyfikować, masz obowiązek bronić. To jest jasne. Jest-jest, nie-nie.

A gdy już krytykujesz: Udowodnij. A udowadniając nie traktuj swoich założeń jak dowodów. Nie stawiaj pochopnie w złym świetle tego, co dane ludziom do wierzenia, bo to podważa całą wiarę w Kościół, bez którego byś się o Chrystusie nie dowiedział.

Błąd papieża Franciszka a wcześniej reformatorów jest analogiczny do błędów niektórych obrońców Tradycyjnej Mszy i Doktryny. Przy czym to nie Ci drudzy zaczęli więc nie ich obwiniam. Zostali oni skrzywdzeni.

Teraz zostali skrzywdzeni Ci, co z ani jednymi ani drugimi się do końca nie zgadzali. Dostało im się od jednych i od drugich. Ci co dostrzegali nieuprawnioność jednej i drugiej krytyki i chcieli konsekwentnie trzymać się Tradycji, zasady Tradidi, quod et accepi. To właśnie oznacza „hermeneutyka ciągłości”.  Nie jest ona żadnym wymysłem dotyczącym li tylko SWII i „Nowej Mszy”, ale inną nazwą pewnej METODY myślenia zwanej Tradycją. Po co taka nazwa? Na razie nieistotne. Istotna jest tu zasada: nie wiem, co znaczy i po co? Nie doszukuję się złego! Nawet, jeśli się takie wydaje. Domniemuję dobroć!

„Słyszeliście, iż rzeczono jest starym: Nie będziesz zabijał, a ktoby zabił, będzie winien sądu. [11] 22 A Ja wam powiadam, iż każdy, który się gniewa na brata swego, będzie winien sądu. A ktoby rzekł bratu swemu: Raka, będzie winien rady. A ktoby rzekł: Głupcze, będzie winien ognia piekielnego.” Mt. 5, 21-22

W CAŁOŚCI  LUB  POD PEWNYM WZGLĘDEM!

Uprzedzam jeszcze raz  zarzuty jednej czy drugiej strony omawianych tu konfliktów i zastrzegam czego NIE TWIERDZĘ:

  Proszę nie wymagać ode mnie przystania do jednego, czy drugiego stanowiska zawierającego w sobie osąd krytyczny. Proszę nie wymagać tego ode mnie, czy od innych niezależnie od tego czy to jest osąd zainicjowany, czy sprowokowany.  Proszę nie traktować tej mojej powściągliwości w jednej ze spraw, jako wyraz odrzucania całości stanowiska jednego ze stronnictw, wrogości, czy całościowego przystawania do „tych drugich”. Nie możemy myśleć całymi stronnictwami. Mamy myśleć racjami. Racjami w KONKRETNYCH SPRAWACH. Całościowo mogę myśleć tylko o Racji Chrystusa i Jego Kościoła. Taką wiarę otrzymałem i dopiero wtórnie wybrałem. Piérzwej to Ta Wiara mnie wybrała, tak, jak Chrystus powiedział, że to On nas wybiera!

Nie bronię obowiązku niedzielnego na NOM w oparciu o rzekomą nieomylność papieża w sprawie uchwalania rytu, ale w oparciu o to, że gdyby władza papieża ograniczała się tylko do decyzji nieomylnych to by jej nie było, oraz w oparciu o konsekwencję w stosowaniu katolickich przesłanek.

Protestuję przeciwko uznaniu, że każdy kto rozumie zgubność Nowej Mszy, nie będzie w niej uczestniczył, a takie uczestnictwo byłoby dla niego grzechem. To błędne koło, wszak przedmiotem sporu nie jest to, czy ktoś rozumie ale to, czy to, bądź inne rozumienie jest poprawne. Na tej samej zasadzie, ktoś kto jest przekonany, że Kościół Katolicki to Dzieło Szatana też będzie miał grzech przyłączając się wbrew sumieniu do działań tego Kościoła. Wobec tego ów argument okazuje się trafiać próżnię, wszak wyraża opinię, z którą druga strony jak z oczywistością się zgadza.

Jak statusem quo była i jest Msza tzw. „Trydencka”, tak dla większości katolików, którzy o istnieniu tej Mszy i o całym zamieszaniu nie mieli pojęcia statusem quo i wyrazem wiary w Chrystusa Kościół jest jedyna Msza jaką znają, czyli „Nowa”.

Twierdzenie, że faktem jest iż ta Msza sama w sobie, obiektywnie uczyni katolika protestantem jest fałszywe. To bowiem opinia, nie fakt. Podważy ono ponadto w oczach większości ludzi całą wiarę w Kościół i Chrystusa, o którym się od tego Kościoła dowiedzieli. To właśnie po to, by oni nie musieli sami rozstrzygać opierając się na swojej wybiórczej wiedzy komu wierzyć: papieżowi, księdzu, czy arcybiskupowi w tym JAK tłumaczą Prawdziwą Naukę jest ta cała hierarchia.

.

Ktoś kto na podstawie reguł teologicznych próbuje mnie przekonać do porzucenia pewnych nie niezaprzeczających innym aktom papieskim wykonuje kolejne swego rodzaju błędne koło: skąd mogę wiedzieć, że te reguły, Tradycja są takie jak on przekazuje, że je dobrze rozumie, że czegoś nie pominął, skoro nimi samymi podważa decyzje tego, który ma stać na straży przekazywania tych reguł? I druga sprawa: skoro ów strażnik- papież się pomylił w danych obrzędach, czy orzeczeniach wg tej samej Tradycji przez niego przekazanej mu leżących w jego kompetencjach, to samo rozróżnienie na decyzje omylne i nieomylne, sam zakres jego kompetencji też może być podważony.

I tak większość ludzi  z powodu czasowych ograniczeń nie zgłębi argumentacji, a więc, jeśli przyjmie samo to stwierdzenie, to w oparciu o zaufanie do niektórych księży je artykułujących.  Skoro bowiem papieże, biskupi, cały Kościół się mylił, a jedno Bractwo ogłoszone przez przedstawicieli tego Kościoła suspendowanym, czy ekskomunikowanym(słusznie, bądź nie) ma rację, to by znaczyło, że i w tym, co nam przekazał o Panu Jezusie, o Wcieleniu, Ofierze i Zmartwychwstaniu, też się mógł mylić…

To są realne rozterki żywych ludzi!

Podobne wątpliwości budzą zresztą zmiany tego, co święte, czyli rytu Mszy, sugerujące, że w tych poprzednich coś nie tak, że trzeba je całe w ramach komisji jednego pokolenia przebudowywać. I jedna i druga zwaśniona strona uważa, że broni Kościoła i papiestwa. Błąd leży tam, gdzie się zgadzają. W metodzie myślenia.

Nie rozstrzygam jeszcze jak jest. Powstrzymuję się jedynie od osądu negatywnego, bo nie widzę ku niemu (d)ostatecznych podstaw. Nawet jeśli te podstawy gdzieś są, to ja ich nie widzę, a więc nie mogę się do owej krytyki zgodnie z sumieniem przyłączyć.

To, na co zwracałem uwagę w kontekście badania kultur, cywilizacji dotyczy i tej sprawy:

Nie oceniajmy rzeczy przez pryzmat samego „leksykonu”, czyli odseparowanych elementów, ale przez pryzmat SYSTEMÓW w które się układają, METOD które nimi zawiadują.

Zdecydowałem się wierzyć w to, czego Kościół naucza. O  Panu Jezusie Chrystusie, wraz z Ojcem i Duchem Świętym, czyli o Bogu w Trójcy Jedynym dowiedziałem się od Kościoła.  Traktowanie więc obecnych władz Kościoła, pewnych ich orzeczeń i Sobór, jako niby  ważne, ale niewiarygodne, z nastawieniem do nich odgórnie podejrzliwym, jest sprzeczne z zasadą obrony tego, co się da.

Które wtedy orzeczenia tego Kościoła byłyby wiarygodne? Ktoś powie: te prawdziwe, tradycyjne i niepodlegające interpretacji. No ale właśnie o to toczy się spór, co jest prawdziwe i tradycyjne. Taka odpowiedź brzmi niby jak prosta i jasna, ale jest błędnym kołem w rozumowaniu. Właśnie po to mamy kościół i hierarchię, by nam dawała do wierzenia to, co prawdziwe, by badała to, na czego badanie i rozeznawanie każdy wierny nie może sobie pozwolić. My mamy rozeznawać własne wybory, w oparciu o dane nam ZASADY/METODY katechizmowe,  w oparciu o 10 przykazań, w tym VIII, wymagające ostrożności w osądzaniu i obrony bliźniego. Z tego wynika, iż nawet jeśli ta obrona jest zawiła i trudna, to mam obowiązek bronić Sobór i Nową Mszę, na ile się da. A nie rezygnować z tego w imię- być może łatwiejszego i bardziej intuicyjnego - odrzucenia w całości, na podstawie jakichś wad.

Pan Bóg nie powiedział tylko „Mowa Wasza ma być prosta tak- tak, nie-nie.”

Powiedział też: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.”   I „Nie mów fałszywego świadectwa”

A spośród Jego uczniów, którzy to usłyszeli, wielu mówiło: «Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?»” 

Wtedy zapytał:  „Czy i Wy chcecie odejść?”

Nie! Nie odejdę za grupami ludzi, wabionymi prostymi, mocnymi hasłami, a często soczystymi oskarżeniami porywającymi ich ODCZUCIA. Zostanę choćby sam, ale przy Chrystusie i Jego Kościele. Całym Kościele. Nie Jego części. Nie jego doczesności. Będę bronił wszystkiego, co ten Kościół pozytywnie dał do wierzenia, dopóki się da. I Mszę WszechCzasów i jej obrońców i NOM i SWII. Z tego powodu będę podejrzliwy wobec odgórnej podejrzliwości do aktów Kościoła. I będę w sumieniu zobowiązany odrzucać krytykę DOPÓKI nie widzę dostatecznych dla niej racji.

Co wobec tego zrobię?

Powtórzę za św. Piotrem: „Panie, do kogóż pójdziemy. Ty masz słowa Życia Wiecznego!”

***[2021]

 

Co jest „Nową Mszą”?

Podsumowując: Nie piszę tu by to rozstrzygać, wszak nie to jest tematem tej książki. Piszę po to, by pokazać, że to nie jest takie proste, że wielkie głowy Kościoła, znające tysiące stron dokumentów, encyklik i analiz, uważające, że rozumieją toczą tu zniuansowane dysputy, wobec których tak uproszczone stanowisko podane wiernym, żeby się mogli opowiedzieć, jest wprowadzaniem ich w błąd. Piszę ostatecznie po to, by pokazać, że ukryte założenia traktowane jak pewniki wcale tymi pewnikami nie są. Są kwestiami o które toczy się spór wśród specjalistów, a więc podawanie ich na tacy wiernym jako argumenty w sporze jest błędnym kołem w rozumowaniu. Zwykli wierni, nawet jeśli mają inteligencję, to nie mają czasu, czy kompetencji by to przeanalizować i zauważyć. Ja też nie mam, choć i tak już go nadreprezentatywnie dużo na ową sprawę poświęciłem.  [czerwiec- 15 lipca 2021] A jeśli nie mam, to mam w sumieniu obowiązek bronić tego, co Kościół zadekretował dopóki się da. A nie od samego początku szukać najprostszego sposobu by zgodnie z pozorami odrzucić. Takie uprzedzenie może mi zaciemnić trzeźwy osąd i uczynić ślepym na możliwości obrony. Mogę je traktować jako „słabe”, czyli mało pobudzające pewne odczucia i fałszywie utożsamiać te odczucia z wiarygodnością. 

Często spotykam się(są oczywiście argumenty dużo bardziej poważne, do których już się odniosłem) z przywoływaniem po twierdzeniu dyskredytującym „Nową Mszę” jako czyniącą z jej uczestników protestantów: dołożonego stołu, kapłana odwróconego, wyrugowania łaciny, międzykazań, czy księży w strojach batmana. To wszystko może być przecież nawet z samym NOMem literalnie sprzeczne! Twierdząc więc, że to jego konsekwencja(choć to właśnie jest kwestia sporna i wymagałoby uargumentowania, bez czego jest błędnym kołem),  zniechęcając do chodzenia do Kościołów parafialnych na Mszę, ze względu na błędną ich praktykę popadłbym w ten sam błąd co apostaci  i protestanci motywujący swoje odejście od Kościoła grzechami i zbrodniami księży. W istocie taki tok myślenia musiałby mnie konsekwentnie przynajmniej  do schizmy prowadzić. To antyformalistyczno-antyinstytucjonalne pomylenie podstaw tożsamości z wypaczeniami, istoty z przypadłościami, zasad z ich łamaniem,  pokazujące mechanizm opisany w innym miejscu tej książki jako ucieczka od rewolucyjnych powierzchni do tradycjonalistycznej powierzchni, przy - jak ufam - bezwiednym, nieświadomym zachowaniu rewolucyjnych metod - chorób zachodu: autonomizmu, przejęzykowienia i antyinstytucjonalizmu.

Stwierdzenie „Nowa Msza”  tu używane, to nieprecyzyjny worek pojęciowy, który problematyczny się staje, gdy zaczynamy go krytykować. Wtedy możemy łatwo wylać dziecko z kąpielą. Warto więc poczynić rozróżnienia. Oceniać można osobno - konkretne księgi liturgiczne, a osobno praktykę – ta może im zaprzeczać. W ramach oceny tego drugiego, złe mogą być pewne elementy, które nie są konstytutywne dla całości, tak, jak grzechy członków Kościoła, nie są cechą istotową Kościoła.

Jeśli już, to Kościół „zmierzał do” protestantyzmu, już przed NOM, i przed SWII, powiem więcej: to, co jest pokazywane często jako przykłady zła NOM jest sprzeczne z zasadami rzekomego NOM.

Wszelkie w oderwaniu traktowane reformy Mszy są z racji swej nieprawowierności nielegalne i w ramach tradycyjnej interpretacji(a taka jest jedynie racjonalna z przyczyn komunikacyjnych o których już tu była mowa na przykładzie tradycji językowych) należy je uznać za nieobowiązujące. Jeśli oceniamy pewne instytucje i byty, to oceniajmy je przez pryzmat cech konstytutywnych, ich zasad, a nie ich wypaczeń.  Łamanie tej logicznej zasady byłoby niestety błędem upodabniającym nas do współczesnych antyklerykałów i protestantów, o którym wspomniałem w podrozdziale tej książki pt.:  „O tożsamości Instytucji decydują  jej zasady.”  Jeśli już, to krytykujmy w propozycjach rytu Mszy to, co jest ich normą/regułą/zasadą, a nie to, co jest z nią  sprzeczne. Nie przejmujmy zgubnej metody przeciwnika! [czerwiec- 15 lipca 2021]

OBROŃMY POSĄDZONYCH!

(fragment listu do biskupów z 2015 roku dostępny na stronie misjakultura.blogspot.com)

Wielu uczciwych ludzi, pełnych prostoty i zapału słyszało, a czasem i dziś słyszy w odpowiedzi na próbę realizacji tego, co im w duszy gra, co im sumienie podpowiada, żeby unikali, formalizmu, płytkiej fascynacji starociami i powierzchowności, żeby zajęli się czymś bardziej istotnym, np. miłością bliźniego,  żeby nie robili cyrków(to ostatnie padło z ust kapłana w kraju na południe od Polski, podającego Najświętszy Sakrament mężczyźnie, który uklęknął, zamiast formuły "Corpus Christi..."). W odpowiedziach owych przemycana jest bolesna dla nich sugestia, że tej miłości bliźniego nie mają, że są formalistami, legalistami i faryzeuszami, którzy lekceważą rzeczy istotne, że są obłudni.

Jakże tego typu sugestie są krzywdząceSą jak nóż w plecy, raniący tym głębiej im częściej padają z ust kapłanów i bliskich, u których akurat szukali zrozumienia i wsparcia. Znam nawet przypadek w którym ksiądz publicznie na kazaniu oskarżył o sekciarstwo rodzinę, choćby dlatego, że chciała klękać do Komunii Świętej, co skończyło się poronieniem oskarżonej matki. Pomyłki te były ponadto podstawą wielu reform liturgicznych XX wieku.

Ktoś powie, że powyższe słowa, to nieuzasadnione żale, że kto chce, może iść na „Mszę Trydencką”, że mamy w Kościele różnorodność. Dlatego też musimy wyjaśnić, iż nie chodzi o to, by zapaleńcy mogli sobie na „starą Mszę” chodzić. Chodzi o „ofiarowanie wszystkim wiernym liturgii rzymskiej w starszej formie jako skarbu do najstaranniejszego zachowania.” Takie wyjaśnienie znajdujemy w instrukcji wykonawczej Universae Ecclesiae z 30 kwietnia 2011 r., wydanej przez papieską komisję Ecclesia Dei, jako komentarz do motu proprio Summorum Pontificum Benedykta XVI z 2007 roku.

Ktoś inny stwierdzi, że dziś już nie ma tak gwałtownych zmian w Mszy Świętej, a często przywraca się pewne pochopnie odrzucone elementy Rytuału i zwyczaje. Temu komuś polecę lekturę książki Pawła Milcarka, "Historia Mszy"[32], w której zamieszcza serię wypowiedzi, stanowiących przykład przedstawionych tu posądzeń,  zakazów i utrudnień ze strony hierarchii. Oto niektóre z nich:

Papież św. Jan XXIII: „Sprawa, którą się zajmujemy, to nie jest kwestia uważnego studium nad zawartością starego muzeum, czy też szkoły myślenia posiadającej wielowiekowe tradycje. Bez wątpienia – rozważania takie są pożyteczne,- tak jak pożyteczne jest zwiedzanie starożytnych zabytków, lecz to nie wystarczy. Żyjemy dla przyszłości, doceniając oczywiście to, co przeszłość ma nam do zaoferowania z uwagi na swoje doświadczenia. Jednak powinniśmy iść dalej, do przodu drogą, którą nasz Pan otworzył przed nami. (...)Życie chrześcijanina nie polega na gromadzeniu starodawnych zwyczajów.”

Bp. Pawłowicz: „Według wymogów Stolicy Apostolskiej msze w rycie trydenckim mają obecnie i w przyszłości stanowić tylko wyjątek w odniesieniu do niewielkich kręgów ludzi, byłych lefebvrystów, i to za specjalnym pozwoleniem miejscowego biskupa.”

Abp Gocłowski: „Promowanie liturgii trydenckiej przez Radio Maryja to nieporozumienie.”

Prymas J. Glemp wywiad dla KAI z 29 grudnia 1998: „Wiemy[Skąd wiemy? Orzekactwo. W Analogiczne wpadli niektórzy z tych, którzy się przed tymi oskarżeniami bronili. Co znowu orzekali, jakoby oczywiste było że trzeba odrzucić SWII o NOM], że idea wracania do Tridentinum, czy do mszału Piusa V jest anachronizmem. Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia. Jest to po prostu cofanie się. Można to sztucznie pobudzać, ale jest to typowe zarażenie się sekciarstwem i nie ma tu szansy na prawdziwy rozwój życia chrześcijańskiego. To wszystko, co odcina się od rozwoju myśli soborowej, jest skazane na wegetację typu sekciarskiego. Nie sądzę jednak, żeby to było zagrożenie dla Polski, czy dla Kościoła powszechnego. Jest to moda wśród ludzi wrogich[! –generalizujące oszczerstwo] Kościołowi, którzy jak zwykle chcą mu przeszkadzać. Stąd podsuwanie takiej idei, która może być modna w pewnych kręgach, ale która merytorycznie nie przestawia żadnych wartości chrześcijańskich, jest powrotem do form już przeżytych.”

Abp. Muszyński: „Taka potrzeba uczestnictwa wynika z niezrozumienia ducha naszych czasów, skostnienia, z konserwatyzmu. Msza Trydencka jest pozostałością epoki, która już się zakończyła. Jest czymś innym niż Msza Św. posoborowa w języku łacińskim, która się w wielu miejscach odbywa”

Uczciwość nie pozwala udawać, że tych oskarżeń nie było, że nic się nie stało.  

Sądzili więc „reformatorzy”, że pewne formy były puste, czyli nierozumiane i nieprzeżywane  przez przywiązanych do nich, że to przywiązanie było wyrazem płytkiego umiłowania do starożytności, magicznie pojmowanej wiary, tendencji sekciarskiej, i wrogości do Kościoła…

Sądy te zasmucają, ranią i nie mają żadnych podstaw. Są oszczerstwem, ponieważ:

Nie wiemy co drugi ma w sercu, a tym bardziej wszyscy katolicy,

Nie ma jednego, człeka współczesnego. To co pewnej grupie się wydaje martwe ktoś inny może głęboko przeżywa. Stąd niezasadna jest uzasadnianie zmian potrzebą dostosowania, „aggiornamento”. Rytuał Mszy świętej właśnie dzięki temu może być podstawą naszej wiary, że przekracza zmienne mody, jest nam dany z góry, niezależny od widzimisię epoki. Z językiem jest w nieco węższym co prawda zakresie, ale podobnie – jego celem jest dogadywanie się z innymi a to możliwe jest dlatego, że ten język jest nam przez przodków narzucony. 

„To nie tradycjonaliści zaczęli zabawę w która lepsza”(dr T. Dekert), ale ci, co uznali, że trzeba dawne formy zmienić. Dlatego też przewrotne jest oskarżanie tych pierwszych o formalizm i czepianie się.

Nie ma żadnej historycznej konieczności, która czyniłaby coś  przeżytym samo w sobie, tylko dlatego, że jest „stare”. Dopóki ludzie traktują to „stare” jako swoje” i sam fakt, że nie chcą zmiany tego DOWODZI, że to nowość jest do nich niedostosowana, a „staroć” jest dostosowana. I Ci ludzie są tak samo współcześni jak inni.

Takie oceny to subiektywne mniemania niektórych tylko ludzi pewnej grupki, tendencji, epoki. Uznawanie pewnych odczuć i zwyczajów za bardziej, lub mniej współczesne to błąd historycznego determinizmu i ewolucjonizmu  podzielanego choćby przez marksistów. Jest on sprzeczny z Katolicyzmem nastawionym na to, co odwieczne i trwałe, z myśleniem ludzkim którego projekcje są synchroniczne, co też jest przyczyną poszukiwania przez człowieka wieczności, w której nie ma jałowienia i przemijania.

„Duch czasu” nowość, postęp, „mentalność nowoczesna”, nie niosą same w sobie żadnej stałej wartości. Jeśli więc traktujemy je jak wartości same w sobie, to jesteśmy bezbronni wobec tych treści- również złych i sprzecznych z naszą wiarą, które akurat są ”na czasie”.  Jeśli  mówimy, że utrzymywanie jakiegoś zwyczaju jest „antyświadectwem”,  bo jest on niezrozumiały przez współczesnych, jeśli znosimy elementy tradycji, pewne formy pobożności, bo wydają się ludziom śmieszne, jeśli znosimy zakazy zabaw w piątek, bo współczesnym to niewygodne, to wywracamy do góry nogami właściwą relację między świętym i świeckim. Zgodnie z tym rozumowaniem musielibyśmy odrzucić instytucjonalność Kościoła, bo współcześni ją krytykują, znieść przykazanie przynajmniej szóste, bo blokuje możliwość przekonania całych rzesz do Chrystusa, itd…  Jeśli rzeczywiście kochamy, wierzymy, to religia jest dla nas najważniejsza, do niej staramy się przystosować naszą codzienność. Jeśli rezygnujemy z koniecznego do tego wysiłku, w którym to my musimy siebie i świat przystosować, na rzecz wygodnego przystosowywania religii do świata, to co to za wiara, co to za miłość? Ta przecież gotowa jest na takie wyrzeczenia. A nam się małych rzeczy nie chce, albo zapominamy, że tego wysiłku musimy się wciąż uczyć! Nie mówię już o takim pobocznym fakcie jak to, że stawianie wymagań dodaje atrakcyjności.

Zresztą- z wyżej wymienionych powodów nie istnieje obiektywne kryterium pozwalające powiedzieć, że epoka pewnych zwyczajów i sposobów myślenia się zaczęła, skończyła i nie wróci. Te zwyczaje i tendencje nie są przywiązane do konkretnego czasu.

To od ludzkich decyzji zależy w dużej mierze kształt doczesności. A ludziom zdarza się dość często robić źle, dlatego i „Duch Czasu” może być zły. I taki trzeba zmieniać. Nie poddawajmy się niewiadomojakim duchom czasu, ale twórzmy współczesność nauką Kościoła. W rzeczywistości bowiem Prawda i Dobro są w Wieczności, a czas ziemski z jego przemijaniem jałowieniem i śmiercią jest owocem grzechu pierworodnego i dlatego wszelkie duchy czasu tą Prawdę raczej przysłaniają. W Rytuale przywołuje się to, co pochodzi z Początku-Wieczności by odnowić jałowiejącą doczesność. Msza Święta jest tym, co te rytualne pragnienia różnych kultur jako pierwsza i jedyna wypełnia! Potwierdził to zresztą Chrystus, który odwołuje się do tego początku: „ale od początku tak nie było”, który – jak głosi janowy prolog – jako Słowo był na Początku. Wraz z jego przyjściem Początek zstąpił w historię.

W ramach powyższych osądów zagubiono hierarchię celów. Postąpiono tak, jakby zamknięcie się w kręgu było ważniejsze, niż wspólne skierowanie się ku Bogu! Tymczasem wspólny cel, skierowanie ku wschodzącemu słońcu razem z wspólnotami gromadzącymi się tysiąc lat temu i na drugim końcu świata może łączyć bardziej niż patrzenie się na siebie w ramach  danej grupki.

Coś jest żywe dopóki jest… żywe, a czy takie jest, to już nie nam oceniać, bo – powróćmy do punktów poprzednich – nie wiemy, co drugi ma w sercu, nie ma jednego człeka współczesnego, nie ma historycznej konieczności… Są tylko ludzie, którzy nie nazywaliby się ludźmi, gdyby nie istniały pewne trwałe, wspólne dla wszystkich, przekraczające mody danej epoki elementy i potrzeby. Podejmowanie jakichkolwiek uniwersalnych reform w wyniku takich osądów jest raniącym nadużyciem.

Okazuje się, że pewne formy, np. „Msza Tradycyjna” stały się rzeczywiście dla większości czymś z „dawnych czasów”, czymś „niezrozumiałym”,  ale nie dlatego, że tak po prostu się historia potoczyła, ale dlatego, że niektórzy reformatorzy tak osądzili przymusem  ów błędny osąd urzeczywistnili. 

Typowa samospełniająca się przepowiednia.

(Dodatek z 2021 roku: Zasmuca to, że jedni obrońcy Mszy Wszech Czasów oskarżają innych dokładnie o to, o co wcześniej ich oskarżano: o li tylko estetyczną fascynację formą Mszy i ignorowanie sensu tradycji. Przecież to jest przejęcie błędnych kategorii oponenta, jego błędnej metody pochopnego sądu i przeniesienie na innego „kozła ofiarnego” na zasadzie: „to nie my jesteśmy „powierzchownymi rekonstruktorami”, ale Ci co się z nami nie zgadzają nimi są. Bo skoro się nie zgadzają z nami, to nie rozumieją.  Ci zaś którzy byli z nami rozumieją, a więc nas zdradzili i opluli!” W tym rozumowaniu nic z niczego nie wynika… )

Na szczęście jednak zachowali się Ci, co  się temu krzywdzącemu wyrokowi nie poddali, albo w porę dostrzegli jego niesprawiedliwość. Wśród nich był kard. Ratzinger, który tak podsumował owe oskarżenia wielu „reformatorów” i tych, co im dobrodusznie uwierzyli. (Cytat z wypowiedzi papieża Benedykta XVI zawarty pierwotnie tutaj przeniosłem kilka stron dalej, do dodatku o decyzji papieża Franciszka z 16 lipca 2021, w której wspomniane w nich duszpasterskie podważanie wiarygodności Kościoła powtórzyło się. A nawet nasiliło. Niestety. -2021)

NIE WIEMY, CZY ZA FORMĄ, KTÓREJ KTOŚ BRONI KRYJE SIĘ TREŚĆ.

A jeśli nie wiemy, to

Zakładajmy zgodnie z zasadą domniemania niewinności, chrześcijańską nadzieją i wiedzą o symbolicznej naturze człowieka, że forma odsyła do jakiejś treści i to do treści dobrej. Szczególnie wtedy, gdy forma ta, sama w sobie, uznana jest za świętą, gdy stoi za nią nauka Kościoła i całe wieki Tradycji, w której partycypowali święci.

Gdyby jednak rzeczywiście ktoś nie rozumiał, nie przeżywał itd., to zmiana form nie była żadnym lekarstwem ponieważ:

Nie można generalizować i krzywdzić tych, co te formy przeżywają właściwie, narzucając im nowe formy. A tak kiedyś zrobiono. To my do Mszy Świętej mamy się przystosować, mamy podjąć metanoiczny wysiłek by zrozumieć, by przeżywać właściwie, mamy zaprzeć się samych siebie stawać się doskonałymi, jak doskonały jest Ojciec nasz Niebieski. Nigdy na odwrót! „Młodzi” tego potrzebują! Wzrastania, pięcia się po Krzyżu ku Chrystusowi- „Wschodzącemu Słońcu”! Dostosowanie form Mszy Świętej do ludzkich niezrozumień oducza nas tego wysiłku i osłabia jej oddziaływanie na „rytualny zmysł” człowieka, stworzony przecież przez Boga.

Forma, rzekomo dostosowana też może być niezrozumiała, nieprzeżywana. Czynienie zasady z dostosowania się otwiera niekończący się mechanizm wymyślania wciąż nowych form, bo te wymyślone jako rzekomo zrozumiałe, nie będą zrozumiałe dla wszystkich, ani zawsze. W ten sposób narażamy się na chaos komunikacyjny, oraz na odarcie form ze znaczeń, na inflację znaków. W ten sposób zapominamy o tym, że żeby coś zrozumieć, trzeba podjąć wysiłek zrozumienia. Metanoję. Nie zmieniamy zasad gry w piłkę gdy nowicjusz ich nie rozumie. Pokazujemy mu, uczymy go przez przykład, tłumaczymy. Musi on w tym celu się trochę wysilić. Nie zmieniamy naszego języka bo dziecko go nie rozumie, tylko uczymy. Tak samo można uczyć języka katolickiej modlitwy. Historia wprowadzania reform uczy, że dopiero nowe „zrozumiałe” formy  wymagały wytłumaczenia ich ludziom. Początkowo też trzeba było wielu ludzi uspakajać, odwołując się do posłuszeństwa, uczyć. Nie były więc one w praktyce lepiej dostosowane. Nic nie przemawia też za tym, że wzrosło zaangażowanie i zrozumienie wiernych.

Człowiek uczy się stylu życia-kultury, w tym języka od starszych od siebie. Innowacje mogą być tylko drobnym urozmaiceniem tego szkieletu z góry danego. Słowa „dzień dobry”, „dziękuję”, „kocham cię”, „przepraszam”, skłony głową, dobre uczynki, jakiekolwiek inne zrozumiałe komunikaty, wraz z gramatyką nimi zawiadującą nie są ciągle zmieniane. Są wyuczonymi, danymi z góry (od przodków) schematami. Gdyby było inaczej, to byśmy się nie zrozumieli, bo każdy, jak pod wieżą Wawel, mógłby sobie zacząć gadać językiem znanym jéno sobie. Dzięki temu są zrozumiałe i stanowią podstawę spoistości wspólnoty. Jednocześnie jednak mogą być głęboko przeżywane! To samo, w jeszcze większym jednak stopniu dotyczy Mszy Świętej!

To, co było święte dla Kościoła do dzisiaj, nie może być od jutra uznane za już nieaktualne. Mszą Święta to nie sukienka, która się zużywa, płowieje i wychodzi z mody. To, coś co ma nas wyrywać z potoku światowych mód ku temu co niezmienne i Wieczne! Dlatego nie może być konstruowana i robiona wg naszych mniemań „jak to było na początku”, albo „czego to współcześni potrzebują”. (Parafraza wypowiedzi cytowanych tu w innym miejscu autorów)

Może się okazać, że odrzuciliśmy coś, co przekracza pojętność jednego pokolenia, ale w dłuższej perspektywie okazuje się sensowne i dopasowane do ludzkiej mentalności i dlatego było tak trwałe przez tyle pokoleń. Może się też okazać, że to, co uznaliśmy za przestarzałe otwiera przed nami wieczność, stanowi wyzwanie… wezwanie do nieustannego pięcia się w górę po drzewie życia, na którym zawisnął Bóg, otworzywszy nam bramy Niebios, obmywszy nas z grzechu swoją krwią ofiarną!

Obok „dostosowania” istnieje jeszcze inne, sprzeczne z poprzednim uzasadnienie „reform”, a de facto rewolucji: powrót do rzekomych źródeł. Jest on niemożliwy, dlatego, że:

Nie można obiektywnie ustalić kiedy ów „Pierwotny Kościół” się kończy (Na Apokalipsie? Reformy liturgiczne dotyczą jednak form, które nie były szczegółowo opisywana w Piśmie Świętym i których nie da się na tej podstawie odtworzyć! Argument jest to więc nietrafiony.) Trzeba więc powrócić do tego, od czego w wyniku nieuprawnionych rekonstrukcji się oderwano, uznając stare za przestarzałe i gorsze albo za narośl, tak jakby Duch Święty spał przez niemal dwadzieścia wieków, a tu nagle, się obudził. Nie, Duch Święty nie spał! Dlatego zmiana tego nad czym czuwał była oderwaniem się od Ducha Świętego, podważeniem wiary decydującej o tożsamości Kościoła. Powiesz, że nad zmianami też czuwał. A ja odpowiem, że to twierdzenie broni tzw. „Tradycjonalistów”, którzy właśnie całe wieki ciągłego rozwoju form kultu bronią przed rewolucją. Nasze wyobrażenia o pierwotnym Kościele to archeologizm, a jednocześnie prezentyzm. Są one bowiem odbiciem nie realnego życia pierwszych chrześcijan ale naszej teraźniejszości. Przykładem jest tu pewność wielu obrońców zmian, co do tego, że na początku Mszą Święta odbywała się wokół stołu. Jedyną podstawą do takiego stwierdzenia jest fakt, że dzisiaj tak się je posiłki. Okazało się jednak, że znane na dziś dzień źródła pozwalają stwierdzić, że za pierwszych chrześcijan jedzono zupełnie inaczej- wszyscy po tej samej stronie stołu o kształcie podkowy… Tego typu dywagacje pozostaną w istocie zgadywankami, stąd najbardziej katolickie jest uznanie, że właściwą początkową treść zachowała forma rosnąca przez całą historię Kościoła, a nie rekonstruowana przy biurku (porównanie do Soboru Trydenckiego jest nietrafione, bo tam nie dokonywano rekonstrukcji, przebudowania całości rytu, nie naruszano wspomnianego wcześniej rdzenia strukturalnego, tylko potwierdzono pewną starszą praktykę różniącą się od innych szczegółami!).
Nie jest też tak, że tylko formuła przeistoczenia jest niezmienna. Niezmienne winny być i rzeczy, które pozwalają we właściwy sposób przekazać ewangeliczną treść. A że ludzka natura ma niezmienne pewne potrzeby, to i ramy pewnych form powinny być niezmienne. Często nie wiemy które. A jeśli nie wiemy, to nie kombinujmy, bo coś popsujemy i nie będziemy wiedzieli jak naprawić! Podobnie jak z ludzkim organizmem. Nie odrywajmy mu ot tak głowy, myśląc, że później jakoś ją skleimy. Człowiek może na powrót nie ożyć.

Linia obrony „Nowej Mszy” (jej przykłady podam w załączniku nr. 3) polega bardzo często na rozkładaniu rąk i pytaniu: „O co tym Tradsom chodzi? Przecież tak wiele zrozumiałego i dobrego dla wiernych ZROBIONO, tak wiele przestarzałych i niezrozumiałych rzeczy z Dawnej Mszy usunięto.” Wylicza się dalej listę zalet nowości. Wspólny mianownik tych zalet okazuje się jednak najpoważniejszą wadą ich wszystkich. Jest to "ROBIENIE", kombinowanie w Boskiej Sprawie w oparciu o mniemanie danej epoki, bądź grupy. Przykłady wypowiedzi i postaw, przez które przebija to zgubne przeświadczenie podaję poniżej:

Jerzy Janik (wspomnienie wyprawy na Turbacz we Wrześniu 1953 roku):

„Na wycieczkach Wujek odprawiał dla nas Mszę św. Tam pod Turbaczem powiedział: Wiecie co, w Kościele próbują wprowadzić elementy nowej liturgii. Jednym z tych elementów jest pozycja kapłana odprawiającego Mszę św. Ma on mianowicie stać twarzą do wiernych. Zróbmy tak.”

Annibale Bugnini: „Nie chodzi tu jedynie o odnowienie cennego arcydzieła, w pewnych przypadkach konieczne będzie również nadanie nowych struktur całym obrzędom. Chodzi tu o fundamentalną odnowę, powiedziałbym nawet transformację — i w niektórych przypadkach będzie to prawdziwie nowe stworzenie. (…) Nie pracujemy dla muzeów, chcemy żywej liturgii dla żywych ludzi naszych czasów(…)

Czemu taka fundamentalna praca? Ponieważ obraz liturgii podany przez Sobór jest kompletnie różny od tego, jaki był wcześniej, czyli przede wszystkim rubrycystycznego, formalistycznego, centralistycznego. Teraz liturgia wyraża się mocno w swoich aspektach dogmatycznych, biblijnych, pastoralnych; stara się by

zrozumiała w słowie, w symbolu, w geście, w znaku; stara się dostosować do mentalności, ducha, aspiracji i wymagań każdego ludu, aby przeniknąć do jego wnętrza i zanieść tam Chrystusa.”

A skąd „reformator” wie, że to, nad Czym Duch Święty czuwał i co zmieniało się tak powoli przez całe wieki nie jest zrozumiałe bardziej niż konstrukcja tworzona przy biurku przez ludzi jednej tylko epoki i pewnego jej kręgu?

Ks. Jerzy Grześkowiak: „Warunkiem przyszłości liturgii jest eksperyment”.

O. Leon Knabit: (…) nie za bardzo rozumiem wątpliwości kardynała Ratzingera, bo przecież istotne części Mszy Świętej wciąż są te same. Pozostało to, co się dawniej nazywało „mszą katechumenów”, czyli liturgia słowa. Jest akt pokuty, który odmawiany po polsku zdaje się dużo bardziej sensowny... Treść modlitw przygotowania darów ofiarnych niewiele się zmieniła. Tak samo podniesienie. Wprowadzono więcej wersji Modlitwy Eucharystycznej. Oczywiście pozostała Modlitwa Pańska. Dawniej nie przekazywano sobie znaku pokoju.” o. Leon Knabit  „Schody do Nieba” 1998 s. 65

Dlaczego powyższa postawa jest błędna? Odpowiedzi udzielił już dawno kard. Ratzinger:

(…)liturgika nie jest po to, by ciągle przedstawiać nowe modele – to nie przemysł motoryzacyjny. Liturgika jest po to, by wprowadzać człowieka w istotę święta i uroczystości, by czynić go zdolnym do misterium. Powinniśmy się tu uczyć nie tylko od Kościoła wschodniego, lecz w ogóle od tych wszystkich religii, które wiedzą, że liturgia jest czymś innym niż wymyślanie nowych tekstów i rytuałów, że liturgia żywi się właśnie tradycją, którą nikt nie może manipulować. Świetnie wyczuwa to młode pokolenie. Ośrodki, w których liturgię odprawia się bez żadnych tricków, z szacunkiem i powagą, przyciągają młodych ludzi, nawet jeśli nie każde słowo jest dla nich zrozumiałe. Niestety tolerancja nawet dla ekstrawaganckich igraszek jest u nas nieograniczona, podczas gdy praktycznie nie ma czegoś takiego jak tolerancja dla dawnej liturgii. Z całą pewnością jest to błędna droga.”[33]

„Dzisiaj najważniejsze jest, abyśmy znów poczuli szacunek dla liturgii, którą nikt nie ma prawa manipulować. Abyśmy znów uczyli się ją widzieć jako żywo rosnący twór i jako dar, poprzez który uczestniczymy w liturgii niebiańskiej. Abyśmy w liturgii nie szukali naszej samorealizacji(…).

Po pierwsze, musi zaniknąć to osobliwe, czy samowolne konstruowanie, musi się przebudzić wewnętrzny zmysł sacrum. Gdy to nastąpi, w drugim etapie będzie można dostrzec, gdzie, tak to ujmijmy, zbyt wiele zostało wykreślone – tym sposobem związek z całą historią Kościoła na powrót stanie się bardziej wyraźny i żywy. Sam mówiłem w tym sensie o reformie reformy. W moim przekonaniu, najpierw miałby to być przede wszystkim proces wychowawczy, który położy kres zachwaszczaniu liturgii własnymi pomysłami.

Dla właściwego kształtowania świadomości liturgicznej ważne jest również, by w końcu zerwać z deprecjonowaniem obowiązującej do 1970 roku formy liturgii. Każdy, kto się opowiada za dalszą obecnością tej liturgii, czy bierze w niej udział, jest dziś traktowany jak trędowaty – tutaj kończy się wszelka tolerancja. Czegoś podobnego nie było w całej historii Kościoła- przekreślono przecież całą jego przeszłość. Jak w takim razie można dowierzać jego teraźniejszości? Jeśli mam być szczery, to nie rozumiem również, dlaczego tylu biskupów w znacznej mierze podporządkowało się temu nakazowi nietolerancji, który bez przekonywujących racji staje na przeszkodzie niezbędnemu pojednaniu wewnętrznemu w Kościele.”[34]

Z ankiety „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” z 1963 roku, Mężczyzna lat 63. Wykształcenie średnie, małe miasto, wypowiedź bardziej przenikliwa niż przemyślenia wielu intelektualistów:

„Sądzę, że jestem uczestnikiem, a nie tylko słuchaczem mszy św. Modlę się z mszału i aby móc spokojnie się modlić, bywam na sumie, ponieważ suma odprawiana jest zwykle wolniej niż inne msze(…) Wobec tego, że po Soborze będą być może znaczne zmiany także w liturgii, trzeba będzie dostosować się do tych zmian. Czy ja doczekam tych zmian? Czy te zmiany nadążą za zmieniającymi się usposobieniami wiernych? Bo przecież zmiany te mają ułatwić dotarcie do współczesnego człowieka. Do człowieka, ale którego? Czy jest coś takiego, jak człowiek przeciętny, to jest taki mniej więcej statystyczny człowiek? A może lepiej byłoby zwrócić się do tego człowieka z pewnym żądaniem, a nie dostosowywać się do niego. Zażądać, by włożył jak najwięcej wysiłku w sprawę, która powinna być dla niego najważniejsza. Niech nie czeka, aż mu się przyrządzi coś w rodzaju „błyskawicznej zupy”, na którą on poświęci tylko chwilę czasu tak cennego, bo potrzebnego na „istotniejsze sprawy”. On się wciąż śpieszy. Może lepiej by było, gdyby zastosował się do zasady: „Do domu modlitwy idź śpiesznie – wracaj powoli”. Tak podobno mawiali pobożni Żydzi. Ale jak przemówić do wiernych, by włożyli więcej wysiłku, by poważnie potraktowali swoją wiarę. Czy wystarczą takie zmiany w odprawianiu Mszy św., jak umieszczenie ołtarza bliżej wiernych, jak to, że kapłan zwrócony będzie twarzą do wiernych, czy też język narodowy w liturgii? Bez wysiłku ze strony wiernych niewiele to da; wszelka nowość po pewnym czasie spowszednieje.[35]

„Sądzę, że hałaśliwa mniejszość narzuciła się Hierarchii i wywołała przekonanie, iż istnieje powszechne żądanie zmian, podczas gdy w rzeczywistości nie są one wcale mile widziane”[36]

Błąd reformy liturgicznej nie polega wcale na tym, że zmieniono cokolwiek, ale, że zmieniono konstrukcję, która była trwała przez całe wieki i w większości obrządków pomimo drugorzędnych różnic. Zmieniono choćby to, co było wspólne co jeszcze łączyło nas z obrządkami wschodnimi.

Innym sposobem odpierania krytyki reform jest twierdzenie, że najważniejsze, to co w sercu, że forma się nie liczy. Gdyby jednak reformatorzy rzeczywiście tak twierdzili, to:

reform by nie przeprowadzili,

zgodzili by się bez oporów na starą formę(bo przecież skoro forma nie ważna, to po co ją zmieniać?) a jednocześnie skupiliby swe wysiłki na tym by właściwie „przeżywać”,

byłoby to błędne stwierdzenie(przynajmniej w drugim swym członie), ponieważ Pan Bóg stwarzając Świat nadał jemu i jego elementom takie a nie inne formalne granice i kryteria, których przekraczanie jest łamaniem Bożej Woli. W końcu Chrystus sam stał się Ciałem, dał nam siebie za pokarm w postaci form chleba i wina, leczył rytualnie śliną, moc wypływała z jego szat, w Ciele Zmartwychwstał i nam to samo obiecał. Dlatego też „forma” się liczy. To z nią Zmartwychwstaniemy! To w niej przejawia się serce!

Zmiany praktycznie rozpowszechnione w całym Kościele uderzyły w istotne cechy decydujące o przekonywalności Rytuału, o jego przystępności dla ludzkiego systemu poznawczego: poczucie niezmienności, otrzymania z góry formy rytualnej, wielozmysłowość, centralizację (krzyż z Tabernakulum na środku ołtarza), powiązanie z symboliką kosmiczną(wschodzące słońce, drzewo życia, opozycje binarne- Niebiosa-Ziemia/nawa- prezbiterium) tajemniczość odbieraną przez ludzki mózg jako przymiot świętości. Odwrócono od Mszy Świętej stworzony przez Boga rytualny zmysł ludzi, stanowiący swego rodzaju glebę dla ziarna Ewangelii. A przecież Bóg ten zmysł stworzył po coś. Po to, byśmy mogli Chrystusa we Mszy Świętej przyjąć. Jeśli usuniemy glebę, to ziarno- nawet pomimo doskonałej jego znajomości- nie będzie miało gdzie wzrastać.

Dlaczego zmieniono to, co było dobre? Dlaczego zburzono świątynię, którą przez wieki budował Duch Święty, by z jej gruzów wybudować prowizorkę dostosowaną do za chwilę już nieaktualnych gustów? Dlaczego na stole operacyjnym eksperymentatorów poprzestawiano wg ludzkich teorii członki organizmu, który był ukształtowany pod nadzorem Ducha Świętego wg Boskiego zamysłu? Czy takie dostosowanie nie okazuje się fikcją, wobec wielości i zmienności ludzkich kultur i potrzeb?

To, co było święte dla Kościoła do dzisiaj, nie może być od jutra uznane za już nieaktualne.

(…)Zadziwia fakt, że zmiany wprowadzane na niższych nawet szczeblach ochoczo kiedyś rozpowszechniano, nawet jeśli nie były nakazane, a zmiany polegające na powrocie do półtoratysiącletniej Ciągłości zbywa się milczeniem zapominając, że dokonał ich papież Benedykt XVI. Papież, który jeszcze jako kardynał wyrażał i uzasadniał opinię, że te powroty to tylko pierwszy krok do dalszych powrotów, których trzeba dokonywać powoli, by nie powtórzyć błędu reformatorów: nagłego narzucania ludziom całkowicie nowej i obcej im formy, wywołującego godzące w liturgię wrażenie, że jest ona czymś robionym według ludzkich upodobań.

Stan obecny jest efektem błędów i – jak nakazuje zwykła uczciwość – trzeba się z nich wycofać, naprawiając krzywdy wyrządzone tym, co te błędy dostrzegali. Przy czym: błędem byłoby również powrócenie do „Starego Rytu” taką samą rewolucyjną metoda, jak wprowadzono nowy.

Tu również gra rolę metafora leksykonu, któremu odpowiada taka, czy inna forma, i „gramatyki”, której odpowiada powyższa metoda.

KASOWANIE MSZY WSZECH CZASÓW - Wylewanie dziecka z kąpielą

rozdział wtrącony.

16 Lipca 2021 papież Franciszek zakazał swobodnego odprawiania „Mszy Tradycyjnej”, którą to swobodę ogłosił(a nie ustanowił!) jako zawsze obowiązującą kilka lat wcześniej Jego poprzednik Benedykt XVI. Mogę załączyć ten podrozdział tylko dlatego, że dwa dni przed jej opublikowaniem poprosiłem wydawnictwo o wstrzymanie się z procesem wydawniczym tej książki z powodów technicznych. Przedziwne jest to, że przez czerwiec i lipiec intensywnie ważyłem w sumieniu sprawę wielu konfliktów prywatnych i środowiskowych, a także ponownie badałem całą historie konfliktu abp. M. Lefebvre’a w sprawie święceń, doktryny i rewolucji liturgicznej. W tej książce tylko częściowo zdałem sprawę z tych przemyśleń, wszak wiele z nich trudno mi zamienić na słowa, albo ich wypowiadanie w tym momencie nie wydaje mi się konieczne, a jednocześnie mogłoby być powodem nieporozumień. Powyżej wstawiony fragment mojego listu do biskupów w dużej mierze można odnieść do tez zawartych w owym Motu Proprio „Traditionis custodes”.

Papież Franciszek tłumaczy stopniowe kasowanie Mszy Wszechczasów tym, że wielu ją wykorzystuje do podważania zaufania Kościołowi. To błąd logiczny zwany generalizacją. Wylewanie dziecka z kąpielą. No i samospełniająca się przepowiednia. Urażeni ludzie w odruchowej reakcji w ten sam błąd wpadają: Głoszą, że Kościół to wielka nierządnica, a Franciszek, to Uzurpator. Wielu z nich zaczyna jednocześnie chwalić Bractwo Piusa X, uciekać do niego, jak niegdyś Barabasz do Chrześcijan. Oni znowu dostarczają pożywki uprzedzonym do Bractwa  by mogli mówić: a widzicie, „wyszło szydło z worka”, „maski opadły”: „Lefebryści” jednak niszczą Kościół, Takie owoce wydaje ich działalność! Tymczasem jest dokładnie na odwrót: „Bractwo” dlatego właśnie odróżnia się od sedewakantystów, że nie popada w ową przesadę.

Powyżej bronię bractwa przed pochopnymi zarzutami i przyklejaniem do nich pewnych twierdzeń, co nie znaczy, że we wszystkim zgadzam się z jego stanowiskiem. Tą niezgodę wyrażę dalej. Przestrzegam jednocześnie w tym, jak i w innych przypadkach przed pułapką wylewania dziecka z kąpielą i wymagania by w imię „konsekwencji” i „mowy prostej” albo w CAŁOŚCI chwalić, albo w całości ganić tą czy inną grupę ludzi.

W całości to tylko Bóg i Jego Kościół mają rację.

KRÓTKA  ANALIZA  Motu Proprio Traditionis Custodes  papieża Franciszka

„Cokolwiek rozwiążecie na ziemi będzie rozwiązanie w niebie”

  Nie wiem jak uznać zakazy z „Traditionis Custodes” za wiążące, bo są sprzeczne z zapewnieniami Piusa V ściągającymi z nas po wsze czasy wszelkie wątpliwości sumienia z powodu używania tamtego Mszału. Owa sprzeczność godzi w podstawy tożsamości Kościoła i w IV przykazanie skłaniające do przedkładania Tradycji nad nova. Wątpliwości sumienia rodzi zarówno ich uznanie jak i odrzucenie. W wypadku takiej rozterki wypada mi uznać za wiążące to, co dotychczas. Status Quo.

Nawet wcześniejsze od TC ograniczenia w praktyce Mszy Tradycyjnej(z czasów Pawła VI) zaprzeczały owej tradycyjnej wykładni, wszak zabraniały ludziom czegoś, co przez wieki było uznane za święte, jakby już przestało być aktualne! Fałszywe było też powoływanie się w tym zabranianiu na Sobór. 

Mamy tu do czynienia z czymś bardziej radykalnym niż ograniczenie. Papież tłumaczy, że ma na celu całkowite wygaszenie „Starego Rytu”, gdy nakazuje biskupom w Motu proprio:

„Art. 3. W diecezjach, w których dotychczas jest obecna jedna lub więcej grup celebrujących według Mszału sprzed reformy z 1970 r., biskup:

§2. niech wskaże jedno lub więcej miejsc, w których wierni należący do tych grup mogą gromadzić się na sprawowanie Eucharystii (jednak nie w kościołach parafialnych i bez tworzenia nowych parafii personalnych);

§6. niech zatroszczy się o to, by nie zezwalać na tworzenie nowych grup.

§5. niech w parafiach personalnych, erygowanych kanonicznie dla dobra tych wiernych, przeprowadzi stosowne sprawdzenie ich rzeczywistej przydatności dla rozwoju duchowego i niech oceni, czy należy je utrzymać, czy też nie;”

Słowa kard. Ratzingera dotyczące poprzedniego zakazu adekwatne są i do tej sytuacji:

„przekreślono przecież całą jego przeszłość. Jak w takim razie można dowierzać jego teraźniejszości? Jeśli mam być szczery, to nie rozumiem również, dlaczego tylu biskupów w znacznej mierze podporządkowało się temu nakazowi nietolerancji, który bez przekonywujących racji staje na przeszkodzie niezbędnemu pojednaniu wewnętrznemu w Kościele.”

Papież Franciszek napisał tymczasem w swoim Motu Proprio:

Art. 1. Księgi liturgiczne promulgowane przez świętych papieży Pawła VI i Jana Pawła II, zgodnie z dekretami Soboru Watykańskiego II, są jedynym wyrazem lex orandi Rytu Rzymskiego.”

Jedynym? Przecież to byłaby sprzeczność z faktem, iż Papież Franciszek jeszcze dopuszcza Mszę „Trydencką” czyli  inny - używając jego określenia - „wyraz Lex Orandi”.

Wydaje się to też sprzeczne z orzeczeniem jego jeszcze żyjącego poprzednika papieża Benedykta! W liście do biskupów z okazji wydania Motu proprio  Summorum Pontificum w 2007 roku napisał on:

„W historii liturgii jest wzrost i postęp, nie ma za to żadnych zerwań. To, co poprzednie pokolenia uważały za święte, świętym pozostaje i wielkim także dla nas, przez co nie może być nagle zabronione czy wręcz uważane za szkodliwe. skłania nas to do tego, byśmy zachowali i chronili bogactwa będące owocem wiary i modlitwy Kościoła i byśmy dali im odpowiednie dla nich miejsce. Zbędnym jest dodawać, że by doświadczyć pełnej jedności, kapłani wspólnot przywiązanych do starszej Formy nie mogą z zasady wykluczać odprawiania liturgii zgodnie z nowymi księgami. Całkowite wykluczenie nowego rytu nie byłoby zgodne z rozpoznaniem jego jako cennego i świętego.(…) Jeśli zaś chodzi o używanie Mszału z roku 1962 jako Forma extraordinaria liturgii Mszy, chciałbym zwrócić uwagę na to, że ten Mszał nie został nigdy prawnie zniesiony i w konsekwencji, co do zasady, był zawsze dozwolony.”

Ktoś powie, że jeszcze jako Kard. Ratzinger temu zaprzeczył w słowach: „Byłem jednak zaniepokojony zakazem używania starego mszału(…)”. Niekoniecznie. Jako papież  dodaje określenie „prawnie”, wszak zakaz może być bezprawny.

I owszem, ktoś może stwierdzić, że papież nie zakazał, tylko ograniczył. Odpowiem, ze zakazał. Zakazał dotychczasowej swobody. Może być?

 

W liście do biskupów objaśniającym Motu Prioprio TC, częste są powołania na Sobór Watykański II, na Motu Proprio Summorum Pontificum. Brakuje tam za to powyżej zacytowanych słów papieża Benedykta z tego dokumentu. Pomijając je, papież Franciszek  dokument papieża Benedykta interpretuje w zaskakujący sposób:

Dla wszystkich oczywiste są powody[naprawdę?], które skłoniły św. Jana Pawła II i Benedykta XVI do zezwolenia na możliwość używania Mszału Rzymskiego promulgowanego przez św. Piusa V, wydanego przez św. Jana XXIII w 1962 r., do sprawowania Ofiary eucharystycznej(…)

„To uprawnienie było przez wiele osób w Kościele postrzegane jako możliwość swobodnego używania Mszału Rzymskiego, promulgowanego przez św. Piusa V, określając jego użycie jako równorzędne wobec Mszału Rzymskiego, promulgowanego przez św. Pawła VI.”

 

Zaraz zaraz, tu znowu mamy sprzeczność. Papież Benedykt nie tyle dał ”zezwolenie na możliwość używania” (jak stwierdza przynajmniej tłumaczenie słów papieża Franciszka), ale orzekł, że „że ten Mszał nie został nigdy prawnie zniesiony i w konsekwencji, co do zasady, był zawsze dozwolony”.

Czy nie ma tu miejsca błąd w relacjonowaniu faktów? Czy nie jest nieuprawnioną interpretacją stanu faktycznego pisanie, jakoby chodziło o udostępnienie tej formy niektórym, gdy tymczasem, jak już tu przytaczaliśmy za  instrukcją wykonawczą Universae Ecclesiae z 30 kwietnia 2011 r., wydaną przez papieską komisję Ecclesia Dei, jako komentarz do motu proprio Summorum Pontificum Benedykta XVI, chodzi w nim o „ofiarowanie wszystkim wiernym liturgii rzymskiej w starszej formie jako skarbu do najstaranniejszego zachowania.”?

Wszystkim wiernym!

Czy z powodu tego błędu w relacjonowaniu treści dokumentu papieża Benedykta XVI mają jakąkolwiek moc  odwołania tego, co nigdy nie miało miejsca?:

„Chcę dodać jeszcze jeden powód jako podstawę mojej decyzji: w słowach i postawach wielu osób coraz wyraźniej widać, że istnieje ścisły związek między wyborem celebracji według ksiąg liturgicznych sprzed Soboru Watykańskiego II, a odrzuceniem Kościoła i jego instytucji w imię tego, co uważają za „prawdziwy Kościół”. Jest to zachowanie sprzeczne z komunią, podsycające dążenie do podziału – „Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa” – na które apostoł Paweł zareagował stanowczo [23].

Właśnie w celu obrony jedności Ciała Chrystusa jestem zmuszony odwołać zezwolenie udzielone przez moich Poprzedników. Wypaczony użytek, jaki się z niego czyni, jest sprzeczny z powodami, które skłoniły ich do przyznania swobody odprawiania Mszy św. według Missale Romanum z 1962 r. Ponieważ „czynności liturgiczne nie są prywatnymi czynnościami, lecz uroczyście sprawowanymi obrzędami Kościoła, który jest «sakramentem jedności» [24], muszą być one sprawowane w komunii z Kościołem.”

Powtórzmy. Nie można odwołać czegoś, czego nie było. Czy to było zezwolenie, czy raczej orzeczenie faktu iż „ten Mszał nie został nigdy prawnie zniesiony i w konsekwencji, co do zasady, był zawsze dozwolony.”?

Jeśli to drugie, to czy w związku z tym owo odwołanie istnieje?

W ramach tej pomyłki, treść TC(Traditionis Custodes) zdradza niezrozumienie, iż to, co zadekretowane jako święte i udostępnione powszechnie z zapewnieniem uprawnioności po wsze czasy, nie może być mocą władzy jednostki: Franciszka, Jana Pawła II, Piusa V czy Benedykta XVI, łaskawie ZAOFEROWANE bądź zakazane. ” W dokumencie czytamy dalej:

„Możliwość zaoferowana przez Jana Pawła II, a z jeszcze większą wielkodusznością przez Benedykta XVI(…)”

Czy możliwość to dobre słowo? Święty obrzęd może być oferowany przez cały Kościół, całe papiestwo, a tym samym nie powinien być ani zakazany, ani ograniczony co do zasady w stosunku do poprzednich zasad dostępu doń, czy warunków, przez jedną z osób sprawujących w danym czasie ten urząd. Jeśli to co ogłoszone jako święte i niezakazywane, zostaje zakazane, to i wszystkie inne elementy Nauki Kościoła, w tym zakres jego Nieomylności i samo Bóstwo Chrystusa też mogą być podważone. Bo jeżeli tu się mylili, to i w wyznacznikach nieomylności, a dalej w samym twierdzeniu, że Chrystus jest Bogiem też się mogą mylić…

Do takich wniosków prowadzi myślenie separatystyczne, zerwaniowe, rewolucyjne, antytradycjonalistyczne patrzące osobno na rozporządzenia jednego soboru, jednego papieża, samego Pisma, czy jednego fragmentu Pisma.

Ten sam błąd popełniają Ci, co odrzucają części, na które owi „separatyści” się powołują(SWII, NOM), zamiast uznać, w ramach metody tradycyjnej(zwanej inaczej HC), że część ma sens tylko w związku z całością…

Racjonalnie ratują naszą wiarę tylko zasady: świętej Wypadkowej Rozszerzającej, Domniemania Dobroci zatwierdzonych orzeczeń Kościoła i niewykazanych złości, no i Statusu Quo. Streszczają się one w jednym słowie: Tradycja.

 

W dokumencie czytamy dalej tak:

Wskazania dotyczące postępowania w diecezjach są podyktowane głównie dwiema zasadami: z jednej strony, aby zadbać o dobro tych, którzy się zakorzenili w uprzedniej formie celebracji i potrzebują czasu na powrót do Rytu Rzymskiego promulgowanego przez świętych Pawła VI i Jana Pawła II;

 

Widzimy tu postawę, której celem jest „powrót” tych, co się  „zakorzenili w uprzedniej formie celebracji” do NOM. Ów „powrót” jednoznaczny jest ze zniknięcięm tzw. Mszy „Trydenckiej”, co jest sprzeczne z orzeczeniem papieża Benedykta XVI:

To, co poprzednie pokolenia uważały za święte, (…) nie może być nagle zabronione (…)skłania nas to do tego, byśmy zachowali i chronili bogactwa będące owocem wiary i modlitwy Kościoła(…)”

 

Dalej w Traditionis Custodes czytamy:

„z drugiej strony, aby powstrzymać tworzenie nowych parafii personalnych, związanych bardziej z pragnieniem i wolą poszczególnych prezbiterów, niż z rzeczywistą potrzebą „świętego wiernego Ludu Bożego”.

To jest nieuprawnione i krzywdzące czarnowidztwo sprzeczne z chrześcijańską nadzieją? W TC rzekomy brak tej potrzeby ludu Bożego traktowany jest jak rzeczywistość i orzeczony tylko i wyłącznie na podstawie podejrzenia, że ten brak może zaistnieć. No bo jak niby ustalić, czy  taka potrzeba jest, czy jej nie ma, albo jak ustalić że bardziej potrzebuje prezbiter niż lud?

No a nawet gdyby, to czy to byłoby coś złego? I dlaczego? Uzasadnienia tego brak. Czy prezbiter nie ma woli i nie jest członkiem ludu Bożego? A więc czy jego potrzeba nie jest tak samo współczesna jak potrzeby tych, którzy w ogóle nie chcą Mszy, albo chcą na niej tańczyć, koncertować i figurki buddy stawiać?

Czy sam fakt, że coraz większa grupa wiernych uczestniczy w Mszy „Trydenckiej” nie świadczy o tym, że jej potrzebuje, że jest ona dla nich żywa i współczesna? Dlaczego więc się tą potrzebę ignoruje?

Błędny jest jednak sam pomysł, by uzależniać dopuszczanie Mszy uznanej uprzednio za świętą i niezakazywaną od rzekomej „potrzeby” wiernych. Co wtedy, kiedy każdy wierny ma potrzebę trochę inną? Która z nich jest współczesna? Wtedy dostosowując się do jednych ODstosujemy się od drugich. Jest to ten sam błąd o którym pisaliśmy przy okazji formułowania sentencji „nie ma jednego człeka współczesnego”. Wysiłki wyrażone przez Pawła VI w „Missale Romanum” z 1979 r., by „dostosować Mszał rzymski do mentalności współczesnej” trafiają więc w próżnię. Takiej mentalności bowiem nie ma.

Msza święta, jak to już opisywałem ma ludzi formować, nie na odwrót, stąd winna być niezależna od zmiennych potrzeb.  Czytajmy dalej:

„Jednocześnie proszę Was o czuwanie, by każda liturgia była sprawowana godnie i z dochowaniem wierności księgom liturgicznym promulgowanym po Soborze Watykańskim II, bez ekscentryczności, które łatwo przeradzają się w nadużycia. Do tej wierności przepisom Mszału i ksiąg liturgicznych, w których odbija się reforma liturgiczna, jakiej pragnął Sobór Watykański II, niech będą wychowywani seminarzyści i nowi prezbiterzy.”

TC zawiera wielokrotne odniesienia do SW II, zapominając, że ten Sobór zalecał łacinę jako obowiązującą, a języki narodowe tylko w pewnych przypadkach. Czy owa liturgiczna reforma, która usilnie przedstawiana jest w nim jako realizacja SWII spełnia te zalecenia? Czytamy bowiem wcześniej:

„To właśnie Sobór Watykański II wyjaśnia sens decyzji o ponownym rozważeniu zezwolenia, udzielonego przez moich Poprzedników. Wśród postulatów, na które Biskupi wskazali z największym naleganiem, wyłania się nacisk na pełne, świadome i czynne uczestnictwo całego Ludu Bożego w liturgii”

Trudno  rozważać coś, co niemożliwe z wymienionych wyżej przyczyn. TC powołując się na Sobór, zakazuje w wielu miejscach i właściwych okolicznościach formy, która spełnia postulaty soboru, takie jak łacina, i w żaden sposób nie wyklucza owego „aktywnego uczestnictwa”. Pozwala jednocześnie na formę, która nie spełnia zalecenia Soboru, by to łacina była dalej głównym i obowiązującym językiem Mszy Świętej.

Jak się do tego mają słowa, które czytamy w tym liście dalej?:

„Jeśli prawdą jest, że drogę Kościoła należy rozumieć w dynamizmie Tradycji, „pochodzącej od Apostołów, rozwijającej się w Kościele pod opieką Ducha Świętego” (Dei Verbum 8), to Sobór Watykański II stanowi najnowszy etap tego dynamizmu, w którym episkopat katolicki wsłuchiwał się w rozeznawanie drogi, jaką Duch Święty wskazywał Kościołowi.

Wątpienie w Sobór to wątpienie w intencje Ojców, którzy na Soborze Powszechnym uroczyście sprawowali swoją władzę kolegialną cum Petro et sub Petro [14], a w ostateczności wątpić w samego Ducha Świętego, który prowadzi Kościołem.”

 

Skoro tak, to i zakazywanie tego, co papież Pius V nakazał po wsze czasy byłoby wątpieniem w Ducha Świętego. Taka argumentacja obala samą siebie. Powiem więcej: Papież Pius V tylko zatwierdził to, co było starsze: Novus Ordo Missae – Nowy Porządek Mszy, nie był zatwierdzeniem istniejącej formy, ale skonstruowaniem Nowej w oparciu o starą, co potwierdza nawet nazwa NOM, oficjalnie stosowana choćby w konstytucji Sacrosanctum Concilium.

Swoją drogą co to znaczy wątpić w sobór? Czy taki zarzut jako podstawa krytyki nie jest zbyt ogólnym workiem? Wszak jest to podobno Sobór duszpasterski, a rangi nieomylności nie ma wszystko, co w nim jest. Można więc wiele z jego poszczególnych tekstów krytykować, jak np. stwierdzenie: „"układ Mszy św. tak przerobić, by wyraźniej uwidocznić właściwe znaczenie i wzajemny związek poszczególnych części, a wiernym bardziej ułatwić czynny i pobożny udział"[37]

To, co Sobór ustanawiał wcześniej było przedmiotem dyskusji, a w niej krytyki uprzednio zatwierdzonego stanu. Czy, ci co proponowali zmiany wprowadzane na Soborze też wątpili w Zarządzenia Kościoła, kiedy tym samym rozważali błędność choćby dekretu Piusa V o Mszy po Wsze Czasy?

Nie wierzymy w sam Sobór ten, czy tamten, ale w cały Kościół. Czy więc krytykowanie zapisów pewnych dokumentów soboru, czy dokumentów papieskich jest nieuprawnionym wątpieniem w nie równoznacznym z wątpieniem w Kościół?

Gdyby tak było, to również papieżowi ani Soborowi nie wolno byłoby krytykować i zmieniać elementów wprowadzanych przez poprzedników.

  Czytamy dalej list „przypisywany papieżowi”:

 

„Konstytucja Sacrosanctum Concilium potwierdziła to życzenie, dążąc do „odnowienia i rozwoju liturgii” [17] i wskazując zasady, które powinny kierować reformą [18]. W szczególności ustalił, że zasady te dotyczą Rytu Rzymskiego”

 To teraz zacytujmy ową konstytucję soboru Watykańskiego drugiego:

„KL 36. 

§1. W obrzędach łacińskich zachowuje się używanie języka łacińskiego, poza wyjątkami określonymi przez prawo szczegółowe.

§2. Ponieważ jednak i we Mszy świętej, i przy sprawowaniu sakramentów, i w innych częściach liturgii użycie języka ojczystego nierzadko może być bardzo pożyteczne dla wiernych, można mu przyznać więcej miejsca, zwłaszcza w czytaniach i pouczeniach, w niektórych modlitwach i śpiewach, stosownie do zasad, które w tej dziedzinie ustala się szczegółowo w następnych rozdziałach.

KL 54. Zgodnie z art. 36 niniejszej Konstytucji można pozwolić we Mszach odprawianych z udziałem wiernych na stosowanie języka ojczystego w odpowiednim zakresie, zwłaszcza w czytaniach i „modlitwie powszechnej”, oraz jeżeli warunki miejscowe tego wymagają, w tych także częściach, które należą do wiernych.

Należy jednak dbać o to, aby wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim.”

I teraz proszę odpowiedź: Jak często podczas Nowej Mszy widzą Państwo stosowanie się do tych reguł? Bo ja prawie nigdy.

A jak często widzicie stosowanie się do tego zalecenia łaciny podczas Mszy „Trydenckich”? Ja widzę zawsze, na każdej takiej Mszy, na której byłem.

Wg jakiej logiki TC wygasza i ogranicza akurat tą formę Mszy, która jako jedyna konsekwentnie realizuje choćby tą zasadę, a pozostawia jako jedyną tą, która w praktyce powyższe zalecenie Soboru całkiem ignoruje, i jeszcze na koniec  twierdzi, że to w imię Soboru?

Czy Pan Bóg pozwala nam na zaprzeczanie rozumowi i rzeczywistości? Czy to nie byłoby łamanie nakazu stawania w prawdzie?

W liście czytamy dalej:

„Należy więc uznać, że Ryt Rzymski, wielokrotnie w ciągu wieków dostosowywany do potrzeb czasu, nie tylko zachowano, ale i odnowiono „trzymając się wiernie Tradycji” [22]. Ci, którzy pragną z pobożnością celebrować według dawnej formy liturgicznej, nie będą mieli trudności z odnalezieniem w Mszale Rzymskim, zreformowanym według myśli Soboru Watykańskiego II, wszystkich elementów Rytu Rzymskiego, a zwłaszcza Kanonu Rzymskiego, który stanowi jeden z najbardziej charakterystycznych elementów.”

Cóż to za przedziwna tautologia…. Jeżeli ktoś zakłada że to Ryt Rzymski, to jak niby jego problemem może być znalezienie w Rycie Rzymskim wszystkich elementów Rytu Rzymskiego?

 Do czego ona zmierza? 

Odwraca jedynie uwagę od tego co rzeczywiście jest dla wiernych problemem, w stronę chochoła i rozwiązuje problem którego nikt nie ma.

Jeżeli ktoś pragnie celebrować wg pewnej formy, to pragnie wg tej formy, a nie doszukiwania się elementów dawnej w Nowej. To absurdalnie skonstruowane stanowisko, nie wynikające z niczego,  wnoszące jedynie zamęt.

Czytamy tam dalej:

Chcę dodać jeszcze jeden powód jako podstawę mojej decyzji: w słowach i postawach wielu osób coraz wyraźniej widać, że istnieje ścisły związek między wyborem celebracji według ksiąg liturgicznych sprzed Soboru Watykańskiego II, a odrzuceniem Kościoła i jego instytucji w imię tego, co uważają za „prawdziwy Kościół”.

To nieprawda. Bezprawny i krzywdzący wniosek. Krzywdzący zarówno dla samej Formy Mszy, jak i dla ludzi, co w niej uczestniczą.  Określenie ”wielu osób” tej nieuprawnionej generalizacji i wylewania dziecka z kąpielą nie znosi. Z tego, że coś robi wiele osób nie wynika w żaden sposób ścisły związek między wyborem celebracji a odrzuceniem Kościoła, czy nawet negacją soboru.

Jakże krzywdząca jest więc ta generalizacja...

Dlaczego papież nie zakaże – co było by konsekwentne i bardziej zasadne- Nowej Mszy, bo nagminnie pojawiają się w jej trakcie nadużycia sprzeczne nawet z zasadami NOM. Oglądają to dzieci, wchłaniają błędne postawy, a rodzice, którzy chcą im dać dobre przykłady i obronić przed zgorszeniem nie mają wyjścia- pozostaje im Msza Trydencka, bo tam nadużyć prawie nie ma!

Niestety podczas pandemiopsychozy również w wielu miejscach Mszy Tradycyjnej kapłani zalecali a wierni ubierali w dużej ilości maski. Chęć obrony dzieci przed tym zgorszeniem sprawiła że odpłynęli do Bractwa Piusa X, bo tylko tam masek prawie nie było. Przynajmniej w moim małym skrawku świata. Ci rodzice nie mieli wyjścia. O nich papież nie pamięta?

Przypomnę tu jednak, że nadużycia liturgiczne, w tym maski, nie świadczą o dobroci/złości danej formy Mszy, czy to Tradycyjnej, czy Nowej. To, że są wspólnoty niewierzących, w których nie było masek, nie świadczy o prawdziwości czy fałszywości innych elementów

Przeczy owemu generalizującemu wnioskowaniu zawartemu w TC choćby jedna osoba, która chodząc na Mszę Wszech Czasów ani Kościoła, ani papieża ani SWII nie odrzuca. Takich osób ja osobiście znam bardzo dużo. I jest ich coraz więcej.

Coraz więcej jest też osób uczęszczających na mszę Trydencką w wyniku „wypchnięcia ich” z Kościoła, szczególnie po skandalicznej sytuacji, gdy księża za przykładem idącym z Watykanu, nie wpuszczali ludzi na Msze, bali się udzielać sakramentów, w imię łamiącej(jak wykazałem już innym miejscu) VIII przykazanie narracji władz państwowych. Papież niestety ją ulegle potwierdzał. Co prawda stwierdzał słusznie, że obmowa jest gorszą zarazą niż koronawirus, ale nie gromił tych, co w imię walki z wirusem pomawiają ludzi z odsłoniętą twarzą jakoby stwarzali zagrożenie dla innych. Niestety papież  mówił coś jeszcze: „uważam, że z etycznego punktu widzenia wszyscy powinni się zaszczepić” W tym zaś zawarte jest założenie, że nieszczepienie jest etycznie złe, a więc Ci, co się szczepić nie chcą zachowują się nieetycznie. Czy to nie jest pomówienie uderzające w VIII przykazanie?   Czy nie to raczej było tym, co u wielu ludzi mogło podważyć zaufanie do Kościoła, bądź jego obecnych reprezentantów? Czy to nie z tego powodu wielu ludzi odpłynęło do Bractwa św. Piusa X, by tam normalnie skorzystać z Sakramentów, które Kościół im ograniczał i przywdziewał w maski?  

Powyżej cytowane słowa z listu są podawane jako uzasadnienie decyzji papieskiej. Czy nie są więc tym bardziej świadectwem fałszywości powodów tej decyzji?

Przewrotność owych powodów potęguje fakt, iż sama decyzja na nich oparta uderza głównie w te grupy, które właśnie dlatego są podległe biskupom, że SWII, czy NOM nie negują, ani słowem zaś nie odnosi się do tych, którzy jawnie negują SWII i NOM, czyli np. Bractwo św. Piusa X. Zwrócił mi na to uwagę znajomy i pyta: o co tu chodzi?

Przecież, jak mówią inni: taka decyzja przyciągnie ludzi do FSSPX, ale wielu też skłoni wbrew zamiarom Bractwa do przeniesienia nadziei pokładanej w całym Kościele, na jedną z jego części. To pierwsze samo być może ich uratuje.  To drugie jako sprzeczne z naszą Świętą, Rzymsko-Katolicką Wiarą ich zgubi.

Decyzja zawarta w Motu Proprio z 16 lipca 2021 zaprzecza temu, co podane jest jako jej uzasadnienie. 

Owszem wielu ludzi dopiero po tej decyzji, po wyżej wymienionym wypchnięciu i pomówieniach  przyjmuje taką postawę: „to nie papież, to uzurpator” No cóż, wynika to z tego, iż obie strony tego konfliktu podzielają błędną definicję sytuacji z której wynika fałszywa alternatywa. Kłócą się dlatego, że zgodnie podzielają ten sam błąd.[38] Np. jedni i drudzy zbyt samodzielnie traktują zarządzenia osoby pełniącej Urząd Papieża albo literę tego czy innego soboru. Tyle że jedni z tego powodu traktują jako prawdziwe decyzje w których papież przekracza kompetencje, ci zaś co widzą ich błędność podważają hurtem i inne jego decyzje, albo nawet uznają go za uzurpatora.

W innym przypadku jedni powołują się na SWII a raczej na swoja jego interpretację i traktują ją jako świętą, a drudzy zamiast zwrócić uwagę, że ta interpretacja jest błędna, potwierdzają tą interpretację, jakby była jednoznaczna i konieczna, tylko w przeciwieństwie do tamtych oceniającą negatywnie i odrzucają Sobór. Jedni i drudzy się mylą w podobny sposób jak protestanccy soliskrypturyści: mylą się co do obiektywnej cechy języka, jaką jest konwencjonalność, kontekstowość i niesamodzielność, sprawiająca że niemal zawsze można inaczej zinterpretować. Nawet słowo „zinterpretować” można różnie zinterpretować. Interpretacja poszczególnych tekstów Soboru to nie wszystko. Jest jeszcze interpretacja tożsamości i legitymizacji. Otóż jedni uznają, że obrona Soboru wymaga uznania każdego sformułowania  w nim zawartego za poprawne i obowiązujące. Ci, którzy widzą, że są tam sformułowania nie do obronienia, potwierdzają rozumienie tożsamości zakładane przez oponenta, różnią się tylko odwrotnym wartościowaniem soboru. (wtedy Sobór jako taki obronić by się dało. A mamy obowiązek bronić co się da w rzeczach dekretowanych przez papieża i Kościół)  O tym zresztą pisałem w tej książce w innych miejscach i tam pojawi się uzasadnienie.

Czytamy w liście do biskupów wyjaśniającym TC dalej:

„Nie dla zaprzeczenia godności i wspaniałości tego rytu Biskupi zgromadzeni na soborze powszechnym prosili o jego zreformowanie; ich intencją było, aby „wierni nie uczestniczyli jak obcy lub milczący widzowie, lecz aby przez obrzędy i modlitwy misterium to dobrze rozumieli, w świętej czynności brali udział świadomie, pobożnie i czynnie” [28]”

Znowu ma tu miejsce odwracanie uwagi od problemu, kierowanie jej na intencje, gdy nikt ich nie neguje. Intencje mogą być święte, a to nie chroni przed błędami.

Chodzi o zasadność samych zmian i zgodność wnioskowania z logiką i rzeczywistością. Otóż okazuje się reforma nie zapewniła aktywnego uczestnictwa, tak jak stara Msza nie była jednoznaczna z „uczestnictwem obcych widzów”.  Takie wyjaśnienie jest więc niezasadne.

Wróćmy teraz do samego Motu Proprio:

 

„Art. 8. Wcześniejsze normy, instrukcje, zezwolenia i zwyczaje, które nie są zgodne z postanowieniami niniejszego Motu Proprio, zostają uchylone.”

 

Słowa powyższe to nie „uchylenie”. To zerwanie. Zerwanie jedności z poprzednimi papieżami, zwyczajami i zezwoleniami, dokonywane paradoksalnie w imię Jedności. W imię Jedności Kościoła w jednym obszarze zrywa tą jedność w innym obszarze: „Właśnie w celu obrony jedności Ciała Chrystusa jestem zmuszony odwołać zezwolenie”

To nie było zwykłe zezwolenie, ale potwierdzenie. Papież Pius V w swoim nakazie działał budująco: Zakazał zakazywać tego co święte, żeby rozwiać wątpliwości sumienia i skrupuły wiernych, a szczególnie kapłanów, słyszących potencjalnie różne zakazy w przyszłości. Głos papieża Franciszka niestety właśnie takie rozterki potęguje:

 

(…)na mocy treści niniejszego aktu i mocą Naszej Apostolskiej władzy, przyznajemy i uznajemy po wieczne czasy, że dla śpiewania bądź recytowania Mszy św. w jakimkolwiek kościele, bezwzględnie można posługiwać się tym Mszałem, bez jakichkolwiek skrupułów sumienia lub obawy o narażenie się na karę, sąd lub cenzurę, i że można go swobodnie i zgodnie z prawem używać. Żaden biskup, administrator, kanonik, kapelan lub inny ksiądz diecezjalny, lub zakonnik jakiegokolwiek zgromadzenia, jakkolwiek nie byłby tytułowany, nie może być zobowiązany do odprawiania Mszy św. w inny sposób, niż przez Nas polecono. Podobnie nakazujemy i oznajmiamy, iż nikt nie może być nakłaniany bądź zmuszany do zmieniania tego Mszału; a niniejsza Konstytucja nigdy nie może być unieważniona lub zmieniona, ale na zawsze pozostanie ważna, i będzie mieć moc prawną, pomimo wcześniejszych konstytucji lub edyktów zgromadzeń prowincjalnych bądź synodalnych, i pomimo zwyczajów ww. kościołów, ustanowionych bardzo dawnym lub odwiecznym nakazem, zachowując tylko zwyczaje mające ponad 200 lat.

 

Forma Mszy jest dana nie jako dyspozycja papieża, ale jako coś świętego przez tego papieża tylko potwierdzonego. Papież może wobec tego to potwierdzić, ale nie może tego odwołać. 

To odwołanie czegoś, co odwołaniu nie podlega tak, jak 10 przykazań. To wszak zamach na Całość Papiestwa w imieniu jego części, analogiczny do podważania jedności całego Kościoła w oparciu o mylenie tego Kościoła z jego częścią: „Kefasa, Apollosa, czy Pawła.” Watykan sprzeciwiając się temu, sam robi podobnie i zaprzecza celom deklarowanym w słowach, czyli Jedności.

 

Kiedy pisałem w innym miejscu(przed pojawieniem się tego Motu Proprio papieża Franciszka), że wierzę w Kościół, a nie w ten czy inny jego zakon, miałem to samo na myśli. Ale z tego też wynika, że nie wierzę osobno z zarządzenia papieża Franciszka, Jana Pawła II, Benedykta, czy Piusa V, ale w całe, niesprzeczne Papiestwo i Kościół! To taki Kościół jest Mistycznym Ciałem Chrystusa!

Powyższe decyzje papieża Franciszka wpisują się w to, przeciwko czemu literalnie występują. Więcej: one wiernych do takiej postawy prowokują, podkopują zaufanie do Kościoła, wierni w odruchu obronnym stają po przeciwnej stronie tej fałszywej alternatywy: albo papież Franciszek i SWII, albo Msza „Trydencka” i poprzedni papieże.

 

Jak taka sprzeczność może być wiążąca? Jak ma nie zasiać zamętu w sercach wiernych?

To, że ktoś coś deklaruje, nawet mimo szczerych intencji nie znaczy, że to robi. Choćby nie wiem jak słoń się zapierał, że nie jest słoniem nie znaczy, że nim być przestanie.

 

Tak samo jest z niektórymi,  do których owe zarzuty są odnoszone. Oni analogicznie do słów papieża Franciszka deklarują(zapewne mając takie szczere intencje), iż go uznają, iż postępują w imię jedności Całego Kościoła, ale w praktyce, definiując uznane przez ten Kościół jako święte nowe zwyczaje i ryty, za czyniące katolika obiektywnie protestantem” de facto temu w pewnych elementach zaprzeczają, skłaniając wiernych wbrew deklaracjom słownym do przenoszenia nadziei z całości Kościoła, na tą jego część, która tych nowych rytów nie uznaje…  Tyle, że oni właśnie tymi decyzjami Watykanu, krzywdzącymi osądzeniami formy, którą oni żyją jakby była „martwa”, są w to błędne koło fałszywych alternatyw wciągani! Nawet, jeśli się mylą, to nie oni zaczęli. Dlatego prawdziwe, a nie tylko gadane pojednanie powinien zacząć również Watykan. Jego stanowisko, które teraz omawiamy jest tego zaprzeczeniem.

Podobnie przewrotne jest nazywanie normami tego, co jest de facto odejściem od rzeczywistych norm zdrowotnych i społecznych. Media przekazują, że papież też się w to wpisuje. A rozporządzenia osobiście słyszane przez nas w kościołach zdecydowanie zdają się to potwierdzać:

– Ale uważajcie, nie śpiewajcie jeszcze z okazji zwycięstwa, nie ogłaszajcie go za wcześnie – ostrzegł Franciszek. Podkreślił, że „nadal trzeba przestrzegać reguł, jakie obowiązują. To są normy, które nam pomagają, aby wirus zniknął”.

– Dzięki Bogu, wychodzimy z najostrzejszej fazy, ale zawsze zgodnie z zaleceniami, jakie dają nam władze – wskazał papież. – Ale niestety w innych krajach, zwłaszcza Ameryki Łacińskiej, wirus dalej pochłania wiele ofiar. W miniony piątek w jednym z krajów umierała jedna osoba na minutę. To straszne – podkreślił.[39]

 

Poniżej zaś papieżowi przypisywane są wprost poniższe słowa oszczercze, przypisujące osobom dającym świadectwo uczciwości egoizm, nieodpowiedzialność i żerowanie na nieszczęściu innych:

Z drugiej strony rośnie liczba tych, którzy bezlitośnie korzystają na nieszczęściu innych, myśląc tylko o sobie, protestując lub narzekając na pewne restrykcje – apeluje do wiernych Franciszek (BNN Bloomberg).”[40]

Określenie „jedyne”, użyte w dokumencie papieża Franciszka, oznacza uznanie „Mszy Tradycyjnej” za nieaktualną i poza błędnym zrelacjonowaniem stanu faktycznego  wpisuje się w fałszywe, sprzeczne z Tradycyjną wykładnią kościoła podejście deterministyczne, opisane w powyżej zamieszczonym fragmencie mojego listu do biskupów z 2015 roku. Przytoczmy tu encyklikę Mediator Dei na którą powołuje się Motu Proprio TC:

To samo należy sądzić o usiłowaniach, które niektórzy podejmują, by przywrócić niektóre dawne obrzędy i ceremonie. Owszem liturgia dawnych wieków jest niewątpliwie godna szacunku. Nie należy jednak mniemać, iż dawny zwyczaj, dlatego tylko że tchnie starożytnością, jest lepszy i stosowniejszy, czy to sam przez się, czy to w odniesieniu do późniejszych czasów i nowych warunków. Także nowe obrzędy liturgiczne są godne szacunku i zachowania, gdyż powstały pod natchnieniem Ducha Świętego, który w każdym czasie aż do końca świata jest obecny w Kościele (Mat. 28,20.); są one w równym stopniu środkami, którymi przeczysta Oblubienica Jezusa Chrystusa posługuje się dla ożywienia i zapewnienia świętości ludzi.

Jest zapewne rzeczą mądrą i godną pochwały powracać duszą i myślą do źródeł liturgii świętej, badanie bowiem przeszłości niemało przyczynia się do głębszego i dokładniejszego poznania znaczenia świąt i treści formuł w liturgii używanych, oraz symboliki świętych obrzędów. Natomiast nie jest rzeczą ani mądrą, ani godną pochwały wracać we wszystkim i za wszelką cenę do starożytności.(…)

Zatrzymajmy się na tym fragmencie. Wielu przypisuje owo zapatrzenie w starocie tym, co bronili Mszy „Trydenckiej”. Tyle, że jest dokładnie na odwrót: to „reformatorzy” chcieli jednocześnie powrócić do „źródeł” i dostosować się do nowych czasów, a w tym celu odrzucić tą Mszę, która była żywa w ich czasach. To NOM jest oparty na RZEKOMYM przywracaniu dawnych ale już nieaktualnych zwyczajów.  „Tradycjonaliści” zaś bronili tego, co zastali, co było im współczesne, co żywe, co im bezpośrednio przekazane. Tyle, że to „Tradycjonalistom” się opacznie owo grzebanie w starociach przypisuje, co jest po prostu sprzeczne ze stanem faktycznym. „Reformatorzy” w swoich oskarżeniach wobec nich zarzucili im przewrotnie i krzywdząco własny błąd. Niestety wielu ludzi powtarza te opaczne zarzuty.

 

W Motu Proprio TC pomimo zapewnień o pełnej zgodności pomijany jest główny powód rozterki wiernych. Owo pomijanie pogłębia ją. Tym powodem jest sprzeczność praktyki Nowej Mszy choćby z powyższymi i poniższymi słowami Piusa XII z Mediator Dei:

 (…)I tak, by użyć przykładu, błądzą ci, którzy chcą ołtarzom przywrócić pierwotny kształt stołu;

którzy chcą wykluczyć czarny kolor z szat kościelnych;(…)

Żaden z rozumnych katolików, w zamiarze powrotu do starych formuł uchwalonych przez dawne Sobory, nie może odrzucić orzeczeń, które Kościół pod natchnieniem i kierownictwem Ducha Świętego bardzo pożytecznie określił w nowych czasach i których utrzymać się nakazał. Podobnie żaden rozumny katolik nie może odrzucać obowiązujących dzisiaj przepisów, by powrócić do praw wywodzących się ze starożytnych źródeł Prawa Kanonicznego. Tak samo rzecz ma się z liturgią. Kto chce powrócić do starodawnych obrzędów i zwyczajów a odrzucać nowe, które z opatrznościowego zrządzenia Bożego ze względu na zmienione warunki zostały wprowadzone, ten widocznie kieruje się nieroztropnym i niewłaściwym zapałem.­”

Nie muszą być też wiążące wszystkie założenia uzasadniające zawarte w dokumencie Piusa V. Paweł VI i Franciszek w swoich dokumentach pokazują swoje działania jako kontynuację i poprawienie tego, co Pius V opisał w następujących słowach. Tyle, że akurat to, do czego nawiązują jest błędnym przeświadczeniem św. Piusa V dotyczącym nie wiary i moralności, ale możliwości opisu przez nauki statusu zjawisk historycznych i kulturowych:

„uznaliśmy za konieczne (…)przeredagowanie Mszału tak szybko, jak to tylko możliwe.

Postanowiliśmy więc przekazać to zadanie wybranemu komitetowi uczonych; a oni, porównując na każdym etapie swojej pracy i z najwyższą uwagą starożytne kodeksy z Naszej Watykańskiej Biblioteki oraz odpowiednie (oryginalne lub poprawione) kodeksy z innych źródeł, konsultując to ponadto z pismami uznanych starożytnych autorów, którzy zapisali nam w testamencie treści dotyczące odprawianych świętych rytów, odtworzyli w ten sposób sam Mszał w pierwotnej formie i rycie świętych Ojców.”

 

Powyższe stwierdzenie jest przekonaniem, niekoniecznym do wiary, zawierającym już założenie archeologizmu, jakoby dało się ustalić, która to forma Mszału jest pierwotna i więcej, że jest to akurat ta, do której na tamtym etapie doszli uczeni. Nie, nie da się. Z powodu niedomykalności procesu weryfikacyjnego  w nauce, jak również dlatego, że nie wiemy, czego nie wiemy i czy to, czego nie wiemy, nie zmieni tego, co wiemy.

Słowa Pawła VI są przykładem omylności tych dociekań. Pius V twierdził, że odtworzyli pierwotny Mszał, a Paweł VI temu przeczył twierdząc, że jednak pojawiły się nowe w tej materii odkrycia i ”postępy wiedzy liturgicznej”.

Niewątpliwie drogę do niej przygotowały postępy wiedzy liturgicznej w ostatnich czterech wiekach. Jak wynika z konstytucji apostolskiej Quo primum wydanej przez naszego poprzednika, św. Piusa V, po Soborze Trydenckim do zreformowania Mszału rzymskiego niemało pomogły "studia nad starymi kodeksami, które wydobyto z Biblioteki Watykańskiej i zebrano z różnych stron". Od tego czasu zostały odkryte i wydane najstarsze źródła liturgii oraz głębiej przestudiowano formuły liturgiczne Kościoła Wschodniego. Wielu pragnęło, aby te bogactwa doktryny i pobożności nie spoczywały dłużej w cieniu bibliotek, lecz wydobyte na światło, oświecały i karmiły dusze chrześcijan.”

Czyli Pius V się mylił. Naukowcy z jego czasów nie odtworzyli pierwotnego mszału.  Skoro tak, to i nowe ustalenia z czasów Pawła VI mogą zostać obalone przez następne. Wobec tego zasadność opierania się na nich jako rzekomo pierwotnych, no i sama zasada opierania się na pierwotnej formie, zgodnie z intuicją Piusa XII co do archeologizmu zostały OBALONE.

Pius V mimo pisania o odtwarzaniu pierwotnej MSZY, jedynie potwierdził zgodność dotychczasowej formy z rzekomo odtworzoną. Błędne założenia nie przełożyły się u niego na błędną praktykę konstytucyjną. Niestety wspomniani tu następcy wiele wieków później te błędne założenia zaczęli wcielać życie. Na tym polega zrazu niedostrzegana, ale kluczowa między nimi różnica.

Przedmiotem naszej wiary jest objawienie, a nie omylne ustalenia nauki. A że są omylne, to wspomniana wyżej historia zmian stanowisk papieży dowodzi. Obecne stanowisko też może być zmienione, a więc traktowanie orzeczeń i założeń dotyczących TEJ materii jako wiążące jest sprzeczne z rozumem, który jest podstawą naszej wiary, przez który winniśmy sitować resztę. Logos, który Stał się Ciałem to Rozum.

 

Powrót „do starych formuł” do rzekomo pierwotnego stołu powyżej, przez jednego papieża został uznany za błąd i zakazany,  a przez następnych papieży był dekretowany, co wiernych a tym bardziej kapłanów stawia w sytuacji pozornie beznadziejnej. Każdy wybór zdaje się zły. Wiemy już, że papieże sobie literalnie zaprzeczają. Trzeba więc wybrać jedną ze stron zaprzeczenia. Którą? Jeżeli Ci papieże sobie zaprzeczają, to również w samych ich rozporządzeniach trudno szukać kryteriów rozwiązujących ów spór. Jedynym wyjściem okazuje się wynikająca z  dobroci i rozumu(który i tak zawsze pośredniczy przyjmowaniu decyzji papieskich, wszak żeby je przyjąć, nawet żeby w nie uwierzyć, trzeba je jakoś zROZUMieć) interpretacja rozszerzająca: bronić co się da. Traktować wyżej nakazy rozszerzające, broniące przed zakazami, a niżej ograniczające, no i wyżej status quo niż zmiany tego, co je poprzedzało. Jeśli bowiem jest wątpliwość jak rozumieć zmianę, zostać należy przy tym, cośmy zastali.

 

Papież może więc dodać nową formę modlitwy. Takie pozytywne zezwolenie papieża na rzeczy święte musi być wiążące, z przyczyn logicznych i duszpasterskich. Natomiast nie może być wiążące zakazywanie tego, co przez poprzednich papieży  uznawane było za święte i  niezakazywane po wsze czasy. Z tego więc samego powodu, z którego  nie traktowano wiążąco zakazu wszelkich zmian wydanego przez Piusa V Mszału, nie można traktować absolutnie wiążąco zakazu sprzecznego z uprzednim pozwoleniem Piusa V i Benedykta XVI.

Z tego też samego powodu nie wolno mi wykluczać prawowierności NOM. Da się to pogodzić. Wystarczy przyjąć tu logikę „grzechu pierworodnego, „błogosławionej winy”, czy człowieka „z probówki”. To, co było tworzone z błędnych pobudek, może się okazać godne i prawowierne już jako zadekretowane, tak samo jak błędne przeświadczenie Piusa o pierwotności formy Mszy, nie zaważyło na trafności decyzji wydanych w oparciu o to przeświadczenie.

Tak samo to, co pochodzi z pogańskiego arystotelizmu zostało wcielone do katolicyzmu m. in. przez św. Tomasza z Akwinu.

Mogę więc przyjąć jedyną logiczną interpretację Tradycyjną uznawania tego, co jest tego NOM konstytutywnym elementem.  A więc muszę wszędzie tam, gdzie NOM jest niedoprecyzowany wypełniać to zasadami precyzowanymi przez poprzednie Mszały Rytu Rzymskiego. Tym bardziej, że jak to pisze w tym samym liście papież Benedykt XVI:

„Nie jest czymś właściwym odnoszenie się do tych dwóch wersji Mszału Rzymskiego jako do "dwóch rytów". To raczej podwójne użycie jednego i tego samego rytu.”

Jako, że jest to orzeczenie pozytywne, nienegujące poprzednich mam obowiązek je traktować wyjściowo jako wiążące. Przy ewentualnej krytyce sprawdzić na początku czy jest możliwość jego obrony.

W Motu proprio TC mamy złamanie tej zasady. Pojawia się tam  błąd analogiczny  do pośpiesznego odrzucania NOM: zaprzeczanie decyzjom innych papieży składających się w świętą Wypadkową,  ograniczanie swobody użycia Mszału Piusa V.

Si quis dixerit, caeremonias, vestes et externa signa, quibus in missarum celebratione ecclesia catholica  utitur, irritabula impietatis esse magisquam officia pietatis: anathema sit.

Gdyby ktoś mówił, że obrzędy, szaty i znaki zewnętrzne, których używa przy sprawowaniu mszy Kościół katolicki, są bardziej podnietą do bezbożności niż pełnieniem pobożności - niech będzie wyklęty.[41]

To, co czytamy w Traditionis Custodes  na samym końcu nie przypomina – łagodnie mówiąc – otwartości, z  którą to papież wpuszczał do Kościoła Paciamamę, pogan i innowierców:

„Zarządzam, aby wszystko to, co postanowiłem w niniejszym Liście apostolskim w formie Motu Proprio, było przestrzegane w całości, bez względu na jakiekolwiek argumenty przeciwne, nawet jeśli gdyby były godne szczególnej wzmianki, oraz aby zostało ogłoszone poprzez opublikowanie w dzienniku L’Osservatore Romano, wchodząc w życie natychmiast, a następnie aby zostało opublikowane w oficjalnym komentarzu Stolicy Apostolskiej, Acta Apostolicae Sedis.”

Zarówno powyższe zastrzeżenie, jak i wiele argumentów zawartych wcześniej przypomina sformułowania zawarte w Konstytucji Apostolskiej Pawła VI Missale Romanum. Różnica jest taka, że Franciszek jest bardziej bezwzględny. Paweł VI pisał tam:

Chcemy, aby nasze postanowienia i przepisy zachowały swoją moc teraz i w przyszłości bez względu na przeciwne postanowienia Konstytucji i zarządzeń apostolskich naszych poprzedników i bez względu na inne przepisy godne wspomnienia i unieważnienia”

Różnica niby kosmetyczna, mieszcząca się w schemacie tego typu dokumentów, ale pokazująca rosnącą radykalizację  piewców „jedności i łagodności”. Kolejna istotna różnica w powyższych sformułowaniach to rezygnacja z wypowiadania się w pluralis maiestaticus.

(Rezygnacja ta pozbawia dokumentów wyraźnej informacji do wiernych, iż papież nie wypowiada się tylko w swoim imieniu, ale w imieniu Całego Kościoła, innych papieży i samego Chrystusa. Ta rezygnacja jest też jednym z czynników  skłaniających wiernych do błędnego, autonomizacyjnego, jednostkowego traktowanie papieża.)

Jak takie zamieszanie nastawia do Mszy Świętej - Ofiary Chrystusa i podstawy tożsamości Kościoła? Takie działanie dezorientuje wiernych, zaprzepaszcza wielkoduszne rozpędzanie potencjalnych wątpliwości sumienia przez zakaz zakazywania św. Piusa V, podkopuje subiektywnie podstawy wiary w Kościół, co papież Benedykt XVI, jeszcze jako kard. Ratzinger przyznał:

Kard. J. Ratzinger: „Wspólnota, która wszystko, co dotychczas było dla niej najświętsze i najszczytniejsze, ni stąd ni zowąd uznaje za surowo zakazane, a tęsknotę za tymi zakazanymi elementami traktuje wręcz jako nieprzyzwoitość, stawia samą siebie pod znakiem zapytania. Bo właściwie jak człowiek ma tu jej jeszcze wierzyć? Czy dzisiejsze nakazy nie staną się jutro zakazami?(...) („Sól ziemi” 1996 wyd. polskie 1997 Peter Sewald wywiad rzeka z kard. Ratzingerem)

Byłem(...) zaniepokojony zakazem używania starego Mszału, ponieważ nic takiego nie zdarzyło się nigdy w całej historii liturgii.(...) Dla życia Kościoła jest dramatycznie konieczne odnowienie świadomości liturgicznej, która ponownie uzna jedność historii liturgii i przyjmie Sobór Watykański II nie jako wyłom, ale moment ewolucyjny(...). ()[42]

Motu Proprio TC wraz z listem wyjaśniającym zdają się również w wewnętrznym układzie bardzo zręcznie odnosić do podobnego, ale przeciwnego w skutkach motu proprio Summorum Pontificum. Benedykta XVI.

Zacytuję tu jeden z komentarzy czytanych na świeżo w trakcie dopisywania tego podrozdziału. Jeżeli wyrażam się nieudolnie, to  być może bardziej zrozumiałe, a jednocześnie zbieżne z moim będzie stanowisko autora „Historii Mszy”, jednego z pierwszych ludzi zaszczepiających na terenie Polski znajomość „Mszy Tradycyjnej”, zgłębiający temat  na długo, zanim przyszedłem na świat. Paweł Milcarek pisze tak :

„wolno najwyższej władzy wprowadzać do Kościoła „nowe obrzędy” (novus ordo), lecz nie oznacza to unieważnienia obrzędów tradycyjnych, jeśli nowe nie jest tylko aktualizacją dotychczasowego. Wydanie przez papieża Pawła VI mszału i innych ksiąg liturgicznych — tak jak zrozumiało to intuicyjnie wielu wiernych już wtedy — nie było zaś jedynie kolejnym wydaniem dotychczasowych ksiąg, lecz właśnie startem innej formy liturgii rzymskiej. Start jakiejś nowej formy, tak jak wiele razy w dziejach Kościoła, nie mógł zakładać odwołania starszej, używanej od wieków. Nie zachodziło tu prawo zastępowania — co po latach miał stwierdzić Benedykt XVI. Władza kościelna może w takich sytuacjach przewidzieć niezbędny sposób uporządkowania harmonii między poszczególnymi formami liturgicznymi — ale nie może zakładać, że nowa po prostu wypchnie starą poza margines życia i legalności.(…)

Rzeczy święte pozostają święte – i żyją w Kościele. Ich prawomocności czy mocy nie należy mierzyć ani moralną niedoskonałością ludzi szukających przy nich uświęcenia, ani jedynie potwierdzeniami płynącymi od pieczęci instytucji. Za Benedyktem XVI przypominamy, że nie ma na ziemi takiej władzy, która mogłaby znieść prawowierne ryty, używane w Kościele przez wieki jako lex orandi, lex credendi. Wbrew czysto pozytywistycznej i nadmiernie klerykalnej wizji praw Kościoła, życie katolickie opiera się na głębszej prawowitości – w której akty władzy nigdy nie są jedynym czynnikiem.”[43]

Wobec sprzeczności między postawami papieży słowa Pana Naszego Jezusa Chrystusa: „Cokolwiek rozwiążecie…” nie mogą się odnosić do każdego papieża z osobna, ale do tego, co nazwaliśmy wcześniej w tej książce „Świętą Wypadkową”, czyli do tego, co z zarządzeniami Całej Nauki Kościoła, papieży wszystkich wieków w sprawach wiary i moralności niesprzeczne. Wiążąca jest dla nas ta wypadkowa. Kryterium rozstrzygającym między sprzecznościami jest tu wynikająca z IV przykazania i logiki niemożność zakazywania tego co uprzednio ogłoszone jako święte i przez to niezakazywalne.

Jedyną logiczną wykładnią jest ta tradycyjna, wg której źródłem prawa w przypadku sprzeczności między depozytem poprzedników, a stwierdzeniem doczesnych(a taka ma miejsce między pozwoleniem Benedykta XVI i Piusa V, a ograniczeniem tych zezwoleń przez Franciszka)   nie jest arbitralne ustalenie doczesnych, wszak to pozwoliłoby każdemu członkowi Kościoła oprzeć się na własnych ustaleniach, podważyć nawet zasadę prymatu papieskiego.  Wtedy dana instytucja, język itd., a w tym przypadku Kościół straciłyby podstawy tożsamości.

Analogią jest przywoływany w tej książce przykład języka, stanowiący pars pro toto innych narzędzi komunikowania, znaczącego działania i wyrażania własnej wiary: gdyby każdy sobie go mógł wymyślać, wg własnych współczesnych ustaleń, to byśmy się nie dogadali. Język zaprzeczyłby swojemu komunikacyjnemu celowi, współkonstytuującemu jego tożsamość .

Podobnym błędem było tworzenie w komisjach współczesnej formy Mszy Świętej.

Władza papieska nie czerpie swej legitymizacji z osoby, ale z przekraczających osobę papieża reguł i decyzji poprzedników, składających się na Tradycję Kościoła. Do tego obliguje go nie tylko rozum, ale i IV przykazanie. Stąd wyrażenie „cokolwiek rozwiążecie…” nie odnosi się do każdej decyzji konkretnego papieża, ale do całego Urzędu Papieskiego. Fragment ów nie może być czytany w oderwaniu od reszty, w tym od wzmianki o sprzeciwie św. Pawła wobec św. Piotra. 

Papież Franciszek pisze DALEJ w liście uzasadniającym powyższe Motu proprio:

„Możliwość zaoferowana przez Jana Pawła II, a z jeszcze większą wielkodusznością przez Benedykta XVI, mająca na celu przywrócenie jedności ciała kościelnego, z uszanowaniem różnych wrażliwości liturgicznych, została wykorzystana do powiększenia dystansów, zaostrzenia różnic i budowania przeciwieństw, które ranią Kościół i hamują jego postęp, narażając go na ryzyko podziałów.

(…)Chcę dodać jeszcze jeden powód jako podstawę mojej decyzji: w słowach i postawach wielu osób coraz wyraźniej widać, że istnieje ścisły związek między wyborem celebracji według ksiąg liturgicznych sprzed Soboru Watykańskiego II, a odrzuceniem Kościoła i jego instytucji w imię tego, co uważają za „prawdziwy Kościół”. Jest to zachowanie sprzeczne z komunią, podsycające dążenie do podziału – „Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa” – na które apostoł Paweł zareagował stanowczo [23]. Właśnie w celu obrony jedności Ciała Chrystusa jestem zmuszony odwołać zezwolenie udzielone przez moich Poprzedników. Wypaczony użytek, jaki się z niego czyni, jest sprzeczny z powodami, które skłoniły ich do przyznania swobody odprawiania.”

W liście słusznie zwraca się uwagę na błąd mylenia Kościoła z jedną z jego części, tyle że sam ten błąd  w tym samym liście jest  powielony: wymaga się od nas wyboru między decyzją  obecnego papieża, albo jego poprzedników. 

Pojawia się tu również błąd krzywdzącej generalizacji i wylewania dziecka z kąpielą: dostęp do tego, co święte zostaje ograniczony tylko dlatego, że ktoś tego nadużywa. W ramach tego samego błędu generalizacji wielu odchodzi z Kościoła, bo księża profanowali sakramenty. Jest to pomylenie zasad z ich łamaniem.(o czym pisałem przy okazji obrony papiestwa i Kościoła w pierwszym rozdziale tej książki)

Idąc tym tokiem rozumowania należałoby również „Nową Mszę” ograniczyć tylko do specjalnie skonsultowanych z papieżem przypadków, i zabraniać by powstawały nowe miejsca jej celebracji” wszak, jak sam papież przyznaje, również w niej są powszechne i rażące nadużycia. Przecież ludzie odpływają do środowisk Mszy Trydenckiej, właśnie dlatego, że niemal w każdym kościele te nadużycia mają miejsce! Stały się powszechną praktyką a ludzie w sumieniu uznają je za zgorszenie dla swoich dzieci! Międzykazania księży, cyrki, baloniki, komentarze, brak katolickiej nauki moralnej a same świeckie teorie które za 5 lat już będą nieaktualne i na koniec maseczkowo-szczepionkowe moralne szantaże łamiące 8 przykazanie. Rodzice walczący o katolickie wychowanie swoich dzieci nie mają wyjścia, wszędzie gdzie nie pójdą do kościoła na NOM, mają takie ZGORSZENIA. Pozostaje im „Msze Trydencka”, bo tam kapłani tak kombinować nie mogą!

Wobec tego słowa z Traditionis Custodes to kpina!

TC zakazuje dalej tworzenia nowych miejsc Mszy Tradycyjnej, jak to przywoływaliśmy. To absurd i niesprawiedliwość wobec tych, których wymienione w tym motu proprio zarzuty się nie tyczą. No i dezorientowanie wiernych, prowokowanie podziałów podkopujące zaufanie do Kościoła. To, że czytamy w  liście piękne i chwalebne o tej jedności słowa nie wyklucza jeszcze pojawienia się w innym miejscu decyzji im przeciwnych.

Dodajmy tu kolejny adekwatny komentarz:

„Gdyby Franciszkowi zależałoby na dobru duchowemu wiernych, to powinien był zacząć od działań mających na celu poprawienie poziomu odprawiania mszy Pawła VI. Gdyby w każdej parafii była co niedzielę uroczysta suma z chorałem gregoriańskim, łacińską liturgią Eucharystyczną, Kanonem Rzymskim, odprawiona pobożnie i niespiesznie, z troskliwie udzielaną Komunią św., to debatę stara msza czy nowa można by zredukować do argumentów teologicznych, historycznych i pobożnościowych. Tymczasem obecnie wybór pomiędzy dwiema formami rytu rzymskiego to decyzja czy wolimy sztukę czy kicz, staranność czy bylejakość, namaszczenie czy pośpiech, wierność rubrykom czy radosną twórczość, troskę o Ciało Pańskie czy deptanie Jego okruchów.” -Tomasz Dajczak[44]

Pisząc to powtarzam moją wcześniejszą deklarację posłuszeństwa papieżowi w tym wszystkim, co prawowierne, tam gdzie rozumiem jak te nakazy wykonywać w zgodzie z Nauką Kościoła i sumieniem. Tam gdzie nie wiem jak, siłą rzeczy powstrzymuję się od ich stosowania. Poprzestaję na  dotychczasowych znanych mi zobowiązaniach danych przez Kościół.

Tak jak to było w przypadku ks. Piotra Natanka, głównym powodem mojej niezgody z nim było to, iż uważałem, że jeśli prawowierny przełożony wymaga by robić coś złego, to mamy prawo mu wypowiedzieć posłuszeństwo w tej konkretnej sprawie, nie w innych. Tam również powodami zakazu były niesprawiedliwe i pochopne oskarżenia o magicznie pojmowaną wiarę, upolitycznianie władzy Chrystusa, ale już sam zakaz prowadzenia pustelni, głoszenia kazań, był jak najbardziej uprawniony. Niestety te fałszywe oskarżenia wzbudziły poczucie krzywdy ze strony przełożonych, które to utrudniło tak oskarżonemu odróżnić żądania nieuprawnione od uprawnionych, zarzuty niesłuszne od słusznych.

TC powołuje się na relacje biskupów, nie odwołując się przy tym, do przypadków gdy księża i biskupi, mówiąc łagodnie, nie ułatwiali wiernym proszącym o to uczęszczania na Mszę „Trydencką”, czym sprzeciwiali się zaleceniom Benedykta XVI, powołując się często na Sobór. Czy wobec tego to nie Msza Trydencka, a wręcz przeciwnie- utrudnianie korzystania z niej w imię Soboru nie były powodem  niszczenia zaufania do Kościoła?

Dlaczego papież Franciszek ignoruje tą możliwość?

Szczerze mówiąc po takich decyzjach jak te ogłoszone w motu proprio „Strażnicy Tradycji” nie dziwię się że ludzie negują SWII i NOM. Sam Watykan skłania ich takimi krzywdzącymi decyzjami do mylenia błędnej praktyki z istotą tak samo, jak zresztą w dokumencie wydanym w imieniu papieża z powodu rzekomo błędnych działań czynionych w imię  Mszy „Tradycyjnej” ogranicza  się samą tą Mszę.

Powtarzam tu kluczowe pytanie: Kto owo rozbijanie jedności, podważanie tego co święte  zaczął? Czy na pewno Ci, których tu sie przedstawia jako winowajców?

Kto zaczął?

Przykre jest to, że w imieniu papieża Franciszka były publikowane deklaracje wpisujące się w przewrotny terror szczepionkowo-maseczkowy, a ten również polegał na obracaniu kota ogonem, i przecenianiu roli dekretów osób pełniących władzę, traktowaniu ich jakby mogły ignorować zastane normy i stany przyrody i je mocą dekretu jak Pan Bóg zmieniać.

Nie można władzy osoby pełniącej aktualnie Urząd Papieski pojmować autonomicznie w relacji do całego papiestwa. To przenosi nadzieję pokładaną w całym Kościele i całym papiestwie na aktualną osobę, tak, jak robią to rzekomo ci, przez których dostęp do Mszy ograniczany jest wszystkim.

To wpisuje się w sprzeczne z katolicyzmem rozumienie władzy.

Przejęzykowiony „tradycjonalizm” nie tylko „neofitów”.

Wspomniani przy okazji opisywania efektu Barabasza, w tym wielu „nowonawroconych” mają dość często(staje się to nawet pewną zgubną metodą myślenia) tendencję, by na podstawie haseł, dziennikarskich wręcz uproszczeń, zasłyszanych informacji i przeczytanych pobieżnie fragmentów wydawać pochopnie wyroki: „modernista”, „lefebrysta”, „marksista”, „myśli Habermasem”,  „postmodernista”, „heretyk”, „liberał”, itd.

To jednak nie jest cecha im przynależna. Wśród ludzi którzy ulegają w pewnych aspektach takiej metodzie są i zacni przedstawiciele Kościoła. Wyznaczają słuszne cele i za tymi celami trzeba podążać. Niekoniecznie za wszystkimi tłumaczeniami.

Być może „ekwilibrystyka” tłumaczeń tych prostych cieni, rzuconych na krzywy teren nieco ich już zmęczyła i zaczęli w pewnych miejscach mylić proste linie na mapie od punktu do punktu z rzeczywistością, w której idąc tymi prostymi liniami wpadlibyśmy w przepaść.

Przecenianie roli  litery soboru, zarówno przez tych, co uznają, że sam w sobie, w swoim literalnym brzmieniu to zło, jak i przez tych, co krytyków Soboru atakują jakby to była jakaś świętość to błąd przejęzykowienia. Ten sam błąd który popełniali w dużej części protestanci w swoim Sola Scriptura i który popełniają współcześni protestantyzujący katolicy. Czytając Pismo tak, jak oni czytają Sobór, przykładając go do kontekstu współczesnego musielibyśmy stwierdzić, że pełno tam herezji(„bogami jesteście”). Tymczasem żadne pismo(nie tylko to święte – co uzasadnialiśmy wcześniej, a więc również pisma soborowe) nie ma znaczenia samo w sobie bez Tradycji, która daje mu kontekst. Znaczenie zależy od Tradycji, którą do słów przyłożymy. Do tego samego słowa można przyłożyć różne tradycje, czy też różne konteksty, stąd może mieć ono różne, nawet sprzeczne znaczenia. Hermeneutyka ciągłości oznacza przyłożenie do słów Tradycji Kościoła. Hermeneutyka zerwania i "postępu" oznacza przyłożenie do nich współczesnego kontekstu, a ściślej tradycji antytradycyjnej, czyli wewnętrznie  sprzecznej i rewolucyjnej. To drugie jest zgubne. Kardynał Ratzinger proponuje to pierwsze. I bardzo dobrze.  Stare słowo „tradycja” tłumaczy na terminy zrozumiałe dla swoich oponentów, by móc ich przede wszystkim do ZNACZENIA tego słowa przyciągnąć.  Ono jest ważniejsze niż litera.

Kardynał J. Ratzinger wskazuje jednak na coś więcej: Zwraca on uwagę, że samo przywrócenie Tradycyjnej Mszy sprzed reform i wycofanie NOM, byłoby umocnieniem w mentalności ludzi zasady rewolucyjnej, podważyłoby podstawy wiary w Kościół. Dla większości katolików to „Msza Wszechczasów” nakazana wszystkim byłaby rewolucją, oderwaniem od tego, co im Kościół przekazał. Pomyśleliby, że skoro z Mszą jest tak, że przychodzi jeden i zmienia, że Kościół na swych Najwyższych szczeblach się aż tak pomylił, to już nikomu nie można wierzyć.  W ludziach którzy nie pamiętają reformy,  dla których to NOM jest danym z góry, w tradycji status quo, oprócz naruszenia ich wiary, zniszczyłoby metody tradycyjnego myślenia i umocniło  metody rewolucyjne. Owe metody myślenia przyrównać można do tego, co w innym miejscu nazwaliśmy „gramatyką”...  Tu nie możemy myśleć przykładami ale METODAMI.

 

III. PRZYWRÓCIĆ SŁOWOM WŁAŚCIWE ZNACZENIE

I OBALIĆ BŁĘDNE IDEOLOGIE

 

Wieża Babil(on)

Ustaliliśmy, że potrzeba nie tyle mnogości informacji, co właściwych metod. Warto  jednak ustalić pierwej jakie metody rozumowania są błędne. Spróbuję zrobić to tutaj. Przy okazji podrażnię się trochę z wyznawcami neutralistycznego przesądu oświeceniowego zaczynając znowu od „przesadnie katolskich” deklaracji. Potraktujcie to proszę jako życzliwą przekorę;) [2019]

Dobre zasady często zauważamy i nazywamy dopiero wtedy, gdy je tracimy. Gdy ktoś je zaczyna łamać i podważać. Tak powstały dogmaty: jako reakcja na niszczenie tego, co dotąd zdawało się oczywiste.

            Dominująca i wszechobecna „postępowość” forsuje własne schematy myślowe. Przyswajane są one przez osoby i społeczeństwa w procesie wychowania, wraz z leżącymi u swych podstaw treściami niezgodnymi z Ewangelią, z wielowiekowym Nauczaniem Kościoła i przykładem świętych. Ludzie przyjęli je bezrefleksyjnie, bo gdyby chcieli nieustannie analizować każde swoje słowa i zachowania, to by powariowali!

Schematy te więc są w codziennej praktyce punktami wyjścia rozumowania i działania tak,  jakby były  koniecznościami poznawczymi. Sam ów mechanizm jest pożyteczny, bo pozwala postępować. Podobnie w matematyce nie obliczamy za każdym razem od nowa, że 2+2 to 4, tylko przyjmując to za pewnik obliczamy rzeczy trudniejsze.. Analogicznie nie konstruujemy dla każdego pojęcia nowego słowa, czy morfemu. Mamy pewien zespół kategorii, narzędzi, które zestawiamy  i w połączeniu, w konfiguracjach z innymi słowami, czy morfemami mogą określać bardziej uszczegółowione pojęcia czy nawet konkretne zjawiska o przedmioty. Nie budujemy dla każdej śrubki nowego śrubokręta!

I człowiek, w którym otoczenie ukształtowało nieewangeliczne narzędzie pojmowania świata, działania i postrzegania, a który jednocześnie pragnie wypełniać Wolę Bożą, działa często w nieuświadomionym konflikcie postaw i  wartości. W związku z tym religia, którą deklaruje staje się etykietą.   Mechanizm ten opisał kiedyś trafnie pewien Włóczęga:

"Manipulacja "przedefiniowania" opiera się na sztuczce psychologicznej, że ludzie myślą pewnymi schematami tzn. jeśli zawsze słyszą, że A jest dobre to potem nie badają w każdym przypadku czy A jest dobre tylko je za takie przyjmują. Manipulator opierając się na tym przyzwyczajeniu stopniowo zmienia treść zostawiając nazwę (metodą "podgrzewania żaby"), a większość ludzi nadal zgodnie ze schematem uznaje A za dobre. W końcu A znaczy B, a ludzie są przekonani, że było tak od zawsze."

Mechanizm ten wiąże się z tzw. znieprawieniem słowa i znaku, o którym będziemy dalej pisać.

Jeżeli udało się komuś dostrzec takie sprzeczności i krytykuje błędne schematy myślowe, jeśli zaczyna je analizować w odniesieniu do Nauki Kościoła, bywa nader często piętnowany i wyśmiewany przez tkwiących w owych schematach. Człowiek taki ma sam problemy z wyjaśnianiem i używaniem języka, bo zrezygnował z tych narzędzi, którymi nauczył się sprawnie posługiwać i rozpoczął na nowo konstruować instrumenty tak, by nie raniły Praw Bożej Miłości.  Nauczyłaś się w dzieciństwie grać na skrzypcach. To jednak okazało się drażnić twoją rodzinę. Postanowiłaś więc nauczyć się grać na paninie, ale szło Ci nie za dobrze. Ponadto w nauce przeszkadzały nawyki niemal oczywiste, wyuczone na starym instrumencie, tym bardziej, że już nimi dorosłaś i nie uczysz się tak szybko jak w dzieciństwie… (Wiem, karkołomne porównanie, ale już je zostawię:)

Nieporównywalnie trudniej jest nauczyć się czegoś w wieku dorosłym, niż jako dziecko, przez przykład większości społeczeństwa. Poza tym jest niezwykłe ciężko wyzbyć się schematów myślowych i etykiet, nawet tych fałszywych u podstaw, jeśli zakorzeniły się w naszej podświadomości, stały się czymś oczywistym. Czymś, czego się nie analizuje tylko używa- w praktyce językowej, działaniowej i myślowej. Ale jeśli coś jest trudne, to nie znaczy, że nie jest możliwe. Szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzi Łaska Boża. Sam fakt, że ktoś uświadomił sobie istnienie tego typu błędów jest  Łaską. Trzeba za nią dziękować.

Społeczeństwo potrzebuje analizy owych schematów w imię polecenia św. Apostoła: <<(…)Wszystko badajcie, a co szlachetne zachowujcie.>>(1Tes 5.21) Potrzebuje wychowania nowego pokolenia w zrewidowanych schematach myślowych, oraz w nawrocie do dobrych, szlachetnych konstrukcji Kościoła, które zyskały fałszywe etykiety- zacofanych, fanatycznych, nietolerancyjnych, itd…

W świecie dość mocno rozpowszechniły się idee zwane(niekoniecznie słusznie) relatywizmami: etycznym, czy moralnym, światopoglądowym, czy kulturowym. W ich imię uznaje się że zasady moralne zależą od wyznających je: człowieka, społeczności, kultury. Wszelkie próby podważania przeciwnych naszym zasad światopoglądowych uznaje się za przejaw zła- nietolerancji, dyskryminacji, naruszania wolności światopoglądowej i "autonomii" kultury. Piętnowane są również próby wyznaczania zasad nierelatywnych. Jednakże sam relatywizm kulturowy jest to uznanie faktu, że istnieją różne, często sprzeczne systemy kulturowe, bez podejmowania się oceny i wartościowania ich poszczególnych elementów czy systemów jako całości. Nie oznacza to, że nie należy wartościować elementów kulturowych, ale że to jest odrębny problem. Trzeba oceniać elementy kulturowe. Ale ocenianie jest elementem kultury! Oszukujemy siebie, gdy twierdzimy, że potrafimy się ponad kulturę wznieść. Mimo to, w imię owego  relatywizmu, wszelkie wyznaczanie granic, czy zasad w rytuałach i szerzej pojętej obyczajowości uznano za przejaw nietolerancji, czyli zła.

            Tak więc krytykę rozwiązłości i nieskromnych zachowań w życiu publicznym- szczególnie tych wynikających z tradycji kulturowej uznano za przejaw dyskryminacji, obłudy, "purytanizmu", zła Kościoła Katolickiego, które trzeba w Nim naprawić. Ci katolicy, którzy przejęli się ideą "Ducha Czasu" w sensie zafałszowanym (nieuwzględniającym faktu, że to człowiek kształtuje otaczającą go rzeczywistość, że nie jest skazany na predestynacyjne podmuchy czasu, bo to  on   dmucha .)   wychowywać zaczęli swoje dzieci według mody mówiącej, że Kościół musi być nowoczesny, godzić w sobie współczesne formy rozrywki, (<<które przecież nie mogą być same w sobie złe>>, <<są tylko kwestią gustu[45]>>) z pobożnością. Mało kto wpadł na pomysł by zbadać owe formy kulturowe, sprawdzić czy nie zawierają elementów sprzecznych z Nauczaniem Kościoła. I zakorzeniły się one tak silnie w społeczeństwach na całym świecie, że ich kwestionowanie zdaje się dziś równie absurdalne, co stwierdzenie, że jedzenie chleba to wielkie zło.  Zdaje  się.

I tymi nowymi formami wyrazu: zachowania, mówienia, myślenia i postrzegania posługuje się dziś wiele dobrych i pobożnych ludzi. I tak w imię haseł, że powinniśmy stawać przed Chrystusem autentyczni, bez obłudnych i sztywnie ustalonych rytuałów, wprowadza się wszelkie formy sfery profanum do Liturgii Eucharystycznej. To hasło zakorzenione jest znowuż w błędnych założeniach, wg których ustalone i tradycyjne formy religijności ograniczają ludzką indywidualność- potrzebę serca i oddalają od rzeczywistego kontaktu z Bogiem, że są nieadekwatne do współczesności.

Tego typu błędów jest mnóstwo i mogą się one wzajemnie przenikać, tworzyć, komplikować na multum sposobów. Ich poszczególne przypadki zanalizuję w innym miejscu.

A przecież to, jak wygląda współczesność zależy od uprzednich decyzji i działań ludzi. A czym powinni się kierować katolicy w podejmowaniu decyzji i działań?

Prawem Bożym. (Nie będę pisał „tym, co uznają za prawo Boże, albo za Dobro”, bo jestem katolikiem i wiem, że nie jest to kwestia mojego uznania ale obiektywnej Prawdy takiej samej dla wszystkich, niezależnie od tego, czy oni ją tak poznają, czy nie.)

Należy więc od nowa sprawdzić, czy  zawsze się nim kierowano w decyzjach i działaniach, przez które nasza kultura, którą uznajemy za fakt zastany i kwestię gustu niepodlegającą dyskusji jest taka, jaka jest. (A historia uczy, że specyfika współczesnej cywilizacji wynika z "wyzwolenia się od przesądów Kościoła i wstecznych wierzeń", rozpędzonego, choć nie rozpoczętego przez „rewolucję protestancką”, "oświecenie", czy "Rewolucję Francuską") Następnymi krokami będą: wskazanie konkretnych błędów, ich weryfikacja, oraz podjęcie wysiłków utrwalających ową weryfikację w świadomości własnej i społecznej. Dalej należałoby sobie i innym uświadomić, że zachowania katolików muszą uwzględniać wszechobejmowanie zasad moralnych definiowanych przez Kościół. I zadziałać podług owych zastanowień. I to jest Intronizacja Chrystusa.

Nie obarczajmy  odpowiedzialnością i wyrzutami wyznawców błędnych rozumień. Trzeba ich uznać bardziej za ofiary, bo tylko tyle możemy o nich wiedzieć. I większość z nas jest z pewnością takimi ofiarami. Ja też. Choć nie uważam się za całkiem nieświadomego pewnych błędów, bo miałem kilka intuicji, spotkałem kilku mądrych ludzi, dzięki którym zacząłem się w końcu zastanawiać, czy te zachowania i twierdzenia do których się przyzwyczaiłem są rzeczywiście dobre. I dlatego za ewentualne lekceważenie takich intuicji ponoszę odpowiedzialność. I dlatego również mam obowiązek dokładania wszelkich starań by podzielić się z innymi tymi prawdami, które darmo, bez żadnej mojej zasługi dostałem i nie należą do mnie.

Niektóre wyrażenia pochodzące z dawnych czasów, a używane przez świętych, a także współczesne sformułowania wewnętrznie spójne, wyrażające katolickie spojrzenie, zostały poddane przeróbce znaczeniowej wpojonej przez dominujący trend w strukturę myśli ludzi. Opiera się ona na wynikającym z ideologii sposobie życia, którym skuszono ludzi, albo nawet pozbawiono ich innych możliwości wyboru. Ta przeróbka ma kilka postaci zależnych od kontekstu. Może polegać np. na: przypisaniu owym wyrażeniom wartościowania negatywnego, czy też pozytywnego, ale innego niż zamierzony przez autorów. Często modyfikacja ta dokonuje się od drugiej strony: sens rzeczywisty(a nie same słowa) dostaje konotację - etykietę negatywną i jeśli ktoś go wydobędzie, zostanie z góry tąż etykietą naznaczony…

            Te naddane znaczenia są oczywiście przyswajane przez ludzi i kiedy ktoś wczytuje się w teksty Ewangelii, świętych, papieży, rozumie wyrażenia tam zawarte niezgodnie z pierwotnym ich znaczeniem. Taki człowiek, pełen dobrych intencji i zapału, zaczyna np. Ewangelizować. Ale rozpowszechnia przy tém błędne rozumienie pewnych prawd, a swoim entuzjazmem i szczerą życzliwością utwierdza duże grupy ludzi w fałszywym sensie wyrażeń pochodzących z Tradycji Kościoła. A to może rodzić problemy i konflikty, które pojawiają się nagle i niespodziewanie, oraz rozpętują doktrynalne zamieszanie w Mistycznym Ciele Chrystusa. [2011 z późniejszymi drobnymi poprawkami]

Jeszcze raz: Ludzie słyszą i rozumieją całe frazy wcześniej już wyuczone.  Jeśli więc ktoś próbuje analizować rzeczywistość i budować zdania na podstawie reguł gramatycznych tak, by zweryfikować błędy i dać rzetelny opis, to 1) będzie mu to trudniej i być może mniej zgrabnie szło, z uwagi na narzucające się, przyswojone schematy i brak obycia w sformułowaniach, które właśnie wykuwa 2) jeszcze trudniej ludziom będzie go zrozumieć, będą traktowali jego słowa podejrzliwie, narzucali jedne bądź drugie stare schematy najbardziej przypominające to, co on mówi/robi, ale w ten sposób to, co on naprawdę ma na myśli do większości ludzi nie dotrze. To dlatego uczciwość budzi podejrzliwość. Wyrywa ludzi z komfortu przyzwyczajeń. Nic w tym dziwnego. Coraz większa szybkość życia i wielość bodźców sprawia, że bez upraszczania, analizując każdy wyraz zdania ludziom by się zwoje przegrzały. No i tym, co chcą te schematy analizować rzeczywiście często się   przegrzewają;) Zaczynają funkcjonować jak zawirusowany i przeciążony komputer. Bo nie są na świecie sami, a cała reszta świata, żyje „metodami ustroju życia zbiorowego” sprzecznymi, z tymi, które wykuwają. To przedzieranie się przez cywilizację sprzeczną z naszymi zasadami musi boleć. Coś za coś. Boleć a nawet zabijać. Bo nie wyda owocu ziarno, jeśli pierwej nie obumrze. Ofiara prekursorów warunkiem rozkwitu następców. [2021]

 

Można dużo czytać i upraszczać, a później się kwieciście z mądra miną wypowiadać na temat tego co się źle zrozumiało.

 

 

Pułapka fałszywych alternatyw.

O przejmowaniu błędnych kategorii wroga

Ktoś – ot, tak sobie – stwierdził, że ustąpienie miejsca to wyraz pogardy.

Albo (jeszcze skuteczniej) nic nie stwierdzał, jeno używał przykładu tego zachowania, jako oczywistego dowodu niegodziwości pewnej grupy ludzi.

A jak ta grupa ludzi zaczęła się bronić?

Wobec nieustannego powtarzania sugestii, jakoby ustępowanie miejsca było wyrazem pogardy sami zaczęli wierzyć, że tak jest.

Jedni z nich zaczęli bić się w piersi i przepraszać za to, że ustępując miejsca kobietom sugerowali im, że są gorsze.

Inni zaczęli się wypierać, jakoby nigdy zasadą ich grupy nie była "zbrodnia ustępowania miejsca".

Jeszcze inni zaczęli twierdzić, że takowego "pogardliwego zwyczaju" nigdy u nich nie było.

Ci zaś, co cenili sobie bardziej lojalność wobec swojej grupy i wierzyli jej zwyczajom uznali, że skoro ich przodkowie ustępowali miejsca, to pogarda wobec kobiet, starszych i bardziej uprzywilejowanych jest czymś właściwym.

Ci ostatni zauważyli słusznie, że współcześni błądzą. Chcąc odeprzeć ich twierdzenia dali sobie narzucić błędne skojarzenie ustępowania miejsca z pogardą. Nieświadomie więc przyjęli błąd, przeciwko któremu występowali. Ale był to błąd nie ich, a tych, którzy wprowadzili owo błędne skojarzenie.

Ostatecznie w wyniku błędnego skojarzenia wszystkie strony sporu się myliły.

Wystarczyło, nie reagując na fałszywe zestawienie powiedzieć, że ustępowanie miejsca nie jest wyrazem pogardy, ale wręcz przeciwnie- szacunku.

Wystarczyło powiedzieć, że Tradycja nie wyklucza zmian i różnorodności, ale wręcz przeciwnie: jest ich zapisem i wyznacza im słuszną miarę, granicę ich dobroci.

Że kapłan w Mszy Świętej Wszechczasów nie odwraca się tyłem do ludzi, ale wraz z nimi kieruje się ku Chrystusowi, którego wyobrażał Krzyż i cały Kosmos we wschodzie słońca.

Wystarczyło powiedzieć, że Intronizacja jest przyjęciem przez państwo Nauki Chrystusa, jako definiującej, co dobre i sprawiedliwe- ureligijnianiem polityki, a nie upolitycznianiem religii.

Że rytuały "katolickiej pobożności" to nie magia, a forma modlitwy i przypominania sobie o Boskiej Woli.

Że skoro tolerancjoniści nie pozwalają nikogo oceniać, nie znaczy to, że my mamy w odpowiedzi na ich błąd oceniać pochopnie wszystkich, którzy się z nami nie zgadzają. Wtedy niejako im ulegamy.

Że ktoś może się Tobie sprzeciwić nie dlatego, że nie rozumie, albo że Cię zdradza i opluwa, ale dlatego, że się w sumieniu nie zgadza w PEWNYCH SPRAWACH, w innych Cię doceniając i wspierając.

Że  chrześcijaństwo to wypełnienie pragnień zawartych w mitycznych obrazach dawnych religii, a nie małpowanie pogańskich mitologii.

Że skromne stroje kobiet, to afirmacja i obrona tajemniczej świętości, którą w sobie kryją, a nie-jak próbują wmówić wrogowie niewieściej godności i tradycji- dyskryminacja i pogarda dla ciała.

Że posłuszeństwo żony wobec męża, to nie wyraz gorszości kobiety, lecz potrzeby logicznej koegzystencji. (Ktoś musi ostatecznie decydować, gdy nie ma zgody, co do pewnych spraw. Bo dyskutować można bez końca, ale trzeba podjąć decyzję. Bo jakby zaczęli się spierać, czy uciekać przed lawiną w prawo, czy w lewo, to by się potopili... Wymiar praktyczny spleciony jest przez Stwórcę z symboliką. Realizacja tej potrzeby, czyli posłuszeństwo stanowi bowiem znak miłosnej więzi między Bogiem, a stworzeniem, między Chrystusem, a Kościołem, między żoną a mężem...)

Że nakazy i zakazy moralne, i prawne nie odbierają wolności, tylko wyznaczają jej słuszną miarę,

że forma nie sprzeciwia się treści, a ciało duszy

że gdy wrogowie mówią że Msza  to Uczta a mniej ofiara, nie znaczy to, że mamy negować to iż w samej Tej Ofierze Uczta się zawiera.

Jeśli negujemy ucztę jako komponent Mszy i Ofiary, jeśli negujemy zgodność SWII i NOM z Tradycyjnym Nauczaniem, to powtarzamy błędne alternatywy ukute rewolucjonistów. Jedynie wartościowaniem się od nich różnimy. I na tym polega zastanowiona na nas przez nich pułapka. Przejmujemy ich kategorie myślenia, co jest dużo gorsze, niż przejmowanie ich „języka”.

 

Uczta czy Ofiara?

(Przedstawię tu odpowiedź do jednego znajomego, któremu zwróciłem uwagę, na to, że Uczta zasadniczo jest istotowym składnikiem ofiary i który odpowiedział mi oskarżeniem mnie o łamanie Nauki Kościoła.) Rozstrzygnięcie postawionego powyżej przeciwstawienia, to kwestia raczej logiki w wyciąganiu wniosków z Nauki Kościoła, w tym z encykliki Piusa XII Mediator Dei, niż samej tej Nauki. Zanim więc pomówisz mnie o łamanie Nauki Katolickiej zastanów się, czy sam w tym zarzucie tego nie robisz: Bez "accipite et manducate" i "accipite et bibite" nie ma bowiem Ofiary Mszy świętej. Przynajmniej kapłan musi spożyć, w łączności z innymi kapłanami i wiernymi wszystkich wieków(Wszak ta wspólnota przekracza doczesność, sięga wieczności), i owa łączność istotowa dla Mszy Świętej i zawarta w fakcie, iż słyszymy tam słowa w liczbie mnogiej składnia nas do uznania iż tak rozumiana „uczta” jest koniecznym składnikiem Ofiary Mszy Świętej. Jedzenie i picie to istotowy komponent "uczty". Mówi się, że uczta jest gotowa, nawet, kiedy nikt jeszcze nie zaczął jeść. Tak na marginesie: rodzime określenie na ofiarę, częste jeszcze w Biblii wujkowej, to "obiata" od której pochodzi słowo obietnica i jak już ja wbrew utartej opinii językoznawców przypuszczam, również słowo "obiad".(przynajmniej pośrednio, przez nałożenie, wszak dawne obiady w obrzędowości zastąpiły np. „Boże Obiady”, a same ofiary, obiaty, traktowane są właśnie jako pożywienie dla bóstw)

Uczta może być elementem Ofiary, a nie czymś tylko obok ofiary, jak to wnosić możemy zarówno ze słów konsekracji, jak i encyklik w tym Mediator Dei: "Poprzednik Nasz niezapomnianej pamięci Benedykt XIV, chcąc dokładniej i jaśniej uwidocznić, że wierni, przyjmując Eucharystię, uczestniczą w samej Boskiej Ofierze, chwali pobożność tych, którzy będąc na Mszy świętej, nie tylko chcą się pokrzepić niebiańskim pokarmem, lecz nadto pragnęliby, aby Hostie przez nich spożywane były konsekrowane na tej samej Mszy świętej, chociaż jak sam oświadcza, uczestniczy się prawdziwie i rzeczywiście w Ofierze, choćby był to Chleb Eucharystyczny, już dawniej konsekrowany."

Zwolennik zielonego słonia

            Kiedy ktoś  z „przeciwnej strony barykady” stwierdzi, że zielony słoń jest najlepszy, to my, zamiast zauważyć, ze słoń nie jest zielony kłócimy się, ze zielony słoń jest najgorszy.

Kiedy ma miejsce kłótnia: jedni mówią, że las jest zielony, inni, że niebieski, kolejni, że brązowy(każdy się na badania naukowe powoduje), to my zamiast powiedzieć że las nie jest jednokolorowy szukamy - siłą sugestii wszędobylskiej narracji i wspólnego mianownika wszystkich tych sporów - która SZUFLADKA koloru zaproponowana nam przez narratorów, jest właściwa lasowi.

Innym, razem, gdy ktoś się kłóci, czy duch jest zbudowany z wodoru, czy z tlenu, czy z chloru, to my zamiast zapytać: a skąd pomysł, że duch jest z jakichkolwiek substancji materialnych zbudowany, zaczynamy szukać często zawiłych naukawych uzasadnień dla takiego czy innego pierwiastka chemicznego jako budulca ducha.

Otóż czasem okazuje się, że żadna z szufladek dostępnych w sporach, w które jesteśmy wciągani nie jest zgodna z rzeczywistością.

Prawda nie leży naprzeciw kłamstwa. Prawda leży tam gdzie leży. Niezależnie od kłamstw. Te otaczają ją ze wszystkich stron.

I tak, po troszku narzucane nam są kategorie językowe i mentalne sprzeczne z tym czego bronimy.

(Po to operuję na przykładach które nie są wcale przedmiotem takiej dyskusji, bo gdybym tutaj podał realne przedmioty sporu, to mogliby państwo przytłoczeni związanymi z nimi społecznie i kulturowo uwarunkowanymi konotacjami nie dostrzec błędnych mechanizmów  szufladkowania i fałszywych alternatyw, który się za nim kryją. Te podam dalej.)

SZUFLADKOWANIE

to proces przecinający się z powyższym ale zasadniczo różny. Polega on na tym, że ludzie szukający -co normalne- schematów, skłonni są nie do końca słuchać i analizować całych fraz wypowiadanych przez innych, ale syntetycznie szukać w głowie najbliższej utartej szufladki, grupy ludzkiej bądź formuły zdaniowej już istniejącej. Jeśli więc zdarzy się, że ktoś mówi o czymś co wymyka się z szufladek, to ludzie nie są w stanie tego dostrzec, z zapędu przypisują mu nie jego stwierdzenia, brzmieniowo niby podobne, ale treściowo różne, te, które znają z utartych schematów.

            Problemem nie jest samo szufladkowanie, emocjonalność, perswazja czy schematyzowanie. Dopiero nałożenie nań pochopności w sądach staje się nieuczciwe, moralnie  i społecznie groźne.

            Tendencja ta wyraża się również w rozpatrywaniu poszczególnych elementów różnych klas zjawisk, czy to większych grup językowych, czy to cywilizacji, czy religii, jako utrwalonych szuflad. Ludzie nie sprawdzają już czy te szuflady  znane z teorii i książek oddają rzeczywiste podziały w rzeczywistości, czy może kiedyś oddawały, ale tylko przez moment, bo opisywały zjawiska dość zmienne. I tak krytykując być może słusznie zestaw poglądów pochopnie odrzucają poszczególne elementy tych poglądów. Jeśli np. odkryją, że z wędrówką ludów było nieco inaczej, to odrzucają różne założenia stanowiące element teorii o tej wędrówce, niejako hurtem, wylewając dziecko z kąpielą. Jeśli spotkają się wśród np. zwolenników Mszy „Trydenckiej” ludzi odrzucających papieża i nazywających Kościół Wielką nierządnicą, to biorą to pochopnie za stanowisko wszystkich i uważają, że trzeba tą Mszę skasować. Dotknięci zaś takim zachowaniem „tradycjonaliści” uznają pochopnie to kasowanie za dowód nieprawowierności NOM, błędności SWII, czy „Hermeneutyki Ciągłości”.  Jeśli spotkają Niemca mordercę, albo Polaka złodzieja, to stygmatyzują krzywdząco całe te nacje.  Jeśli cały system np. kultury amerykańskiej, czy cywilizacji bramińskiej uznają za gorszy od innego systemu, to hurtem uznają za gorsze niż „nasza kultura” i niemożliwe do wchłonięcia przez nią, wszystko, co z niego pochodzi, ponieważ to by ją rzekomo zepsuło. Tymczasem trzeba odróżnić poziom systemów i metod, od poziomu ich składowych. Nawet system gorszy, może mieć jakieś konkretne elementy w siebie wpisane lepsze i potencjalnie ulepszające inny system całościowo lepszy. Przykładowo: Państwo mające lepiej funkcjonujące wojsko, wygrywające wojny może od podbijanych wojsk, a więc w praktyce zweryfikowanych jako ogólnie gorsze, znajdować lepsze konkretne elementy, komputery, amunicję, naukowców, którzy ich system ulepszą i uzupełnią.  Drużyna piłkarska ogólnie na najwyższym poziomie może znajdywać w dużo gorszych klubach elementy: piłkarskie talenty i w ten sposób się ulepszać.  Dlatego z oczywistego wniosku, że dwa sprzeczne systemy, również cywilizacje współistniejące na jednym obszarze będą się degradować i rozbijać, nie wynika, że przepływ elementów dwóch sprzecznych cywilizacji będzie również dla jednej bądź drugiej destruktywny. Nie. To nieuprawniony wniosek.  Pomylenie poziomów.

Zwycięscy zagięci

Wróg zarzucił Kubie, że jego rodzina to mordercy, bo jedzą chleb.

Kuba, bijąc się w piersi przestał jeść chleb, żeby nie być mordercą. Jego brat Ziutek zaś zaczął się bronić: moja rodzina wcale nie je chleba, dlatego nie jest mordercza. Trzeci brat, Stasek uznał, że skoro jego rodzina jest dobra i ma rację, a wróg jest zły, w takim razie  to, co ów wróg uznaje za złe, jest dobre. Skoro więc wróg krytykuje mordowanie, znaczy to, że nasza rodzina jest dobra, bo morduje,  a więc żeby podtrzymać tradycję, trzeba mordować.

 

Wszyscy się pomylili, bo chcieli odpowiedzieć na głupi zarzut. Odpowiadając na błędnie skonstruowane pytanie zawsze przegramy. Damy sobie narzucić fałszywe kategorie ukute przez oponenta.

Dlaczego więc nikt nie zwrócił uwagi, że w ww zarzucie zawiera się błędne utożsamienie?

Na tym bowiem cały trik polega, że ludzie w emocjach łatwo dają sobie podsunąć takie manipulacje definicjami sytuacji, nie zauważają ich, przyjmują jako swoje. Ulegają psycho-socjologicznemu mechanizmowi przymusu udzielenia odpowiedzi, wrażeniu, że jej brak wiązałby się z wyśmianiem, upokorzeniem, poczuciem że zostaliśmy "zagięci".

Czasem milczący zagięci mają więcej racji, niż buńczuczne triumfujący manipulatorzy.

Milczący zagięci i Ci, co w poczuciu obowiązku odpowiedzi na błędnie skonstruowany zarzut gadają głupoty.

Przykładem tego mechanizmu jest negowanie jakichś słusznych postulatów niejako odruchowo tylko dlatego, że są podnoszone przez środowisko, które nam coś niesłusznie zarzuca. Kiedy wspominany tu autor i jego zwolennicy zarzucają nam wolnościowość utożsamiając ją z wyzyskiwaniem i obyczajową swawolą sprzeczną z katolicyzmem, to w odwecie, odruchowo zaczynamy u nich doszukiwać się kryptomarksizmu dlatego, że mówią o etosie pracy. Czy nie lepiej jednak bronić i etosu pracy i wolnościowości i obyczajowej dyscypliny katolicyzmu zarazem?

Inna sytuacja ma miejsce gdy ktoś zarzuca nam, że katolicyzm jest zły, bo są w nim podobieństwa do pogaństwa. Ludzie w większości zamiast poddać w wątpliwość traktowanie podobieństwa jako czegoś złego, przejmują to wartościowanie przemycone w pytaniu przez oponenta i negują same podobieństwa. 

Tutaj akurat dają sobie narzucić samo wartościowanie, tylko odrzucają tym razem trafne spostrzeżenie o istnieniu podobieństw.

Hitler robił czasem dobre rzeczy, ale nie można twierdzić, że nie są one dobre tylko dlatego, że robił je Hitler.

 

Jednoczy wspólny wróg.

W rozmaitych sporach obie strony nie testują „swoich”  przez sito postulatów pozytywnych, ale naciskając, by razem, zgodnie podzielali krytykę wobec „wspólnego wroga”. Najgorzej odbierany jesteś wtedy, jeśli nie chcesz przyłączyć się do żartów, do oskarżeń, jeśli dopytujesz, „a czy na pewno dobrze go zrozumieliście? Może wcale Was nie oczernił tak jak mówicie? Może miał co innego na myśli?” Może dopiero Wasz zarzut jest pierwszy oszczerstwem? Jeśli nie to dlaczego oburzacie się, gdy chcecie dowodu?”

Nie ma innej opcji. Albo nawalasz z nami, albo jesteś jego obrońcą, zdrajcą i nas opluwasz.

Jeśli sprzeciwisz się i tu i tu, to bardzo możliwe że zostaniesz sam. Obyś został z Bogiem+

Bądź na to gotów.

Nie patrzmy na innych. Patrzmy na siebie, bo nieraz bezwiednie ulegamy tej presji ze strony różnych środowisk mających piękne hasła na sztandarach, modlitwę na ustach i język pełen „tradycji”, „odwagi”, lub „miłości”. Możemy takich uproszczeń myślowych dokonywać bezwiednie i w dobrej wierze. Gdy nie będziemy potrafili zdystansować się do własnych wrażeń i emocji. Raz tak cudownych, a innym razem tak bolesnych. Trzeba się pilnować, by nas one nie zwiodły, a innych te zwodzenia nie ubodły. [2021]

TEORIE SPISKOWE

Spiski oczywiście są czymś prawdopodobnym, znamy je z biznesu, szkół, z rodzinnych porachunków, często są z punktu widzenia opłacalności zbędne, są efektem zawiści, chęci zemsty, zabawy drugim człowiekiem, itd.

Skoro ludzie planują i majstrują w piaskownicy, szkole, w pracy, to mogą to robić i  w światowej polityce. Kosić konkurencję, wchodzić na wiele pól, czasem dla interesu, innym razem z powodu ambicji:  zdrowych, bądź chorych. Działają z użyciem mediów, polityki, rozmaitych branż.  Większości planów zrealizować się nie udaje, ale czasem jakieś się udają.    Planów jest wiele i nie wszystko wyszło po myśli planujących, wszak... to tylko ludzie;) My też planujemy i tak samo planują jacyś tam bogacze i rządzący. Każdy na miarę swoich możliwości i obsesji.

Eugenika to nie bajka, są konkretne  spotkania, programy, prognozy, projekcje o wirusach sprawiające wrażenie samospełniających się (z pewnymi nieprzewidzianymi zmianami) przepowiedni... Mam tu wyliczać spotkania z roku 2011 w których mówiono o wirusie, kilkadziesiąt filmów straszących straszną epidemią, dezynfekcją grozą terroru sanitarnego, trupami na ulicach, skafandrami, pokazywanymi co jakiś czas na długo przed 2021 rokiem.

Nie oburzałbym się jednak aż tak bardzo na tych co wymieniają  nazwiska Gatesa, Rotschildów, Russelów,  Sorosa itd... i robią z nich takich szatanów zastępczych.  Ludzie muszą jakoś uprościć, bo zajmują się innymi, koniecznymi im do życia sprawami i nie są w stanie analizować wszystkiego. Jeśli możemy, to zwracajmy uwagę z przymrużeniem oka, że takich "masonerii"  to jest dużo, tyle ile konkurencyjnych piekarni w okolicy.  Zmieniają się, upadają... jeśli są wierzący, to przypomnieć im, że realnym  Spiskowcem przeciwko ludziom jest Szatan.  

To, że są konkurujące ośrodki wpływów nie wyklucza możliwości, że same zasady ich konkurowania zawierają w sobie założenia sprzeczne np. z katolicyzmem. W tym wypadku katolicy w sposób jak najbardziej uprawniony, widząc te założenia mogą je postrzegać jako jedno zło i zgodnie ze swymi podstawami wiary wiązać je jak każde inne zło z Szatanem.

Jako człowiek wierzący wersje dualistyczne  o złym  Bogu przekształcam w wersję z szatanem i zwracam uwagę wierzącym, co mówią o masonerii, czy zawsze szukają jakiegoś jednego, uproszczonego czynnika immanentnego, że to takie nie za bardzo zgodne z naszą wiarą. My wiemy bowiem, że za złem stoi taka osoba, jak Szatan. Reszta jest zmienna i nawet samemu św. Piotrowi zdarzyło się być jego sługą.

 

Nie dajmy sobie narzucić nieuprawnionych założeń! [2021]

METODA KLEJU WIELOSKŁADNIKOWEGO.

Gdybym chciał osiągnąć efekt, którego przyczyny mają być trudne do uchwycenia, np. ograniczyć liczebność populacji ludzkiej, nie robiłbym tego jednym środkiem, np. jednymi nurtami myślowymi, falami, bakteriami, wirusami, czy chemikaliami. Zrobiłbym to wszystkimi tymi środkami na raz. I tak, że żaden z tych środków by SAM nie wystarczył, że działałby dopiero w połączeniu z innymi. Wtedy ludzie zazwyczaj odkrywaliby tylko jeden z elementów owej mieszanki,  kłócili by się i wzajemnie dyskredytowali, wszak w rzeczywiści osobno żaden z nich nie jest owym strasznym mordercą. Łatwo wtedy zrobić przysłowiowego „foliarza”, czyli wariata z każdego, kto widzi że coś nie tak, ale zauważa tylko jeden, czy część elementów. Rzeczywista przyczyna np. zgonów jest tak rozbudowana, że ludzie traktują ją jako fałszywą, bo zbyt zawiłą, zbyt trudną do zrozumienia.  Do owego pomylenia zawiłości z fałszem wrócimy niedługo.

Rewolucja Liturgiczna a LGBT+(zapis gawędy z  20 lipca 2020)

Kogoś zdziwić może to skojarzenie. Co wspólnego to ma ze sobą? To, co łączy te dwie sprawy, to ideologiczna podstawa. Podstawa, a raczej jedna z chorób, które trawią zachód od wielu, może już nawet setek lat: Antytradycjonalizm. Apoteoza postępu, nowości, zmiany. I jakby równoważący tą skrajność – archeologizm. (Tak to bywa, że społeczeństwo wpadające w jedno odstępstwo od prawdy zaczyna równocześnie trawić odstępstwo przeciwne. I tak też tworzą się fałszywe alternernatywy w oparciu o fałszywą negację tego co zdrowe. Lekarstwem jest powrót do „homeostazy” do środka, wyznaczanego przez belki Krzyża. Podobnie, gnostyckie odrzucenie ciała rodziło hedonizm, a protestanckie przecenienie jednej części np. SAMEGO Pisma sprowokowało przeciwne mu przecenienie „DUCHA”, w „charyzmatycznych” często ignorujących swe sprzeczności uniesieniach.)

To, co konstytuowało rewolucję liturgiczną i przebija w jej praktyce to unikatowe przeświadczenie niespotykane na taką skalę wcześniej, że oto możemy sobie siąść i skonstruować wg przeróżnych teorii, jaka to jest ta liturgia lepsza, jaka jest bardziej pierwotna, albo przeciwnie: bardziej dostosowana do współczesności. Jest to zjawisko analogiczne do konstruowania sobie tożsamości płciowej, a tym bardziej powiązania słów takich jak „kobieta” i „mężczyzna”, z konkretnymi cechami fizycznymi w oderwaniu od tradycji, wg widzimisię człowieka, czy jednego z gremiów epoki.

Ani języka, ani praw przyrody, a wraz z nimi płci, ani zwyczajów, ani norm społeczno zdrowotnych, ani imienia, ani własnej tożsamości nie możemy sobie ot tak, na pstryknięcie palcem skonstruować, czy zrekonstruować, bo się wtedy z nikim nie dogadamy. Bo ktoś inny też se tak siądzie, skonstruuje ale inaczej niż my i nie będzie wspólnych podstaw. Wieża Babel. Każdy pójdzie w swoją stronę. Zrobi się chaos, cywilizacja się rozpadnie, rozpadną się więzi: społeczne i mentalne, kulturowe i logiczne(logika opiera się na więzi, na istnieniu uniwersalnych praw wiążących przyrodę,  myślenie ludzkie. Analogicznie jest z kulturami, które są siecią naczyń połączonych.)[46]

Czas przyszły użyty powyżej to błąd.

 

Kto ma się tłumaczyć? Ten, komu się coś narzuca i imputuje, czy ten, kto narzuca i imputuje?

Rozmaici eksperci z okienka, na wątpliwości dotyczące „5G” odpowiadają w sprytny sposób: odpowiadają nie na to, co ludzie im zarzucają, ale wkładają w usta tych co im coś zarzucają coś, czego nie powiedzieli, polemizują nie z rzeczywistymi zarzutami, ale te zarzuty w ramach odpowiedzi tak przerabiają, żeby rzeczywiście były łatwe do obalenia i ośmieszające. Konstruują chochoła.

Jeśli ktoś ma wątpliwości np.  co do „masztów”, prosi o wyjaśnienia, a nawet nie chce się zgodzić na ich stawianie, bo nie wie, czy to nie będzie miało szkodliwego wpływu na zdrowie, to się mu imputuje, jakoby twierdził, że te maszty na pewno mają zły wpływ. A przynajmniej taką imputację się przemyca w odpowiedzi: pokazując, że nie ma dowodu na ów zły wpływ. Ale wcale tego dowodu być nie musi. To ten, co chce innym poruszanie się w przestrzeni tego masztu narzucić, ma obowiązek udowodnić, że jest on bezpieczny, jeżeli oni sobie tego masztu nie życzą. On narusza ich przestrzeń, wszak znajdują się oni w zasięgu jego oddziaływania. W rzeczywistości maszt ten może mieć nawet działanie super dobroczynne, i prozdrowotne. Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że z racji tego, że jakoś oddziałuje, z racji również tego iż nie wiemy, czego o tym oddziaływaniu nie wiemy, nie możemy wykluczyć wpływu złego.  Tradycyjna ostrożność we wprowadzaniu nowinek ma właśnie funkcję obrony przed konsekwencjami wynikającymi z częściowości naszej wiedzy, przez którą nie zdajemy sobie sprawy z konsekwencji naruszenia swego rodzaju homeostaz w przyrodzie. Podobne, słuszne obawy stojąca sprzeciwianiem się GMO, modyfikacjom genetycznym człowieka. Z tych samych przyczyn to Kościół przestrzegał u zarania rewolucji przemysłowej przed zgubnymi skutkami tak lawinowej ingerencji w przyrodę.

Niestety ludzie często dają się złapać w pułapkę chochoła, i sami przyjmują postawy, których początkowo nie zajmowali. Przyjmują, tylko dlatego, że ktoś je im imputował w ramach polemiki.

Fizycy wspominają, że drobna zmiana praw  fizyki sprawiłaby że świat przestałby istnieć. Wiemy, że czasem przecinek w języku, zmiana jednej literki, czy nawet intonacji może całkiem zmienić sens zdania i sprawić, że kogoś urazimy, zamiast pochwalić. Tym boleśniejsze mogą być skutki nieprzewidzianych z racji naszej ograniczoności skutków ingerencji w przyrodę. Stąd kościół przestrzegał przed niepohamowanym rozwojem przemysłu, przewidując, że może się to skończyć naruszeniem zdrowego dla nas, ludzi stanu przyrody. Paradoks polega na tym, że teraz o ekologię walczą środowiska najbardziej temu Kościołowi wrogie, a często oskarżające go o opresyjny stosunek do natury. Słabą mają pamięć historyczną.

To samo się tyczy zmieniania świętych Obrzędów, czy norm takich jak odsłonięta twarz wg uznania współczesnych komisji. Grzebiemy tu w czymś, co działa, bo jest organiczne, takie jak Pan Bóg to stworzył. Nie do końca wiemy jak działa, ale dlatego nie wiemy też, czy poprzestawianie rąk i nóg, powycinanie w krótkim czasie drzew i wyssanie złóż, poprzestawianie ołtarzy, Krzyży, ofertorium, gestów, nie uśmierci tego naturalnego, CHCIANEGO przez Pana Boga działania, nawet jeśli zachowane zostanie to działanie nadprzyrodzone, czyli ważność Sakramentu. Nie wiemy, to nie grzebmy, nie stawiajmy się w miejscu Pana Boga. Nie róbmy Mszy, nie róbmy człowieka, nie przestawiajmy gatunków, genów, złóż i planet wg naszego widzimisię. Nie budujmy wieży Babel.

Musimy bowiem pamiętać, że modernizm- AntyTradycjonalizm ma przynajmniej dwa różne oparcia: na własnym widzimisię jednostki i na dekretach/ustaleniach współczesnych władz, komisji, itd. Pierwsze przypomina postmodernizm, a drugie- modernizm. U obu błędów jest ta sama postawa. Często występuje między nimi sprzężenie zwrotne.

Efekt Barabasza

Dobrą ilustracją mechanizmu przejmowania błędnych alternatyw tworzonych przez oponenta jest zachowanie tytułowego bohatera w filmu „Barabasz”. Obrońcy Tradycji i wiary zachowują się czasem jak on. Poruszony historią Jezusa skazanego za niego chciał zostać chrześcijaninem. Kiedy więc usłyszał pogłoskę, że chrześcijanie podpalili Rzym, to sam zaczął go podpalać a na dodatek wrzeszczeć, że jest Chrześcijaninem! To się chłop przysłużył dobrej sławie Chrystusa, że hej!;-)

I podziwiałem postawę(a raczej intencje i pobudki) Bar Abbasa.  Dlatego podziwiam postawę „Tradycjonalistów”, pomimo iż niektórzy z nich  – jak Barabasz – dali sobie narzucić  kłamliwe myślenie,  fałszywe alternatywy, czyli dokładnie ten schemat myślenia, z którym chcą walczyć: modernizm. Działają prężnie z hasłami obrony wiary i tradycji, nie zauważając przy tym jaskrawych sprzeczności z bronioną przez nich wiarą w metodach, jakimi chcą tą wiarę bronić, oraz w towarzyszących temu postawach: jedni reklamują hasła pobożne w ramach nieskromnej sesji zdjęciowej(dlaczego zasadniczo traktuję nieskromność jako rodzaj nieczystości, to uzasadnię w innym miejscu), inni zdobywają rynek nieuczciwymi metodami. Nie widzą żadnej sprzeczności wychodząc z nieco antyformalistycznego założenia, że te złe metody, to rzeczy całkowicie obojętne wobec wiary, że to zwyczajne mechanizmy, a wiara polega na hasłach i osobnych niszach, takich jak Msza „Trydencka”. I stosują zasadę: wymieszamy, potrzepiemy, trochę tego, trochę tego, choć w nieco innych obszarach niż skłócenie z nimi „postępowcy katoliccy”. Spór między postępowcami,  a taką kategorią „tradycjonalistów neofitów” rozgrywa się często na poziomie haseł. Nie mają zmysłu katolickiego, który nabywa się w wychowaniu, od dziecka, poprzez codzienny przykład prozaicznych zachowań wobec Boga i bliźniego. To wymaga długotrwałego treningu i oczywiste jest, że neofita tego nie nabędzie na pstryknięcie palcem. Stąd potrzebuje iść do katolickiej  rodziny  porządnych i pobożnych ludzi i nawet jeśli ta wspólnota nie ma takiej „wiedzy” rozumianej jako mądre słowa i księgi, to ma wypracowany przez setki lat zmysł, wyczucie, praktykę stosowania tego, czego nikt nie potrzebuje tak precyzyjnie nazywać, bo to praktykuje. Dlatego też św. Paweł po swym upadku z konia w drodze do Damaszku i oślepieniu, pierwsze co zrobił, to nie rzucił od razu i na ślepo zaczął nauczać, ale udał się do poważanych chrześcijan, by się od nich, w żywej relacji, kontekstowo dowiedzieć o co chodzi. To oślepienie i odzyskanie wzroku dopiero po spotkaniu z Ananiaszem można traktować jako obraz tego, że bez kontaktu z wypracowanym w codziennym życiu zmysłem katolickim, głoszenie Ewangelii byłoby działaniem na oślep, prowadzeniem ślepego, przez ślepego. Obaj w dół wpadną.  Tacy neofici mają jednak w zwyczaju unosić się i poprawiać tych, co nie używają wg nich jedynie „słósznych” sformułowań i nie znają ksiąg. Nic nie rozumieją. Trudno. Trzeba dać im czas.  Mimo wszystko bronię ich i w pewnym sensie podziwiam.

Warto się uzupełniać. Brać od nich zapał, ale go korygować zmysłem.   

Kulturę chorującą na negowanie "tradycyjności" leczy się nie jeszcze bardziej wzmożonym niszczeniem tradycji w imię "postępu", nieustannej zmiany, ale naprawą tej tradycyjności. A my dzisiaj, mimo iż tradycyjność się powszechnie krytykuje, dalej potępiamy ludzi za zniewolenie przez schematy tradycji, mimo iż dawno zaczęli oni chorować, przez przedawkowanie postępu na chorobę wręcz przeciwną.

Często Ci, którzy krytykują „tradycjonalizm”, zachowują się tak jak członkowie Kościoła, którzy wierzą, że Chrześcijanie rzeczywiście podpalili Rzym, bo tak gada większość i odcinają się od "podpalaczy" i tej części ich poglądów(tym razem prawdziwych, słusznych), które rzekomo skłoniły do podpalenia…

I od takiego odrzucenia własnych korzeni, w wyniku kłamstwa, które nazwać można "neronowym" zaczęło się przyleganie do równie "neronowej" wizji wartości, które z nazwy i teorii musiały brzmieć jak Chrześcijańskie, by nie wzbudzić podejrzeń dobrych ludzi, ale w konkretnej realizacji zaczynały rażąco odbiegać od przykładu konkretnych postaw Świętych.[2011]

Duch Czasu

Żeby usprawiedliwić tą rozbieżność użyto zafałszowanych argumentów: dostosowania się do "Ducha Czasu", prymatu intencji nad czynem realnym, treści nad formą... Ta modyfikacja musiała być przeprowadzona tak, by pozornie nic się nie zmieniło…

Innym zafałszowaniem stojącym w opozycji do przyrodzonych cech myślenia ludzkiego jest czynienie z kreatywności, ciągłej zmiany, nowości wartości samej w sobie. Kultury religijne natomiast przywiązywały wielką wagę - jak się okazuje bardzo logicznie - do odtwarzania „mitycznego” czasu początku. To odtwarzanie było jedyną drogą zbliżania się do doskonałości i determinowało rozumienie - właściwe zresztą - odnowy. I to odtwarzanie nie mogło mieć końca w ludzkiej, ziemskiej pracy na roli materii, bo przecie było próbą odtworzenia tego, co zawsze nas przekracza, czyli do czego zawsze można się jeszcze bardziej zbliżyć. Owo odtwarzanie uzasadnione doświadczanym przez rozum wybrakowaniem, wobec ludzkiej niemożności zniwelowania owej alienacji musiało być ostatecznie dokonane przez Stwórcę, stającego się Człowiekiem, o czym zresztą już wcześniej pisałem.

Ów pęd za "Duchem czasu" ma swe uzasadnienie w założeniu, (jak postaram się w innym miejscu wskazać słowami napisanymi kilka lat wstecz- w założeniu mylnym), że człowiek może stworzyć coś co dobre, coś, co całkowicie nowe, czyli do pory swego powstania nieistniejące. [2011]

Kto zaczął?

Często spotykam się z sytuacją gdy jedna strona sporu wydaje się przekonująca, mądrze brzmi, no krystaliczna!, ale jej zarzuty przybrane w kubraczek obrony ograniczają się do przekonująco brzmiącego ciągu powtarzanych po wielokroć gołych orzeczeń. Dlatego uwrażliwiam: pytajmy zawsze: Dlaczego? Gdzie dowód? Wynika, czy nie wynika? Z czego wynika? KTO ZACZĄŁ? Czy rzeczywiście taka jest sytuacja jak to dana osoba przedstawia jako oczywisty fakt? Czy ten „fakt” nie jest czasem opinią, z którą właśnie oskarżana strona się nie zgadza? Czy wobec tego nie ma miejsca błędne koło w rozumowaniu?

Owszem, takie uzasadnienia bywają nudne, męczące i mało przekonujące, w przeciwieństwie do efekciarskich, acz gołych jak ten cesarz w „nowych szatach” oskarżeń. Na oskarżającym jednak ciąży obowiązek udowodnienia. Czasem nam się wydaje, że podane przez niego wywody to uzasadnienia. W rzeczywistości w miejsce uzasadnień wstawia on kolejne gołe orzeczenia, mocne morały, ogólnikowe pouczenia, które nas być może porywają i przekonują, często zaś wręcz druzgocąco „kompromitują” tego, w kogo są wymierzone, ale które de facto są unikami - zagłuszają argumenty drugiej strony i konieczność odniesienia się do nich.  Dyskusja z takim stanowiskiem nie ma końca. Oskarżony trudzi się by argumentować(choć nie musi, to nie on ma taki obowiązek), a w odpowiedzi otrzymuje unik: nowe oskarżenie, nijak odnoszące się do tych mozolnych uzasadnień, albo zawierające również ignorujące je odniesienie do samego stwierdzenia. Rzetelne uzasadnienia bywają kwitowane szyderczo jako wariactwo, mania, słowna ekwilibrystyka, „filozofowanie”, czy rozwlekłe eseje.  I same takie  określenia mają zwolnić z odniesienia się do treści w nich zawartych. Ich autorzy są często łapani za słówka, próbuje się ich przedstawić jako grafomanów, narcyzów, niekonkretnych krętaczy, niedojrzałych, tchórzy itd., by w ten sposób sprawić, że czytelnik zarazi się owymi negatywnymi emocjami im przyklejanymi i w ogóle nie zauważy, że jakichkolwiek argumentów użyli. To nie jest uczciwa dyskusja. To stare sztuczki, manipulacje, odwołania do emocji w swej istocie niezwykle podłe szczególnie wobec tych, którzy sami od takich chwytów stronią. Uważajmy na nie.  Piętnujmy od razu manipulacje. Nie pozwólmy na tak łatwe zabijanie słowem!     Pytajmy, kto tą lawinę zaprzeczania choćby wiary w Kościół zainicjował?  Kto zaczął? [2020]

 

 

Infolatria i kult nauki

Informacje, daty, nazwiska, specjalistyczne terminy. Wystarczy nagromadzić ich multum, szczególnie gdy są mało znane i wypowiedzieć rozmaite teorie z nich zbudowane z pewnością siebie, by wprawić ludzi w zachwyt i zamknąć usta krytykom. Czytelnicy zazwyczaj nie będą potrafili zweryfikować ich prawdziwości, dlatego żeby nie wyjść na głupa przytakną. Jeśli ich przekaziciel zrobi to kategorycznie i pewnie, to zyska całą rzeszę fanów, których „oświecił”, którzy na każdą próbę krytyki odpowiedzą atakiem. Raz ich zarzutem będzie, że ten, co się skrytykować ośmielił jest za młody, innym razem, że za stary, raz że prosty chłopek co się nie zna, innym razem że „yntelygent” zaorany akademickim oderwaniem od rzeczywistości. Co by nie powiedział - wszystko źle!  Najczęściej będą redukować jego krytykę do absurdu, przypisywać twierdzenia, których nie prezentował i tak uplotą sobie chochoła wygodnego do nawalanki w obronie swojego „guru”.

Wrzuciwszy w swoje prace multum danych z różnych dziedzin, sprawia ów „guru”, że czytelnicy nie są w stanie ich wszystkich zweryfikować. OCZAROWANI ich mnogością wierzą w nie. Mylą zdecydowane orzeczenia z wnioskami. Mylą wrażenie rzetelności z rzetelnością. Żeby nie wyjść „na głupa” przed pewnym siebie ich wypowiadaczem i jego fanami wpadają w zachwyt, a każdego kto waży się je podważyć   odsądzają od czci i wiary.   Każdego, kto zapyta: „OK, ale jak to udowodnić, z czego to wynika?” zbywają oskarżeniem, że „przeczytał, ale tak, jakby nie przeczytał, bo nic nie zrozumiał”

I tak jak każde słowo krytyki odbierane jest jako plugawy atak a w tym celu sprowadzane do absurdu, tak każde słowo owego charyzmatycznego autora porywającego tłumy traktowane jest jak prawda objawiona. [2019]

SEKCIARSTWO I DOGMATYZM

            Przykładem sekciarstwa nader często jest stosowanie fałszywych alternatyw wyrażanych w postawie typu: skoro od nas odszedłeś, to nas zdradziłeś, to nas opluwasz. Nie uwzględnia ona zupełnie innych możliwości, np. tej, że ktoś kto odszedł w sumieniu się nie zgadza z niektórymi poglądami, które mu uniemożliwiają pozostanie w tej grupie. Może jednocześnie doceniać i szanować, tych, od których odszedł, nie obwiniać ich o złe intencje, oraz bronić przed niesłusznymi oskarżeniami wobec nich.

I pełno pochwał w komentarzach pod taką wypowiedzią, nazywających ją jeśli nie „orką”, to „druzgocącą krytyką”, logicznym wywodem”, wypowiedzią „w samo sedno”, „obnażeniem manipulacji tego drugiego strasznego”. Taka wypowiedź pozbawia ludzi hamulców w nawalaniu drugiego człowieka, przy założeniu, jakoby to, co się mu chocholistycznie przypisuje było oczywistym faktem. Jest wobec tego brzemiennym w skutkach zgorszeniem, czyli utwierdza w ludziach krzywdzące, łamiące VIII Przykazanie metody odnoszenia się do wypowiedzi innych.

            Zmieńmy przykład. Rastafarianie czcili jednego z „cesarzy”(to się tam nazywa bodaj „Nygus Negest”) Etiopii jako Mesjasza, mimo iż on sam się za niego nie uważał i przynajmniej oficjalnie sobie tego nie życzył.

Dopiero reagując alergicznie na takie uwagi i nazywając je plugawymi, a także odbierając wszelką krytykę jako atak, obiekt sam zaczyna się do budowania tego kultu przyczyniać.  „Charyzma” takiej osoby wynika również z talentu do przekonywania i/albo z tego, że jej przekaz trafił  w aktualną niszę na społecznym rynku światopoglądowych potrzeb.

            „Sekciarstwo” wokół osoby, może się pojawić nawet wtedy gdy nie życzy sobie ona  być tak traktowana. To nie zarzut wymierzony w nią, a raczej opis postawy tych, którzy jej nierzadko cenne przesłanie, zębami bezkrytycznych uwielbień rozszarpują na strzępy.

            Tak mocne, oceniające słowa wypowiadam z perspektywy katolika, dla którego jedynym uprawnionym adresatem takiej czci jest Bóg w Trójcy Jedyny. Nie wartościując jednak:  postawy zwane PRZEZE MNIE „sekciarskimi” są tymi samymi, które wyznawcy różnych religii przyjmują wobec Boga/bóstw. Ich sekciarskość polega na niewłaściwym adresacie czci.

            Tak samo sekciarstwo w odniesieniu do grupy polega na tym, że wyznacznikiem prawowierności nie jest już Kościół Katolicki, jako całość, ale jedna z jego grup. np. jakiś zakon. W Kościele powinniśmy traktować wszystkie inne grupy jako gotowe na unicestwienie  dla Kościoła Chrystusowego.

            Podobnie jest z  dogmatyzmem. Nie same dogmaty są złe, ale to, że się jak dogmat traktuje te obszary, które dogmatyzmu nie wymagają(są mierzalne).

            To, że ktoś pamięta różne mądrze brzmiące dane, nie znaczy jeszcze, że je właściwie rozumie. Tych „danych” ludzie mają dziś za dużo.  Nie potrafią ich logicznie przetworzyć i ZWERYFIKOWAĆ, dlatego ulegają bezrefleksyjnie ich czarowi, wpadają w INFOLATRIĘ.

            Wobec powyżej wspomnianego przesytu informacji potrzeba nam raczej intelektualnej higieny, informacyjnej ascezy. Niektórzy powinni przestać czytać i filmy oglądać, a zacząć analizować nieskończone zasoby rzeczywistości. Spotkałem wielu mądrych ludzi, którzy nie pamiętają szczegółów, ale potrafią analizować. Może właśnie dzięki temu, że  nadmiarem „wiedzy” nie obciążają swojej głowy. Że  po zapoznaniu się ze szczegółowymi danymi np. historycznymi potrafią wyrzucić je z pamięci, pozostawiając tylko to, co najistotniejsze i praktyczne – wnioski. Wnioski i METODY, pozwalające im analizować doświadczaną w życiu codziennym rzeczywistość. Tego właśnie nam potrzeba: nie multum oszałamiających informacji, nazwisk i dat, ale właściwych METOD!

No i (potrzebnego tylko niektórym) adresu do biblioteki ;)  [2019]

MORALNOSĆ ZASTĘPCZA PAŁEK I WORKÓW POJĘCIOWYCH

Już nie kłamstwo, bluźnierstwo, cudzołóstwo i zabójstwo, są postawami godnymi potępienia. Teraz społeczne wzburzenie wzbudzają bardziej niesprecyzowane pałki słowne i worki pojęciowe, do których każdy wrzuca co innego: „spamowanie” „dogmatyzm”, „propaganda”, „rytualizm”, czasem „liberalizm”, „manipulacja”, „marksizm”. Wielką zbrodnią jest coś, co niektórzy nazywają spamowaniem, a już zwykłe oszukiwanie w dyskusjach jest akcepotowane.  Na moim kanale często pojawiają się ludzie, co wrzucają linki do swoich materiałów i nigdy nie przyszło mi do głowy, by to uważać za coś złego samym tym faktem. Nie kradną, nie oszukują, nie oczerniają.  Ale dla niektórych to wielka zbrodnia, bo tak wielcy twórcy Netykiet Obwieścili w swoich  Wytycznych dla Społeczności? No Wyrocznie. Nowa Wspaniała Moralność.  Religia Wielkiego Googla. W jaki sposób narusza moją prywatność, własność i dobre imię  wrzucenie linku, nawet na moją stronę? A komentarz już niby nie narusza? Przecież często w linku jest tak samo jakaś treść jak w komentarzu i dopiero tą treść można oceniać.  Nie chcę, to nie wchodzę tak, samo, jak nie czytam komentarza, jeśli nie mam ochoty. Gdy naruszeniem jest konkretna treść linku, wtedy go usunę. Nie mam prawa tak traktować samego wrzucania linków! Dalej: ludzie oburzają się na podniesiony głos w odpowiedzi na kłamstwa i pomówienia, ale grzeczne chamstwo, same te nieodpowiedzialne pomówienia wypowiadane łagodnym tonem nie wzbudzają ich sprzeciwu. Kiedy ktoś Ci wbija  szpilę w plecy, a Ty w zdrowym odruchu krzykniesz, to wszyscy mają pretensję do Ciebie, że jesteś agresywny, a nie do tego, co Ci szpilę po cichutku wbił. To jest przykład, jak łatwo dajemy sobie podmienić moralność na jej atrapę! To sprawia, że nic nie jest wyznacznikiem zła, prócz ludzkich, chwiejnych odczuć i uprzedzeń.

Odrzućmy na chwilę ocenianie przez pryzmat tych kategorii. Nie bowiem siła perswazji, nie techniki wpływu, nie pieniądz, nie metody skutecznego zarabiania są złe, ale OSZUKIWANIE i KRADZIEŻ z ich pomocą! OSZUKIWANIE to wprowadzanie kogoś w błąd, OCZERNIANIE to wydawanie o drugiej osobie fałszywego świadectwa,  a kradzież to zabieranie własności bez zgody jej właściciela.

Na takie proste i Dekalogowe kryteria zwracajmy baczniej uwagę niż na własne wpojone nam przez kontekst medialno-masowy zwodnicze WRAŻENIA, że coś jest STRASZNĄ MANIPULACJĄ, LIBERALIZMEM, DOGMATYZMEM, FASZYZMEM, SPAMOWANIEM a czasem i LEWACTWEM, MARKSIZMEM, SOCJALIZMEM, itp. Tak. To działa w dwie strony.

 

PRZYKŁADY MANIPULACJI[47]

            W jednym ze sporów z lat między 2017 a 2020 między politykiem a publicystą ten drugi zbierał  wielokrotnie pochwały za „proste”, „logiczne”  i „rzetelne” rozkładanie każdego tematu na czynniki pierwsze.  Tym pochwałom towarzyszyły epitety skierowane w stronę jego oponenta, którego wg widzów ów publicysta „zaorał”, którego rzekomą „nieuczciwość” i „arogancję” „obnażył”. Wcześniej tak samo rozprawił się ponoć z innymi politykami i „profesorkami”, wpisując się w oczekiwania ludzi. Ci ze złego polityka i przemądrzałego „yyntelygęta fylozofa” zrobili sobie kozły ofiarne, w które można bezkrytycznie nawalać, przy okazji odwracając uwagę od własnych codziennych przewin.

Tymczasem politycy wcale nie są jacyś gorsi. Są tacy jak my. Tyle, że dopiero w świetle fleszy  te powszednie śwństewka uczone dzieci już od małego jako wyrazy „zaradności” zyskują status społecznie groźnych.  Szkoda, że nie widzimy ich u siebie.

To była lekka dygresja. Wróćmy do „orki”:

Oto jedna z wypowiedzi widzów oczarowanych owym „zaorywaniem”:

 

Piękna i logiczna forma ukazania kompromitującego się aroganckiego manipulatora M. i k(...)-owców, w ich pełnej krasie.”

 

Takich głosów są setki. Na uwagi, że są one gołymi orzeczeniami szargającymi bez dowodów dobre imię drugiego człowieka i jako takie stanowią przejaw sekciarstwa ów publicysta się oburza, a określanie tych zachowań „sekciarskimi” nazywa  stygmatyzowaniem wszystkich, którzy są jego zwolennikami. Abstrahując już od tego, że nie jest prawdą, że „wszystkich”,  nie zauważa on, że sam wcześniej tą stygmatyzację sprowokował swoimi gołymi, acz soczystymi oskarżeniami wobec ludzi. Jakby fakt, że są oni politykami uprawniał do beztroskiego ich oczerniania. Zobaczmy jednak jak z tą rzetelnością owego publicysty jest naprawdę:

W pierwszym z trzech filmów odpowiadających na wystąpienie tego polityka zarzucił mu „BEZCZELNE FAŁSZERSTWO”, polegające na rzekomym  cytowaniu tego, co cytatem nie było.

 W swojej analizie pokazałem, że ten zarzut jest nieuprawniony, na co ów publicysta odpowiedział na ten zarzut okrajając go z kluczowej części a tym samym przekręcając.  Zarzut, który mu postawiłem brzmiał tak:

"sęk w tym ,że Pan K. bardzo kategorycznie wmawia słuchaczowi na podstawie własnego mniemania, przerywając przytaczaną rzekomą przeróbkę dra M., że  dr M. cytuje CAŁĄ FRAZĘ z Berlina.

"  dalej: "(...) co podważa tezę Pana K., jakoby  dr M. CAŁĄ FRAZĘ frazę czytał z kartki"  Pan K. natomiast odpowiada na zarzut: że M. NIE CYTOWAŁ, ale REFEROWAŁ.”

Pan publicysta(czyli K.) odpowiedział na to: „Zwrócono mi uwagę, że dr M. zapowiedział nie cytowanie, lecz referowanie Berlina. A więc nie miał obowiązku cytować jego tekstu dosłownie.”

 

Ów publicysta odpowiada więc nie na ten zarzut, który Mu postawiono, ale na jego okrojenie i przekręcenie. Rzecz nie idzie bowiem o to, CZY JEST CYTAT, czy nie, ale o to, CO w wypowiedzi JEST CYTATEM, a co nie. Cytowanie pewnych fraz przez dr M. nie oznacza, że cała jego wypowiedź jest cytatem.

Manipulacja (rozumiana jako nieuczciwość relacjonowaniu i dyskusji) polega tu na uznaniowym rozciąganiu cytatu na to, co nim nie jest . Takie przekręcenie  łatwo obalić, oskarżyć  o fałszowanie. Tyle, że to obalenie nie tego, co rzeczywiście oponent twierdził, ale własnych błędnych mniemań na temat twierdzeń oponenta. Obalenie własnych mniemań. Dyskusja z samym sobą.

            Jeden z komentatorów broniących stanowiska publicysty próbował uzasadniać, że manipulacja polityka - dr M. polegała na celowo niejednoznacznym określeniu granic cytatu. Odwrócił on tym samym po pierwsze uwagę od faktu, że nie taki był zarzut publicysty K., a po drugie, że nawet jeśli taka manipulacja ze strony dr M. miałaby miejsce, to trudno byłoby ja odróżnić od zwyczajnej wypowiedzi z cytatami.  Stąd oskarżanie kogoś tak zdecydowane o „BEZCZELNE FAŁSZERSTWO” i manipulacje samo jest oszczercze i oparte o interpretowanie na siłę wypowiedzi oponenta na jego niekorzyść. To zwykłe ocenianie oponenta na podstawie uprzedzeń.

            Słowo zabija! Jeśli orzekasz z oburzeniem, oskarżasz, rzucasz epitetami, to na Tobie spoczywa ODPOWIEDZIALNOŚĆ udowodnienia! Nawet, jeśli to polityk, profesorek, Hitler, czy Stalin. Inaczej oczerniasz. Łamiesz 8 przykazanie. WIEM. Udowadnianie jest żmudne i nudne. Mało kto daje mu wiarę. Buńczucznie oskarżenia powtarzane sto razy podobają się ludziom. Porywają tłumy.   

            Lewica próbuje nam narzucić siłą swoje definicje mocą gołych orzeczeń i epitetów? Mniejsza o to. Najsmutniejsze jest to, że na prawicy też mamy ludzi argumentujących epitetami  i to tacy zyskują spory poklask:

“Nikt? Absolutnie nikt! Powtarzam nikt!“ “ten ksiądz wyciera sobie... katolicyzmem.“(to oskarżenie jest wynikiem tego, że ten ksiądz nazywa się liberałem) "plugawe, powtarzam plugawe", mówienie o sekcie, to ponoć "stygmatyzowanie WSZYSTKICH, wokół których ta sekta się skupia", katolik ponoć nie może się zwać wolnościowcem(choć słowo wolność jako podstawa do takiego określenia jest dużo starsze niż Locke, Smith i von Mises i bardzo ważne jest w Ewangelii), nie może używać słowa "liberał" nawet w zbitce ko-liberał" ale - dziwny wyjątek - ordoliberałem już się nazywać może. To wszystko orzeczenia. A gdzie dowody?

Poza gołością orzeczeń na przykładzie sporu o liberalizm można przeanalizować inny błąd dość powszechny w społeczeństwie:

POLEMIKA Z IMPUTOWANYMI DRUGIEJ STRONIE ZNACZENIAMI SŁÓW.

ETOS PRACY UŻYTECZNEJ. O nim NIE MÓWI NIKT?

Od tych samych osób słyszymy zarzut:

"Histeryczne wręcz odrzucanie przez wszystkich ludzi z którymi się rozmawia jednego, jedynego tematu. O tym nie chce rozmawiać NIKT!" : https://youtu.be/J8gL6B6uhCI?t=3206

            ...Nawet jeśli to językowe zapędzenie się, nie można go uznać za błahe, bo jest fałszywym oskarżeniem. Jak to „nikt”? Od dziecka w domu o tym słyszę. I od dziecka traktuję to jako swój cel, buntując się raczej przeciw szkole i kolegom, którzy z tego etosu pracy użytecznej szydzili. Od dawna wysłuchuję pobłażliwych uwag z perspektywy doświadczonych pracowników fizycznych w stronę tych, co chodzą po produkcjach, piszą bezwartościowe papiery zwane dla niepoznaki technologiami, a robol i tak musi zrobić inaczej, a często nawet napisać te technologie i projekty od nowa, bo nie da sie ich przełożyć na praktykę, bo jakby zrobił wg planu „inżyniera”, to piec by wybuchł, ciśnienie blokowałoby przepływ, albo elementy by nie zlicowały.

            Ale „z gadania nic. Pogadali, to teraz do roboty”, jak mawiał mój świętej pamięci dziadek. Można doskonale i pięknie gadać o robocie, a zapomnieć jak się robi.

To co wszyscy najbardziej rozumieją i praktykują bywa w ogóle niewypowiadane.  Nikt nie potrzebuje o tym aż tyle gadać. Jest tak oczywiste!

Badacze chcący wydobyć najgłębsze, najbardziej kluczowe reguły zawiadujące żywymi społecznościami i ich kulturami muszą obserwować między wersami, muszą skupić się na tym, czego ludzie nie wypowiadają wprost, a co czynią raczej założeniem używanym do mówienia o innych mniej kluczowych sprawach, a przede wszystkim do codziennego zwyczajnego działania. Nie jest to reguła absolutna. Są jednak takie sprawy, na które się nie zwraca uwagi, o których się nie mówi, bo są tak oczywiste, że aż przezroczyste. Jak powietrze. Albo przeciwnie: jak Imię Boże w Starym Zakonie. Powstawanie dogmatów i innych ważnych elementów nauczania Kościoła też tą regułę potwierdza. Otóż zza wzwyczaj ściśle się je określało nie wtedy, gdy były oczywiste, ale wtedy, kiedy zaczynały być podważane.

Wróćmy jednak do pracy społecznie użytecznej, o której podobno nie mówi nikt. Wielu ludzi pracuje oraz produkuje realne dobra. Ale o tym nie mówią zbyt często. Czy to, że  rzadko o tym wspominają znaczy, że nie pracują, albo że wartości tej pracy nie rozumieją i nie przekazują następnym pokoleniom? Nie! Może właśnie dlatego mówią mało, żeby to słowo się nie wytarło, żeby nie uległo procesowi swego rodzaju „inflacji”. Zarzut, że „nie mówi nikt” jest  błędem przejęzykowienia.            

            Problem polega na tym, że Ci, co produkują realne dobra zarabiają często mniej niż zagarniający kasę przez nich wypracowaną „inżyniery” i „dyrektory”(biorę w cudzysłów, by nie urazić prawdziwych inżynierów i dyrektorów), plątający się po produkcjach i piszący felerne technologie poprawiane później przez zwykłych pracowników. Mają czas na mozolne, kwieciste uzasadnianie swego zapotrzebowania przed przełożonymi i społeczeństwem, bo nie "marnują" tego czasu na produkowanie „realnych” dóbr.

Kończy się to częstymi obrazkami gdy pięć osób stoi nad gościem machającym łopatą i każdy mu pokazuje: „tu źle kopiesz, tam wbij łopatę”. I każdy tych pięciu dostaje większą kasę niż ten, co kopie.

Ktoś zapyta: Dlaczego ów kopidół nie zatrudni się na stanowisku machacza ryncami? Bo 1)Go nie przyjmą. Nie umie lać wody, a myślenie zgodne z rzeczywistością jest czasem mniej atrakcyjne w odbiorze przez zatrudniających 2. Nie ma takich papierów 3. Ma uprzedzenie do takiego stanowiska i nieco więcej poczucia przyzwoitości podtrzymywanego przez zinternalizowany  etos pracy użytecznej zachowany w tradycji, a nie odgórnie dekretowany i zapisany w „mądrych” traktatach.

            Tak się składa, że ten, co wypomina niemówienie o pracy uderza w wolnościowców, którzy jako nieliczni tak konsekwentnie nawołują do zwalczania biurokracji, zezwoleń, obciążeń podatkowych. I właśnie dlatego wolnościowcy wykonują robotę niezbędną do tego, by produkcja realnych dóbr mogła rzeczywiście być ethosem, a nie tylko czczą gadaniną. Jeśli zdolny człowiek widzi, że produkcja chleba i maczanie rąk w ziemi by uprawiać zdrową żywność nie daje zysku w przeciwieństwie do marketingowego lania wody przy biurku, to zdecyduje się na tą drugą, łatwiejszą, acz zbędną "pracę". To zagrożenie jest jak najbardziej realne: Wiem to, bo moi rodzice zapracowani już w dzieciństwie musieli na początku lat 90 zrezygnować z uprawy roli, znajomy rolnik produkuje zdrową żywność, ale bywa na tym stratny, dlatego żeby na tą realną produkcję zarobić musi dorabiać jako przedstawiciel handlowy produktu, pod którego handlowym opisem bym się, łagodnie mówiąc, nie podpisał.

            Podobne metody dyskredytacji stosowali inni publicyści w tym samym roku 2020, wymierzając je zazwyczaj w jedną grupę polityczną i jej zwolenników. Zgodnie zarzucali im „liberalizm”, albo nawet „wolnościowość” takim tonem głosu, jakby to musiało oznaczać coś strasznego. To było założenie. Nie poczuwali się do odpowiedzialności, by to w jakikolwiek sposób udowodnić i by odnieść się do głosów, wskazujących na generalizację zawartą w takim zarzucie i do tego, co o „wolnościowcach” i „liberałach” w innym miejscu tej książki napisałem.  Jeden insynuował ciemne związki i infantylizm, powtarzając swoje oskarżenia bez dowodów i nazywając ich „chłopczykami G.”, drugi obwiniał polityków danej formacji, że nie udzielając oficjalnie poparcia jednemu z pozostałych w II turze kandydatów wsparli tego drugiego - „Sodomitę”. Dalej oskarżył tych, co na tego drugiego zagłosowali, jakby go popierali. To czynił założeniem. Bez dowodu. I to założenie, co do którego właśnie toczył się spór uczynił argumentem popadając w  manipulację błędnego koła w rozumowaniu.  Tymczasem:

            Traktowanie stawiania na kimś krzyżyka, jakby to było popieranie, a wyboru między nimi jakby to był wybór moralno-cywilizacyjny wymaga uzasadnienia, przez tego, kto tak stawię sprawia, ponieważ z takiego stawiania sprawy wynika wzajemne obwinianie się tych, co postawili krzyżyk inaczej.

            Nie wiadomo co gorsze: czy katolicka usypiająca nas narracja z antykatolicką praktyką, czy antykatolicka narracja blokowana przez PiS z powodu przekory. Nie wiadomo. I ja nie muszę tego udowadniać. To ten kto twierdzi, że wiadomo musi udowodnić, bo to on definiuje sytuację tak, że wynika z niej obwinianie wszystkich którzy zagłosowali inaczej.

Tak samo nie muszę udowadniać, że głosowanie na kogoś w II turze w warunkach medialnej ułudy demokracji NIE JEST popieraniem go. To ten, co twierdzi że to popieranie tej osoby i jej poglądów musi to udowodnić z tych samych powodów.

Na razie doczekałem się tylko oburzonych gołych orzeczeń i ataków, oskarżeń o herezję i wspieranie Sodomity, cytowania katechizmu bez wykazania: gdzie, dlaczego i jak ten katechizm złamałem.

            Te oskarżenia były kierowane do wielu ludzi z pozycji kogoś kto w sposób nieuprawniony wypowiedział powyższe logiczne przeskoki i oszczerstwa w imieniu ogółu katolików wykluczając i oczerniając tym samym cała resztę katolików. Jako katolik nie mogłem przeciwko tym manipulacjom nie zaprotestować. Uderzają one w 8 przykazanie, a ich hipokryzję potęguje fakt wypowiadania ich w towarzystwie katolickich deklaracji.

Wobec opisywanych tu manipulacji określenie „superturbohiperkatolickie” i inne pretensje, które właśnie ów oskarżyciel nazwał atakiem na katolików okazują się zasadną i uprawnioną, bo nie oczerniającą nikogo różnicą opinii. W odpowiedzi na nią otrzymaliśmy natomiast manipulacje wyżej opisane.

Taka dysproporcja w ocenianiu ma również miejsce wtedy, gdy ktoś na delikatnie wypowiedzianą i niewchodzącą w intencje uwagę dotyczącą zachowania mającego miejsce przy świadkach i trudnego do zanegowania odpowiada odwracającym uwagę zarzutem że ktoś coś strasznego zrobił  gdy nikt nie widział, nie było obecny. Jak oskarżany w ten sposób ma się bronić? Cień podejrzenia pada i ciężko go wymazać, ale uwaga od realnego zachowania przy świadkach została skutecznie odwrócona. Baczmy na takie pułapki emocjonalne, wypowiadane często bez złych intencji, ale w ramach odruchu obronnego kogoś, komu zwrócono uwagę. Baczmy bo w ten sposób ten, kto zwrócił delikatnie uwagę na np. nieuprawnione  oskarżanie innych, może być  zmieszany z błotem w oczach innych przez tego, kto już taki delikatny nie był, i kto takiej ostrożności by nie oczernić nie miał. I ludzie często uwierzą temu drugiemu. Bo bardziej wyrazisty, bo wypowiada swoje oskarżenia bez  odpowiedzialnej ostrożności, a więc bardziej zdecydowanie i  przez to przekonująco. (No chyba, że zbyt się zapędzi w swojej buńczuczności.)

Wyjątek z dyskusji z przedstawicielem zupełnie innej opcji światopoglądowej(poprawione błędy językowe):

Pan polemizuje z przekręcaniem moich wypowiedzi, sprowadzaniem ich do absurdu, czego przykładem jest teza przemycona w pytaniu "dlaczego poglądy B. są "bezbłędne" i odpowiedzenie samemu sobie po zadaniu pytania, jakobym podzielał jedno z zaproponowanych w tych zapytaniach rozumień "błędu". Otóż

Nigdzie nie stwierdzam, że ktokolwiek jest bezbłędny.

Błędem nazywam zło(co w sposób oczywisty wynika z omawianych przeze mnie w filmie przykładów dot. aborcji, zabijania zwierząt, orientacji seksualnych, stanowiących konkretyzację zdania napisanego w ww komentarzu "B. nie głosi tych strasznych błędów sprzecznych z Nauką Chrystusa")... Błędem nazywam zło. Banał.

To zło można głosić, ale z tego zła głoszonego wynikają złe czyny. Przeciwstawianie zła czynom to fałszywa alternatywa. Można np. twierdzić: "co prawda aborcja jest zła, ale prawo państwowe nie może jej zakazywać w pewnych przypadkach". Pozwalanie jednak na aborcję jest pewnym czynem, który wynika z takiego przeświadczenia. Jest  czynem, a nie tylko poglądem. Ma też skutki prawne. 

    Stąd twierdzenie" Dlatego ważne są czyny, a nie "bezbłędne" poglądy." (to slogan, który często słyszę) zawiera fałszywe założenia, fałszywe przeciwstawienie, nie korespondujące z moim uzasadnieniem, a przez to w żaden sposób go nie obalające. Następne twierdzenie: "Historia zna wielu "bezbłędnych", którzy pozostawili po sobie stosy trupów."(też dość popularne) z tego samego powodu zawiera w sobie rozumienie błędu sprzeczne z tym, którego użyłem.

Ci "bezbłędni" nie mogli być bezbłędni, skoro zostawienie przez nich trupów spełnia idealnie znamiona tego co nie tylko ja, ale co większość znanych mi ludzi uznaje za błąd. Za niezwykle jaskrawy przykład błędu. Niezwykle. Pan tak na serio odpowiada mi takimi sloganami i unikami?

Nie oczekuj ideałów od innych i siebie

            Gdy byłem dzieckiem dziwiło mnie, że dorośli, np. nauczyciele karcą nie tych, co wbijają innym po cichu szpilę w plecy, ale tych co ukłuci w zdrowym odruchu wydają okrzyk bólu. Wobec tych ukłutych mają pretensje, że agresywni i niewychowani.  Dziwiło mnie, że wierzą bardziej tym, co mają na tyle cwaniactwa, by kogoś zbić a wtedy, gdy pobity leży, lecieć szybko na skargę i bezczelnie łgać, że to ofiara jest winowajcą. Tak samo robią ludzie dorośli, często sprawiający wrażenie poważnych, dobrych i zaradnych. Mają na tyle podłości i siły, by udawać prześladowanych, albo po prostu robić dobrą minę. A ofiary - nie zdążą jeszcze się otrząsnąć, a już są okrzyknięte przez tłum winowajcami. Kat zakneblowawszy swoją ofiarę rozgłasza wtedy gdy ta nie może(albo z przyzwoitości nie chce) się bronić, że to ona jest katem. I ludzie wierzą temu katu, który pierwszy leci do nich ze skargą. Taka przewrotność. (2020) (2021:)Na nią nakłada się przebodźcowanie wywołujące wrażliwość tylko na najbardziej dosadne komunikaty mylone z ewangelicznym „jest-jest, nie-nie”. Uczciwe dowodzenie nazywane jest „mową trawą”, a nieodpowiedzialne, buńczuczne i gołe orzeczenia „mową rzeczową i konkretną”. Zgodna z rzeczywistością zawiłość wymagająca argumentacji, ginie w informacyjnym szumie przytłaczana zdecydowanymi, soczystymi kostkami rosołowymi orzeczeń i oskarżeń.    

W ten sposób zabijana jest odpowiedzialność za słowo wyrażana w VIII Przykazaniu Bożym i w zasadzie domniemania niewinności/dobroci. Obecnie(2020-21, plandemia) zabijanie owo przejawia się w nieodpowiedzialnym pomawianiu ludzi jakoby zachowując się zgodnie z normą zagrażali zdrowiu i życiu innych bez żadnego dowodu potwierdzającego teorię, na której to oskarżenie się opiera(o ogólnospołecznej lepszości masek, szczypaw i obostrzeń niż ich braku) i zignorowawszy uprzednio fakty przeczące tej teorii, jak np. śmierci z powodu nieprzyjęcia do szpitala w wyniku kowidiańskich obostrzeń, czy nagły wzrost śmiertelności z powodów niekowidowych nie po pierwszej fali zakażeń, a dopiero po wprowadzeniu obostrzeń i wprost proporcjonalnie do spadku hospitalizacji i wykrywania wszystkich innych dotąd bardzo poważnych chorób. (Podobną przewrotnością wykazują się funkcjonariusze praktycznej rewolty w liturgii, ale i pewne grupy obrońców Tradycji oczerniające innych Jej obrońców w ten sam sposób w jaki same zostały oczernione.) Owi ignoranci nie wahają się przy tym zarzucić własnej postawy (a nawet „spiskowych teorii”) akurat tym, co jej wątłość wykazują wspomnianymi tu faktami.  Są jak złodzieje, co najgłośniej i pierwsi wrzeszczą: „łapej złodzieja”.

            W efekcie takich ataków strona atakowana często daje sobie narzucić w odruchu obronnym ukute przez oponenta fałszywe w swym uproszczeniu definicje sytuacji, co opisaliśmy przy okazji fałszywych alternatyw i efektu Barabasza.

            Budziło zawsze mój głęboki sprzeciw nieodpowiedzialne i nieuzasadnione obrzucanie błotem zupełnie niewinnych dzieci w przedszkolu, tych najporządniejszych pracowników, co sami odwalali czarną robotę, a atakowani byli przez tych, co na ich pracy żerowali, a później za nich laury zbierali. Taki sam sprzeciw wywołała u mnie łamiąca VIII przykazanie nieodpowiedzialna za słowo nagonka na abp. M. Lefebvre'a,  Bractwo św. Piusa X, ale i na inne środowiska Tradycyjnej Mszy, które nie są tak silne. Podobny atak na rzekomo magiczną i powierzchowną wiarę ludu oraz postulaty walczących o tzw. „Intronizację Chrystusa Króla” analizowałem w tej książce w innym miejscu. Teraz poprzestanę na przykładzie wielkiego pasterza Kościoła Świętego, misjonarza Afryki środkowej i założyciela seminarium w Écône. Słyszałem więc, że to schizmatycy, nieposłuszni, źli, a nawet moderniści, czy protestanci. Słyszałem wiele tych i jeszcze gorszych oskarżeń, ale żadnych dowodów już nie słyszałem. Miałem uwierzyć oskarżycielom na słowo. I wielu właśnie dlatego wierzyło, że oni tego nie uzasadniali. Ta śmiałość i gołość oskarżeń budziła zawsze mój największy sprzeciw, a jednocześnie największą aprobatę u całej reszty otoczenia.  Więcej: największą nieufność ze strony obu skonfliktowanych stron budziło często, to, że ani jednym, ani drugim nie chciałem przytakiwać, gdy oskarżali „tych drugich”. Często oskarżali o coś co trudno było zweryfikować(bo trudne do odtworzenia, albo rzekomo w tajemnicy powiedziane, albo domniemywane jako rzekomo między wierszami, albo po prostu orzeczone, a nigdzie nie udowodnione, a więc przed czym trudno było tej drugiej stronie się bronić.)

Im mniej uzasadnione, tym bardziej dla większości ludzi wiarygodne.

            Doświadczyłem tego przykładzie własnych błędów. Otóż wtedy gdy np. w szkole zdarzyło mi się powiedzieć z zapędu coś nieprzemyślanego, a przez to zdecydowanego i mądrze brzmiącego wywołało to zachwyt nauczycieli. Gdy innym razem np. dosadnie zbluzgałem jednego kolegę na boisku zyskałem poklask. Nie, raczej nie dlatego, że sobie zasłużył, ale że zbluzgałem. Innym bowiem razem, gdy podobne opinie wyrażałem za pomocą argumentów i rzetelnie ważyłem słowa, wszystkie strony konfliktów brały mnie za wroga. Wyrażały swoje niezadowolenie, niechęć podjęcia współpracy, czy to po prawej, czy po lewej, czy po nijakiej stronie. Nie dotykały nawet argumentacji, gubiły się w niej nie znajdując oczekiwanych mocnych sformułowań, czy też wejścia w ton szyderczo-prześmiewczy. Nie spełniłem postulatu, w którym obie strony były zadziwiająco zgodne: „chcesz być z nami, to atakuj  ludzi i grupy nam przeciwne. Nie poglądy. Albo przynajmniej nam w tych atakach przytakuj”  I właśnie ta zgoda był ich największym błędem i przyczyną konfliktu.

            Pamiętam, że gdy zdarzyło mi się być na scenie recenzenci chwalili wczucie się w utwór i autentyczność akurat wtedy, gdy wykonując go myślałem o tym, co to za lampy mi świecą w oczy i czy zdążę na pociąg powrotny. Przytaczam te przykłady zachęcając, by każdy z Państwa spróbował przypomnieć sobie podobnie przewrotności ze swojego życia.

Oceny i przytłaczająco przekonujące wrażenia ludzi bywają więc często wręcz odwrotne do rzeczywistego stanu.

            Nie tylko argumentacja, ale jeszcze bardziej jej zrozumienie wymaga wysiłku. Ludzie wyrośli pod plupluralistyczną Wieżą Babel sprzecznych języków, pozbawieni wspólnego kodu umożliwiającego porozumienie, a do tego osaczeni szumem informacyjno-bodźcowo-emocjonalnym,  często po prostu nie są w stanie się przez  to wszystko przedrzeć. Procesor nie wyrabia. Stąd wyłapują najbardziej chwytliwe środki wyrazu i orzeczenia. Żądni są podanego na tacy mięsa soczystych, acz gołych oskarżeń, frazesów pełnych nienawiści, a jednocześnie entuzjazmu i miłości. I takie właśnie z zaufaniem pochłaniają.

            Dodać tu należy, że w owym szumie wychwytują same ostateczne efekty żmudnych procesów i ciężkiej pracy setek ludzi, gubiąc same te żmudne wysiłki. Chcą w efekcie być na szczycie Everestu i tego od innych na pstryknięcie palcem wymagają, niczym we śnie pominąwszy wysiłek wspinania się nań. Jakby góra składała się tylko z czubka, jakby dało się nań - ot tak – wskoczyć, pominąwszy całą mozolną drogę od podnóża. (Ot, takie przyzwyczajenie z oglądania filmów na yt. W każdej chwili mogę sobie przewinąć to, czego oglądanie mi nie miłe, przewinąć film do momentu „wejścia na szczyt.”)

            Stąd też ich oczekiwania wobec znajomych, współpracowników, rodziny, małżonków w sposób niemożliwy wzrastają. Często sami tego nie deklarują, ale przepełnienie głowy poprawionymi i wypozowanymi ideałami sprawia, że właśnie takich poszukują w rzeczywistości. Ich brak rodzi niezadowolenie, frustrację, przekładającą się na spory i poniżanie innych ludzi.

Dumę i poczucie własnej godności mylą z poniewieraniem innymi. Od innych wiele oczekują, innych krytykują, oskarżają o miałkość, przewrażliwienie i strach przed ocenianiem, a sami nie potrafią przyjąć odważnej krytyki, którą nazywają emocjonalnie i z oburzeniem „oszczerstwem”. Sami sobie w tym zaprzeczają zarzucając tym, co ich oceniają strach przed ocenianiem. Nadwrażliwie reagujący na krytykę innych zarzucają im przewrażliwienie. Po opowieściach o cierpieniach swoich liderów, zarzucają butnie tym, co się wbrew emocjonalnemu naciskowi grupy z nimi nie zgodzili „niepotrzebne cierpiętnictwo.”

Deklarują budowę wysokich i szlachetnych cywilizacji  gmachów, a  skupiwszy się się na fasadzie i dachu, zapominają o jej murach i fundamentach: o  pokorze i szacunku do drugiej osoby stworzonej na obraz Boży.

 Tak żadnej cywilizacji łacińskiej nie uda się odbudować. Powstanie jej rozpaczliwa, pusta w środku atrapa. Wystarczy pchnąć, a runie jak oklejona papierem szopa ze spróchniałych do szczętu stempli.

Również wielu elitarystów mających dziś dostęp do ostatecznych efektów pracy całych pokoleń niby deklaruje coś przeciwnego, niby nie neguje konieczności wysiłku, ale wciąż rozczarowuje się innymi ludźmi, bo w głowie mają końcowe etapy pracy całych pokoleń, czy rozbudowanych przedsiębiorstw. Chcą od razu wykończonego pałacu, a rozczarowuje ich i zniechęca widok brzydkich dziur w ziemi potrzebnych by osadzić fundament, nieatrakcyjnych podkładów pod tynki, czy niewyrównanych fug między cegłami. Nie zauważają w istocie pięknej działki tylko dlatego, że nieskoszona, i nieco zaśmiecona. Gdyby jednak ktoś tą samą działkę wcześniej skosił i posprzątał, to by się zachwycali. A to robota kosmetyczna, powierzchowna, często na jeden dzień, albo uwarunkowana potrzebą lepszego sprzętu. Podobne rozczarowania leżą być może u podstaw rozbitych rodzin i przyjaźni. Za dużo filmów się ludzie naoglądali.

            Oczekiwania modernistów i tradycjonalistów (jeśli już pozostajemy w tym podziale) bywają w podobny sposób wyidealizowane i często obrzydzają im być może nieprzyjemną drogę, bez której nie da się jednak wejść na upragniony szczyt. To efekt oderwania nas od rzeczywistości przez zatopienie w świecie książek, słów i wyidealizowanych obrazodźwięków z internetu. Ideały są piękne i potrzebne, ale tak jak wszystko w świecie stworzonym - nigdy same i tylko na właściwym sobie miejscu. 

Jak zniszczyć wroga?

Gdybym chciał zniszczyć kościół, ogłosiłbym się jego obrońcą i zaczął mordować wszystkich dookoła.

Gdybym chciał skompromitować Józka, wydrukowałbym sobie jego zdjęcie na koszulce i krzycząc jego nazwisko demolowałbym sklepy i strzelał w opony i w instrybutory.

Proste? Proste.

Uważajmy, by nie dać się sprowokować do krytykowania czegoś tylko dlatego, że człowiek robiący złe rzeczy to chwali…

 

LEWICA pierwsza nazwała i przejęła metodyczne oczywistości prawicy.[48]

„Lewica” często trafnie opisuje mechanizmy(może dlatego że z uwagi na materialistyczny redukcjonizm może się na nich skupić), natomiast prawica ma trafniejsze wnioski, a bardzo często odrzuca opis mechanizmów, bo „skoro sformułowała go lewica, to musi być zły.” W ten sposób lewica rozbraja prawicę. Przykleja do siebie to, co słuszne i co działa, żeby prawica się tego wyrzekła z obrzydzeniem, a przez to jej wysiłki stały się nieskuteczne. Dopowiem(20 maja 2020), że lewica po prostu mogła poszukując przyczyn skuteczności prawicy/christianistas/tradycyjnego ładu,  nazwać to, czego prawica (z racji iż było to dla niej oczywiste, przezroczyste jak powietrze) nie nazywała. Dopiero Ci, co chcieli owe mechanizmy z uwagi na ich skuteczność przejąć(jak diabeł, co małpuje Boga, jak zło, które nie jest samowystarczalne i musi czerpać z dobra), by obrócić je przeciwko ich Stwórcy, zaczęli je analizować, a potem nazywać. W ten sposób, przy okazji, albo celowo, zrazili do nich  prawicę, a tym samym pozbawili ją tego, co skuteczne i rozbroili.  Raz są to  mechanizmy ograniczone do złego lewicowego zastosowania, innym razem fałszywe alternatywy, a kiedy indziej generalizacje. Bardzo różne kombinacje, których klasyfikacja jest dość trudna i może uda się ją przeprowadzić w przyszłości, jeśli nie mi, to komuś innemu. W tej książce spróbuję ją zainicjować. Jakie są przykłady owych nazw i ujęć wymyślonych przez lewicę dla prawych i skutecznych metod? Rytualizm, strukturalizm, relatywizm(poznawczy, przekręcony jednak przez lewicę na relatywizm ontologiczny), racjonalizm, plemienność, ludowość, dyskurs, "Nałogowy strukturalizm ludzkiego myślenia", ideologia, itd...

Lewica nazwała i przejęła pewne reguły używane przez prawicę jako oczywiste i dlatego nienazywane (stanowiące naturalny czynnik decydujący o mocy przekazu), przez to je prawicy obrzydziła i w efekcie pozbawiła ją skuteczności. Przykład? "Nałogowy strukturalizm ludzkiego myślenia"(określenie Leszka Kołakowskiego. Sami wybitni strukturaliści tacy jak Levy-Straus byli lewicowi, choć mechanizmy przez nich opisane, (ale już nie ogólne wnioski) były podstawą skuteczności tradycji i Tradycji.
D
alszy przykład: rytualizm - księża socjologowie pod wpływem analiz laickich badaczy uznali "rytualizm" i "przemieszanie religii z innymi sferami życia" nie za istotową cechę religijności, ale za ludową przypadłość i zalecili leczenie z niej za pomocą redukcji analfabetyzmu i czytania czasopism religijnych(jakby słowo nie mogło być traktowane powierzchownie, jakby nie mogło stać się pustą formą).

Lewica krytykuje ocenianie? To my będziemy im na przekór pochopnie wszystkich oceniać, łamiąc tym samym VIII Przykazanie(jakże prawicowe!) i jeszcze naśmiewać się z tych, którzy nam zwracają uwagę, że oni to mają chyba przykazanie lewicowe „nie oceniaj”, że są miałcy i wszystkich by chwalili i boją się oceniać, a więc są tchórzami. No tyle,  że oni właśnie nas ocenili, a  właśnie ów zarzut do nich jest wewnętrznie sprzeczny i miałki, jest pułapką, która czyni naszą postawę „lewą”.

Wobec tego, iż tradycjonaliści chcąc uciec od modernizmu, uciekają nierzadko tylko od jego powierzchni i przenoszą   powierzchnię tradycyjnych ideałów z modernistycznymi, czy też przejęzykowionymi, antyformalistycznymi, czy autonimizacyjnymi schematami myślenia, warto roboczo zaniechać metody wychodzenia od słów, od terminów w definiowaniu zjawisk.  Lepiej wg mnie najpierw obserwować rzeczywistość, reguły jej działania, a później poszukiwać dla niej nazwy, najlepiej osadzonej w tradycji, do której się odnosimy i o ile to możliwe – etymologicznie uzasadnionej. Ów etymologizm dodaje nam do definicji zjawisk kolejny ważny czynnik obiektywizujący, pomocny przy rozwiązywaniu sporów. Ale o ten czynnik też nie można kruszyć kopii, jeśli w tradycji znaczenie terminu odbiegło znacząco od etymologii.

Zasadę „przywrócić rzeczom nazwy prawdziwe” zastąpiłbym zasadą „przywrócić nazwom rzeczy prawdziwe”. To rzeczom, rzeczywistym zjawiskom i regułom ich działania bardziej odpowiada określenie „prawdziwe”. Słowa natomiast, podobnie jak ich powiązania ze znaczeniami/pojęciami same w sobie prawdziwe być nie mogą tak, jak dźwięk nie może dosłownie śmierdzieć, co jako walczący z błędem protestanckiego soliskrypturyzmu powinniśmy dobrze wiedzieć.

LUDOWOŚĆ 

Zmuszony jestem zwrócić uwagę na pewne nieporozumienie. Jest nim krytyka ludowości, jakoby jej obrona przeczyła konieczności budowania elit. Jest dokładnie na odwrót. Jedno potrzebuje koniecznie drugiego! 

Przeciwstawianie ich to poważny błąd fałszywej alternatywy i przejmowania rozumienia „ludowości” od rewolucjonistów, od przedstawicieli „władzy ludowej”, którzy to słowo zagrabili i obrócili przeciw realnemu ludowi. To pułapka narzucenia nam przez oponenta fałszywych definicji starszych terminów. 

Idąc tym tokiem myślenia należałoby odrzucić krzyż, jako Znak Zbawienia, ponieważ używają go rozmaici sekciarze, heretycy i zbrodniarze. Oni też mówią o dobru i miłości. Czy wobec tego mamy porzucić słowa „dobro” i „miłość”?

Kierownik potrzebuje mieć czym kierować i zasadniczo kierowanych winno być zdecydowanie więcej, niż kierujących.

Chrystus dał się poznać światu jako syn cieśli, wybrał sobie wielu apostołów z ludu, rybaków, posługiwał się obrazami pracy ludu, elementami konstytutywnymi dla ludowych wierzeń.

Powstańcy chłopscy z Wandei dobitnie pokazują że Ci, co najgłośniej na lud się w rewolucji powoływali jednocześnie gwałcili samą istotę ludowości- tradycyjność i integralność. Popularny folkloryzm i cepelia mając ludowość na sztandarach i czerpiąc z jej powierzchni, zaprzeczają jej podstawom, co zresztą opisywałem w innym miejscu tej książki. 

Słyszę od wielu lat sugestie, by porzucić używanie kategorii "lud", "ludowy", w których przemycane jest podejrzenie, jakobym "ludowość" traktował naiwnie, czy idealizująco. Niektórzy być może myślą, że skoro jestem etnologiem, to będę  zachwycał się ludem z samej tej przyczyny.  Byłoby to błędne, a nawet przewrotne rozumienie etnologii, a szczególnie jej współczesnego stanu.  Przewrotne ponieważ zarówno przed, jak i w trakcie studiów podzielałem stanowisko właśnie wobec takiej idealizacji i chłopomanii częstej wśród "elit" XIX i początku XX wieku zdystansowane. Wybierałem się zresztą na ten kierunek mając w głowie świadomość, że wersje ludowości mogą być dobre i złe. Jednym z powodów wyboru tych studiów było wszak zdobycie narzędzi, by  przebadać ludowe źródła popularnej muzyki współczesnej, przy „emicznym”, katolickim przeczuciu(w którym zresztą byłem w środowisku znajomych katolików osamotniony) popartym kilkoma znalezionymi analizami, że jest w tej muzyce coś złego, coś sprzecznego z doświadczeniem katolickim. (Przedstawiony w przedostatnim rozdziale tej książki namysł nad muzyką, tańcami, obyczajami i innymi formami kulturowymi pochodzi właśnie z czasów gdy studia wybierałem.)

Jako kogoś, kto od liceum podzielał krytykę wiele ludowych, ale i modnych wśród wyższych warstw tańców i rozrywek(co zresztą spotykało się z dezaprobatą i ze zrozumiałym(sic) niezrozumieniem ze strony większości znajomych) trudno podejrzewać mnie o idealizowanie ludu.

Moje stanowisko mieści się raczej w podejściu realistycznym, w postawie, wg której w konkretnej sytuacji nawet diabłu nie można z zapędu przypisywać tego zła, którego akurat  w danym momencie nie uczynił. Bo to tylko pogłębi kłamstwo przez odwrócenie uwagi od rzeczywistych błędów. Jeżeli jakiś zbrodniarz jadł rano na śniadanie ser, to nie można przez to uważać, że jedzenie sera na śniadanie jest złe.

Do tego założenia dokładam ostrożność, by nie mylić istoty z przypadłościami, by nie wylewać dziecka z kąpielą i odróżniać ogólne metody działania "ludowości" od jej lokalnych konkretyzacji.

Wyróżnienie istoty i przypadłości to nie wszystko. Należy jeszcze wyróżnić przypadłości dobre i złe. I jak krytycznie patrzyłem na te złe z perspektywy naszej wiary, tak nie mogłem przejść obojętnie wobec tych dobrych, jak postawa obrońców Wandei. Przypomina mi się teraz sytuacja, gdy w liceum robili "Dzień Francuski" i każdy cos tam miał zaprezentować. Na napisaną przeze mnie propozycję piosenki o chłopach co przybyli bronić króla wszyscy się krzywili. Burzyło to wiele narracji gloryfikujących rewolucje Francuską i zapominających o członie "ou la mort". Tym, co się po cichu zgadzali, burzyło zaś spokój poruszania się w utartych schematach. Złych schematach.

Wychodząc z tego założenia doszedłem do wniosku wcześniej już wykładanego, że to właśnie te ogólne reguły, które nazwać można „ludowymi”, są lekarstwem na choroby zachodu, są przeciwieństwem tego, co się "ludowym" nazywało w PRL.

Aprobata tej cechy ogólnej ludowości nie wyklucza, a wręcz dopełnia się z elitaryzmem, antyochlokratyzmem, czy monarchizmem.

Wspólnym mianownikiem i podstawą tożsamości wszystkich kultur, które nazywam ludowymi jest konserwatyzm, a nawet tradycjonalizm.

Jako elitarysta rozumiem,  że oś podziału na elity i nieelity nie przebiega tak, że lud jest po stronie nieelit. Lud wszakże również ma czynnik wyznaczający i podtrzymujący właściwe kierunki, którego to nam brakuje. To on (w efekcie programowego antytradycjonalizmu  „elit” z konkretnego areału czasoprzestrzenno-kulturowego) jest tu najlepszym czynnikiem rozwojowym i paradoksalnie jedynym warunkiem pozwalającym zbudować nowe elity. Sam kwas nie ma sensu bez ciasta. Trzeba jednego i drugiego. Więcej nawet: kwas jest zrobiony z ciasta, jest rozrzedzonym ciastem i tego kwasu zawsze musi być dużo, dużo mniej, w każdej zdrowej  masie.

Ludem są ściśle rzecz ujmując wszyscy, a elita jest podkateogrią ludu. Stąd mówimy o Ludzie Bożym, a samo słowo lud jest pochodną słowa „ludzie”, co uzasadnialiśmy poszukując prawideł stojących za używaniem kategorii „lud” w innym miejscu tej książki.

Etnologia to nie wychwalanie ludu, ale badanie zasad działania jego kultury, zarówno w wymiarze cech wspólnych tak wyodrębnionej kategorii, jak i cech specyficznych poszczególnych ludów.

 

 

ZARYS WŁASNEGO UWIKŁANIA rzutującego na moich metodach i wnioskach:

Żeby łatwiej było czytelnikowi zrozumieć podłoże wykładanych tu ujęć rzeczywistości trochę się poniżej wywnętrzę.

Czerpałem wzory myślenia z krzaków, z pozostawionej przez koszącego tatę herbaty z fusami w szklance, przez którą przebijało wschodzące słońce, z rupieci łamanych przez kilka przeczytanych w książkach wyrażeń. Czytałem bardzo mało, stąd też słabo piszę. A jeśli już, to nie były to powieści, ale najczęściej Pismo Święte- bo akurat było w domu(niestety tylko  „Tysiąclatka”), żywoty świętych- znalezione na strychu, a później relacje i listy np. siostry Łucji z Fatimy pisane pod przysięgą i z nakazu przełożonych -na temat przeżyć z jej dzieciństwa i objawień oraz ich przekręceń u cenionych autorów). Czytałem też rzadko fragmenty poezji i bajki. „Zafiksowałem się” jeszcze w podstawówce a bardziej w liceum na Norwidzie, którego znalazłem w starym podręczniku ze szkoły średniej o romantyzmie. Później sam szukałem jego innych utworów. (Nie polecam tego poety zbyt młodym ludziom. Zbyt komplikuje myślowe ścieżki.)  Natknąwszy się zaś na intrygujące fragmenty analizowałem je ze wszystkich stron, obrabiałem, przykładałem do różnych połaci rzeczywistości. Jak dziecko. Pamiętam  mistycyzowanie wszystkiego: słoneczka z okładki dwóch grubych tomów o Jezuitach i misjach Franciszka Ksawerego, życie na łące, wobec której zarówno wieś, jak i miasto, to były jakieś inne światy, których reprezentanci to mnie uznawali za „dzikusa”. Pamiętam u siebie większy radykalizm  w sprawach wiary niż u rodziców. Znam z dzieciństwa bunt raczej przeciw szkole i kolegom niż przeciw temu, co w domu.  Pamiętam dużo większą niezależność jako dziecko od rodziców, którzy do szkoły mnie nie wozili, szkół i zainteresowań nie narzucali, zadań domowych nie sprawdzali. Jeśli uczyli, to w soboty, w ramach opowieści, ciekawostek i konkursów domowych, w oderwaniu od tego, co akurat robiliśmy w szkole. Z tej ich nauki najwięcej wyniosłem. Pamiętam laboratorium, elektroniczne gazetki i zielone „obwody drukowane” produkowane przez tatę w domowym warsztacie, sąsiadujące z podręcznikiem do lekkoatletyki i opakowaniami po proszkach do prania na których uczyłem się czytać.   Po prostu czasu w tygodniu nie mieli, bo gotowania, sprzątania po piątce dzieci i wydatków na nie było co nie miara.  Nie oglądałem prawie filmów(poza krótkim epizodem z dzieciństwa, dość szybko przez rodziców przerwanym – nawet nie zdają sobie sprawy jak zbawienny dla mnie był ten opór wobec mojego dziecięcego terroru, jak uświadomił mi później zasadność zaparcia się siebie). W gry komputerowe też prawie nie grałem. Na jednych i drugich bazuje wiele kalek myślowych mojego pokolenia(i o tą nieznajomość mieli do mnie rówieśnicy pretensje). Widziałem pozerskią „odwagę” i męstwo” kolegów co w zabijanki grali na kanapie, a później z bronią latali w warunkach pod kloszem, albo chojrakowali w grupie silniejszych, ale dziwili się jak ja się nie boję sam iść w nocy przez dzikie pola i lasy do szkoły, albo jeździć do Krakowa na rowerze. Gdyby dziecku nie powiedziano, to nie wiedziałoby, że można się bać.  Widziałem to pomylenie gadżeciarstwa z odwagą, i przewrotne szydzenie jako ze zniewieściałych z tych, którzy tego pozerstwa, obozów przetrwania nie potrzebowali… bo wobec ich codzienności to była „zabawa w żołnierzyki”.  I widzę to teraz wśród ludzi już dorosłych…

Stąd zawsze miałem dystans do „świata”, miałem swoje kategorie opisowe, żmudnie przemyśliwane w drodze do szkoły, w trakcie biegania po zaoranym głęboko poPGRowskim polu, i w trakcie trawienia pod drzewem w sadzie zjedzonych właśnie kilkudziesieciu jabłek, sliwek, agrestu, czy porzeczek. Z biegiem lat stopniowo dowiadywałem się, że nie są one wcale oczywiste i inni myślą zupełnie inaczej. Wtedy jednak gdy się zorientowałem, przez krótki moment miałem nadzieję, że wystarczy entuzjastycznie własny świat wytłumaczyć. Wtedy też było słabo u mnie ze sprawnym i zrozumiałym wyrażaniem się w mowie i piśmie. Wtedy też poznałem dobitnie metodę złodzieja, co najgłośniej wrzeszczy „łapaj złodzieja”: wtedy od tych, co próbowali mi wmówić, żem wariatem usłyszałem, że to ja krytykuję, atakuję, i narzucam. Tymczasem nie zdążyłem nawet jeszcze nic skrytykować, a oni sami próbowali ode mnie tą krytykę wydobyć sugerującymi pytaniami i niedowierzającymi minami, gdy po kilkakroć odpowiadałem niezgodnie z sugerowaną w nich odpowiedzią. To samo było w każdym z nowych środowisk, w których dopóki się nie dowiedzieli co myślę, bardzo się wszyscy cieszyli gitarą i śpiewem, cenili, pochwalali. Gdy jednak zaprotestowałem z obowiązku sumienia, zazwyczaj przeciw nieuczciwemu poniewieraniu drugiego człowieka, to był dla nich grzech nie do wybaczenia. Mógłbym nawet ich zbluzgać, zdradzić, wyszydzić. Wybaczyliby. To, że się za kimś przez nich poniewieranym wstawiłem było już nie do wybaczenia. Tak było i w innych, zarówno lewicowych, modernistycznych jak i tradycyjnopobożnych środowiskach.  Świat, którym zacząłem się z nimi dzielić, nie zdając sobie sprawy, iż  dzieli je taka przepaść wywołał zapewne reakcję obronną i wrzucanie go w znane z filmów kalki przypisujące temu światu skojarzenia z krytykanctwem,  purytanizmem, przesadną surowością. Te łatki i oskarżenia zupełnie nie licowały z moją entuzjastyczną postawą. Dopiero moje reakcje na zarzuty i szyderę  spełniały czasami tych zarzutów znamiona. Jak samospełniające się przepowiednie.

W mojej wiosce wielu bardzo chciało uchodzić za nowoczesnych, elitarnych,  ale nieraz komicznie im to wychodziło. Ten świat był jeszcze w swych metodach zbyt zapyziały, choć geograficznie bliski Miastu Awangardy. To mnie trochę uratowało, wszak na rozstaju, mając do wyboru dwie sprzeczne drogi w łonie świata wiejskiego: tradycję i modernę,  wybrałem tradycję. A ściślej tradycyjny szkielet, z tymi elementami nowoczesności, który da się do niego dopasować. Nie na odwrót. Inni raczej rzucali się w wir postępu, pochłaniając wybiórczo tylko przyklejone elementy tradycji.  Tą tradycyjność zacząłem celowo i nieco przekornie zgłębiać.

Ów dziwny świat uzupełniany był w około 15 roku życia zaczytywaniem się w przeróżnych objawieniach, starych i nowszych: św. Brygidy Szwedzkiej, Anny Katarzyny Emmerich, Fatimskich, Marii Valtorty, księży Micheliniego i Gobbiego, Wandy Malczewskiej, Rozalii Celakówny,, Zofii Nosko,  itd., oraz w tekstach pobożnościowych takich jak „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis. Doświadczyłem emocjonalnych uniesień zarówno w obszarze objawieniowym, jak i w obszarze okołocharyzmatycznym. Do jednego i drugiego dość szybko nabrałem dystansu, w wyniku osobistego doświadczenia dysonansu.

Do liceum katolickiego poszedłem z założeniem, że będzie... katolickie, a spotkałem się tam z pretensjami o ... przesadną katolickość. Ów rozdźwięk między wyobrażeniami a rzeczywistością mnie zdruzgotał i przerósł. Na pewien czas uległem, dałem sobie na kilka miesięcy wmówić, że to ja się mylę. Pomyłką jednak okazała się  dopiero wynikająca ze źle rozumianej pokory uległość owym sugestiom. Wyleczyłem się z nich jeszcze w liceum. Wskazówką była przewrotność oskarżeń. I z tą wskazówką poszedłem na studia. Tam starałem się budować i zachować swój świat- wychodząc od samodzielnego sprawdzenia jak to wygląda w rzeczywistości, zanim przyjmę definicje opisane w książkach. Metod takich jak słuchania i analizowania przed wydawaniem orzeczeń, zacząłem używać w odniesieniu nie tylko do kultur badanych przez etnologów ale i do kultury akademickiej i wypracowanych przez jej przedstawicieli orzeczeń i metod.

Kulturowa zasada nieoznaczoności

            Przeanalizować układ możemy wychodząc z tego układu, stając poza nim. Oczywiście również w przestrzeni kultury, idei, symboliki, światopoglądu, czy filozofii można pewnie sformułować swego rodzaju zasadę nieoznaczoności.(Nic Heisenberga nie czytałem, ale powiedzieli mi ludzie bardziej wykształceni, że to jakieś odkrycie w fizyce iż akt pomiaru zmienia zachowanie mierzonego układu.  Myślałem, że to oczywiste, jak to, że termometr włożony do cieczy zmienia nieco jej temperaturę, a gdy chcemy zbadać jak w codzienności zachowują się ludzie obcych nam kultur, to samą swoją obecnością sprawiamy, że przestają się oni zachowywać tak, jak zwykle, a więc sam akt pomiaru uniemożliwia nam osiągnięcie wprost celu tego pomiaru. Jak do kogoś przychodzimy w gości to zachowują się inaczej niż wtedy, gdy przypadkiem przejdziemy pod ich oknem;) Do końca nie da się z samego siebie wyjść. Ale już dostrzeżenie owego nieuniknionego uwikłania, również nauki jest jednym ze sposobów wyjścia z przesądu, że można być "neutralnym" i to np. w polityce, że "religia się nie powinna mieszać do tego, czy tamtego".

            Tutaj staram się wyjść z tych przesądów ku którym zmierzałem wchodząc w świat "intelektualistów", ale które dość szybko wzbudziły moją wątpliwość być może dlatego, że przez przypadek na studia dojeżdżałem co dzień ze wsi(tym razem zupełnie innej, O 15 lat bardziej na Końcu Świata, niż ta, w której się wychowałem) i widziałem miałkość  problemów studenckich i kierunków studiów tworzonych jak mi się zdawało tylko po to, by zapewnić miejsce pracy nadwyżce ludzi operujących słowem pisanym...)

            Ponadto jako syn ludzi ze wsi, bez wyższego wykształcenia, klasyfikowanych jako chłoporobotnicy, pracujących całe życie fizyczno-technicznie miałem do świata akademickiego pewien dystans, który być może przyczynił się do tego, że łatwo zauważyłem bezpodstawność wielu powielanych w naukach społecznych wniosków nt. kultury ludu wiejskiego. Wiele z nich opierało się na odpytywaniu, które jest obarczone tą wadą, iż pytający z dalekich stron może źle zrozumieć pytanego a pytany- pytającego. W ramach bibliotecznej kwerendy natknąłem się na prace, np. księży socjologów, którzy w oparciu o tak wadliwe, zresztą w ich czasach już przestarzałe diagnozy budowali propozycję naprawcze, ewangelizacyjne dla polskiej wsi. A nawet w postawie antropologów-rewizjonistów podejścia do badania ludu pokutowały pewne "oczywistości" wynikające z nieuprawnionych wniosków prekursorów.

 Od dziecka słyszę, jako katolik o potrzebie zapierania się samego siebie, w liceum przeczytałem w książkach J. Ratzingera, że można to nazwać metanoią, wyjściem z siebie, a na studiach, od głównie lewicowych(acz i tak uznawanych przez reprezentantów z innych ośrodków za „konserwatywnych”), albo co najmniej „świeckich” teoretyków i badaczy usłyszałem o ogólnej zasadzie metodycznej etnologa jaką jest patrzenie na własną kulturę, jakby była mi obca, z zewnątrz i na odwrót- patrzenie na obcych jak na swoich. Złożyło mi się to w całość, wszak to zasada analogiczna do chrześcijańskiej metanoi. Tak sobie ją zreinterpretowałem, korzystając ze znaczeniowej ogólności samej tej zasady, dającej możliwość takiego złożenia. Kiedy znowu czytałem literacko zgrabne opisy dokonywane przez M. Eliadego zauważyłem, że choć zdradza on pewne krytyczne wobec katolicyzmu postawy, to de facto opisuje jako pewne powtarzające się motywy w historii religii coś, co świetnie wyjaśnia wiele postaw Pana naszego Jezusa Chrystusa dotąd dla wielu niezrozumiałych, a w związku z tym traktowanych jak nieznaczące. To, co on pisał przypomniało mi dziecięce mistycyzowanie wszyckiego, szczególnie spraw najbardziej podstawowych: ognia, słońca, ziemi, ziół, kamieni, wody...

Nie czytałem wcześniej Tolkiena, wszak nie lubiłem tego rodzaju fantastyki- raziła mnie(podobnie jak np. „Opowieści z Narni” C. S. Lewisa). Tą jednak relację między mitem a Chrystusem zrozumiałem(tak mi się przynajmniej zdaje) czytając Eliadego być może również dlatego, że kilka lat wcześniej czytałem J. Ratzingera, który o owych antycypacjach Chrystusa we wcześniejszych religiach wspominał. Wtedy jeszcze jednak nie zwróciłem na to tak mocno uwagi. I reguły działania mitu, czy rytuału, to są przykłady mechanizmów, które opisały środowiska z lewicą przez prawicę kojarzone, a które to mechanizmy stanowią de facto najgłębszą podstawę skuteczności np. Tradycji Katolickiej.  Przedstawiciele tej tradycji często jednak w imię słusznych zresztą obiekcji wobec tych, co te mechanizmy nazwali, odrzucili same te mechanizmy, niejako podcinając gałąź na której siedzą i wyrzekając się własnej skuteczności. Ów mechanizm zrażania poprzez przyklejanie do wroga opiszę jednak w innym miejscu.

            Warto tu wspomnieć również o pracach Mary Douglas(napomykającej w „Symbolach Naturalnych” o akademickopochodnej pogardzie katolickich księży z lat 60 XX wieku dla piątkowego postu „zaściankowych Irlandczyków”) i Victora Turnera (piszącego o błędach w tzw. „reformie liturgicznej”, i paradoksalnej bliższości rytuałów ludów takich jak Ndembu, do  Mszy Tradycyjnej, niż do Mszy „zreformowanej”)...

Lewica przejęła szkoły wyższe uczące świetnego artystycznego warsztatu, uczy go tylko „swoich”, a w międzyczasie przygotowuje ich rozmaitymi sugestiami atakującymi ich mózg z różnych stron do porzucenia tego warsztatu, a nawet uznania za coś żenującego, sztampowego, wstydliwego i do zakopania go. Przejmuje tajniki warsztatu a później go zakopuje, nie daje do niego dostępu prawicy, nie tyle zakazem, co kojarzeniem placówek pokazujących ów warsztat ze sobą. Tak odpycha się emocjonalnie prawicę od wszystkiego, co z tych szkół wypływa, również tego, co dobre, czyli owego warsztatu mającego de facto prawicowe korzenie. Nie jest to wykluczone(nie zbadałem tego artystycznego obszaru).  Lewica nazywa i opisuje te elementy owego warsztatu, które nierzadko przez prawicę nawet nie były dokładnie opisane, bo były jako oczywistości praktykowane. Podobnie jest zresztą w naukach społecznych, czego przykłady wyżej podałem.

 

METAMETODA

W ramach takich doświadczeń wypracowałem sobie przekonanie i „metametodę”:

ogólnie zapoznać się z problematyką badawczą, później samemu zbadać rzeczywistość, sprawdzić, które dany są mierzalne uchwytne, a co w stwierdzeniach na ich temat ma charakter spekulatywny, „medytacyjny”, nieweryfikowalny, oparty na wrażeniach, utartych przeświadczeniach i przedsądach, i je odsunąć na bok, dalej sprawdzić strukturę owych mierzalnych faktów, ich znaczenie w oczach danych ludzi, czy społeczności, funkcję, cele, czy genezę(zależy od celów i paradygmatów badawczych), a potem przyłożyć własne obserwacje do tego, co w księgach zapisali poprzedni badacze. Zbadać badania badaczy. I twierdzenia  autorów książek. Zweryfikować, sprawdzić, gdzie ich założenia(szczególnie te o charakterze oskarżycielskim, dyskredytującym kogoś) są nieuprawnione, nieudowodnione. I samo istnienie tych opinii, a niekoniecznie ich treść, potraktować jako zdatne do badania fakty. Na ile to możliwe.

Dziś, w dobie przejęzykowienia i oderwania od rzeczywistości i innych omawianych tu chorób, przesadnie pokładamy ufność w książkach i tym, co w nich zapisane. Tymczasem książki od setek lat są pisane na podstawie innych książek i za każdym razem jak w głuchym telefonie, przekaz zubaża i zniekształca pierwotną informację. Kompresja danych, tak jak przekaz prądu na odległość jest zawsze stratna. Może być też tak, że źródłem pewnych twierdzeń, jest niesprawdzone, nieprzebadane na samym początku wyssane z palca czyjeś przeświadczenie, z racji swego utrwalenia traktowane jako coś „udowodnionego”, oczywistego, albo niewątpliwego”.

Trzeba te lata pośrednictwa słownego zweryfikować. Nie raz jeden. Trzeba wciąż WERYFIKOWAĆ. Zbadać nie tylko pisma, ale i rzeczywistość samą przez te pisma podobno opisywaną.

BŁĘDY badaczy podstawą do sporządzonych przez księży pseudoLEKÓW

Dochodząc do tej metody zauważyłem np. że wiele założeń w pracach w mojej rodzimej dyscyplinie ma wątłe podstawy, trudno znaleźć dowody np. na rzekomy związek powierzchowności wiary ludu(i na samą powierzchowność jako cechę wiary ludu), z formalizmem. Otóż jest to splot nieuprawnionych założeń które mają poważne konsekwencje dla samych badanych religii, bowiem sami emiczni reformatorzy kultu(np. Katoliccy kapłani) przejąwszy się owymi założeniami wyprowadzali z nich pochopne i opaczne diagnozy oraz recepty.  

                Wspominaliśmy tu już o pochopnym braniu literalnych brzmień odpowiedzi za tożsame z rozumianą treścią wobec faktu, iż badacz może źle rozmieć wypowiedzi badanego, badany badacza, ten drugi może odpowiadać np. na szybko byle co. Wspominaliśmy, że słowa to tylko jedna z materii służących do myślenia, a ludzie częściej myślą, jak to Norwid ujął „postaciami”.  Z dostrzeżenia pozawerbalności wnioskować można, iż bezzasadne są twierdzenia, że lud „nie zna składu Trójcy Świętej”, „nie ma wiedzy nt. Prawd Wiary” oparte na metodzie pytań i odpowiedzi. Metoda ta wobec wspomnianej wyżej fragmentaryczności i ułomności słownej części komunikatu nie pozwala wydać takich orzeczeń na temat jednej osoby. Tym bardziej więc nieuzasadniona jest generalizacja do całego ludu. Jeszcze bardziej brakuje tu wskaźników pozwalających zestawić uogólniony lud z uogólnionym nie-ludem”, czyli  kim? Inteligencją? 

            Za diagnozami wiążącymi rytualizm z powierzchownością stawianymi również przez Czarnowskiego, Thomasa i Znanieckiego, itd. szli księża socjologowie(W. Piwowarski, Majka), których recepty również w to przejęzykowienie się wpisywały. Były nimi choćby: zwiększenie roli czytelnictwa religijnego, zmniejszanie analfabetyzmu... to miały być lekarstwa na wiarę uznaną za powierzchowną m. in. (choć nie tylko) na podstawie słownej komunikacji. Oczywiście pewne problemy natury moralnej, braki w wiedzy religijnej miały i mają u „ludu” miejsce, tyle tylko, że mogą one wystąpić i u dobrze wykształconych, i u tych, co całe Pismo Święte przeczytali. Destrukcja rytualnego charakteru Mszy świętej i jej przejęzykowienie, pozbawienie roli komunikatów pozawerbalnych, to tylko konsekwencja w stosowaniu tego nibylekarstwa.  Dobry jego przykład dała przywoływana już Mary Douglas w „Symbolach Naturalnych”, gdy wspominała o pogardliwym stosunku księży do piątkowego postu przez „zaściankowych Irlandczyków”, jako o przejawie nieczułości tych księży na znaki pozawerbalne, stanowiącej pochodną ich wykształcenia. Przypomnijmy też sobie wypowiedź V. Turnera nt. Pewnych cech wspólnych wielu rytuałów, w tym ludów Ndembu i Mszy świętej, którym jaskrawo zaprzeczała XX-wieczna „reforma” liturgiczna, uderzając w ten sposób w Akcie Stwórczym wpisane przez Boga pragnienia ludzkiej natury i obiektywne mechanizmy neurobiologiczne dane nam z góry w pakiecie z prawami natury, a nie konstruowane przez nas...

Dopisując ten akapit w październiku 2020 widzę, że słuszne były moje obawy, że jeśli tak jak większość studentów zamieszkam w Krakowie, to dam się urobić. Wejdę między wrony, zacznę Krakać jak i onè. Większość znajomych, nawet przywiązanych do Kościoła, ale zdradzających przejawy syndromu Disneya, filtrowania Nauki Kościoła przez pryzmat rozumienia wartości z ekranowo-popularno-sklepowych przykładów, a nie na odwrót, uległo tej psychozie zarówno maseczkowej, jak i pierońsko-aborcyjnej. Ubolewałem nad upośledzeniem życia prywatnego, ale widzę, że gdybym popłynął z prądem, gdybym sobie lepiej radził, to by mnie ten nurt też pewnie porwał.  Tylko patrząc na to z boku, mogłem to zauważyć. I uciec przed oboma krańcami fałszywej alternatywy.  Za to więc, co zdawało mi się porażką w moich minimalistycznych ziemskich planach: Bogu dzięki! On wiedział lepiej.

Przykłady błędnych metod stosowanych nie tylko przez „prawicę” i/lub narzuconych jej przez oponentów:

Przekręcanie wypowiedzi oponenta tak, by łatwo było to przekręcenie obalić.

            Zakładam, że tak się ludziom zdarza bezwiednie, że to nie jest celowe. Że to reakcja obronna na krytykę. W przypływie emocji mózg upraszcza, wybiera gołe orzeczenia, drogę na skróty, uczciwe argumenty stają się zbyt czasochłonne i trudne do przetrawienia.  Ta metoda jest jednak bardzo krzywdząca dla drugiej strony, dlatego musimy jako ludzie uczciwi  pilnować się, by jej przypadkiem nie zastosować.

 

Pochopna pewność w wyrażaniu opinii nt zjawisk, a przede wszystkim opinii innych ludzi i całych grup.

 

Zagłuszanie argumentów drugiej strony ponawianym, emocjonalnym wyrażaniem troski, oburzenia, smutku, nawoływaniem do przeprosin – metoda niezwykle skuteczna, a jednocześnie podła. Obserwatorzy polemiki nie zapamiętają argumentów, ale owe emocje które te argumenty zagłuszyły i tym emocjom dadzą się przekonać. Baczmy, by jej nie zastosować, a jednocześnie od razu ją obnażajmy w dyskusjach.

Przykład zastosowania tej metody? W 2019 roku dotąd zwaśnione obozy polityczne w Polsce w ramach nawalania w nowego politycznego konkurenta zaczęły zgodnie wyciągać mu różne rzekome skandale. Jednym z nich miało być zdjęcie jej obecnych posłów sprzed ponad 10 lat, na którym podczas prywatnego spotkania wyciągają rękę do przodu, parodiując nazizm. Pokazując to zdjęcie w telewizjach zakrzykiwali tłumaczących sytuację oskarżonych, powtarzali jak nakręceni: „to oburzające, oburzające”, by widzowie czasem nie usłyszeli argumentów wskazujących na absurdalność i przewrotność owych zarzutów, w których kryje się metoda stosowana przez złodzieja, co wrzeszcząc: "łapaj złodzieja", chce odwrócić uwagę od siebie! I jeszcze nakazywali przepraszać! Przepraszać za szydzenie z faszyzmu? Kabaretom wolno, gejom wolno, wszystkim wolno, tylko młodym chłopakom szydzić z faszystów naście lat temu nie BYŁO wolno? Trochę konsekwencji. Właśnie dlatego, że nie umieją odpowiedzieć na argumenty - zakrzykują, wmawiają, że ich szydera była pochwałą, wymuszają absurdalnie przeprosiny, itd. (Sprawa ta wiąże się z głupim uleganiem zawłaszczaniu symboli - salutu, Krzyża, tęczy, swastyki, itd., o czym dalej).

Zauważyłem, że ludzie zazwyczaj wierzą temu, kto pierwszy przylatuje do nich ze skargą (często zawoalowaną w kreowaniu się na kogoś kto o innych dobrze mówi i przemycaniu sugestii że został skrzywdzony,) mimo iż to on zawinił, i przez zwalanie winy na innych się chce wybielić. Tak od przedszkola jest. Ludzie uczciwi budzą podejrzenia(może dlatego, że są wyrzutem sumienia dla reszty?) i łatwo ich dobre imię zniszczyć, bo oni do takich niecnych, acz bardziej chwytliwych zagrywek się nie uciekają. Kiedy zaś przestawiają zarzuty to robią to merytorycznie, a większość ludzi nie ma siły/nie chce się jej analizować zależności przyczynowo skutkowych, dlatego wierzy emocjonalnym hasłom, gołym orzeczeniom mylonym z konkretami, wrzutkom odpowiednio zagranym: "To oburzające". „plugawe, powtarzam plugawe, jeszcze raz powtarzam PLUGAWE”, to „BEZCZELNE FAŁSZERSTWO”, to „HERETYK” bo „Katechizm mówi, bo Pismo mówi, bo Tradycja mówi...”, to „mowa nienawiści”.

Gadanie tego, co z leciało  w radio, jakby to były własne myśli. Kiedy pracowałem w pewnym zakładzie produkcyjnym w tle szło radio. Godzina 10, przerwa, siadamy z chłopami, jemy se kanapki i zaczynają dyskusje. Pierwsze, co wychodzi z ich ust, to to, co było mówione w radiu. Są przekonani, że to ich indywidualne przemyślenia, mówią to z takim przekonaniem jakby sami na to wpadli. Wszyscy przytakują... Jak ich tak obserwowałem wcześniej to tego radia wcale nie słuchali: rozmawiali między sobą, składali tam te swoje elementy, trzeba było kombinować jak dobrać detale, od kogo pożyczyć wiertarkę, klucze, itd... Pewne rzeczy lecące w tle zostały w podświadomości i później wylazły na wierzch jako rzekomo wyraz ich indywidualnych przemyśleń, ich „głębi serca”.

 

Pole zgody przyczyną konfliktu.

 (Wyjęte z analizy pewnego politycznego sporu na polskim podwórku.)

(...)I jedni i drudzy niestrudzenie walczą o „niezależność” mediów, o ich nieuwikłanie w żadną polityczną opcję. Coś takiego jednak nigdy nie będzie istnieć.

Światopogląd dziennikarza - choćby nie wiem jak się wyginał - będzie miał wpływ na to, jak dobiera gości, co go interesuje, jak gestykuluje, jaki ton głosu przybiera i jak formułuje pytania. Deklarowanie przez niego neutralności zakryje owo podświadome, międzywierszowe uwikłanie w konkretną polityczną opcję. Dlatego wcale nie musi świadomie manipulować odbiorcami(choć i tak bywa). Wystarczy, że w coś wierzy. Najlepiej przekona innych ten, kto sam jest przekonany. A przy okazji ma zdolności perswazyjne. Służby, media i biznesy właśnie takich ludzi szukają do promowania swoich „produktów”.

Najskuteczniejsze techniki perswazji tworzą się naturalnie wtedy, gdy ktoś szczerze wierzy w to, co chce innym przekazać. Tym, którzy mają pewną władzę najlepiej jest wspierać, zatrudniać i promować tych, którzy wierzą w to, co ich mocodawcom na rękę. A co może być im na rękę? Różne rzeczy: Jeden chce społeczeństwo zindoktrynować z pobudek czysto ideologicznych. Ktoś inny przekazywanym światopoglądem uzasadnia zapotrzebowania na jakiś produkt(np. producent filmu w którym bohaterowie noszą podkoszulki z jednym długim, a drugim krótkim rękawem, może być opłacany przez wytwórcę tych podkoszulków.)

Dziennikarz, który deklaruje neutralność wprowadza siebie (bo zazwyczaj szczerze w to wierzy), ale – co gorsza – innych w błąd. Najuczciwiej zrobi gdy swoich politycznych i światopoglądowych preferencji nie będzie ukrywał.

Powtórzmy: pewnie dobrze chce, ale ukształtował go splot komunikatów wysyłanych przez współczesną cywilizację. Cywilizację pozorów.

Neutralność, krytyka "monopolu na prawdę", nawoływanie do wolności mediów to nośne hasła, które manipulują opinią publiczną. Problem polega na tym, że ci, co mówią o unikaniu stereotypów, nie zauważają stereotypu, jakim jest twierdzenie, że można się stereotypów wyzbyć. Ludzkie myślenie składa się koniecznie ze stereotypów. Chodzi o to, by były prawdziwe.

Światopoglądy są różne dlatego, że ich wyznawcy różnie definiują prawdę. Ci zaś co mówią, że są neutralni sami siebie oszukują, bo językowa łatka o nazwie "neutralność" czyni ich ślepymi na to, jak konstruowane przez nich wypowiedzi, jak dokonywana przez nich selekcja faktów są w ich poglądy uwikłane.

Od tego uwikłania nie da się uciec.

Najuczciwiej więc porzucić starania o neutralność i prostolinijnie walczyć o to, co mi moja wiara, mój światopogląd nakazuje nazywać prawdą. Zrodzi to konflikt. Ale jak widać po ostatnich wydarzeniach nawet walka o neutralność rodzi konflikty i krzywdzące innych posądzenia.

Smutne jest to, że wyrazy takiej uczciwości spotykają się z dyskryminacją ze strony tych, którzy – paradoksalnie – dyskryminację piętnują. Uczciwym i prostym ludziom dostaje się za fundamentalizm, wrzuca się ich do jednego worka z terrorystami...

Baczmy więc, byśmy nie dopuścili się czegoś gorszego, niż spór: byśmy pochopnie kogoś nie oskarżyli.

Sądy takie łatwo rozpowszechnić. Dużo trudniej naprawić wyrządzone przez nie krzywdy.

Walczmy więc o uczciwe przyznawanie się do własnych poglądów i o pełen szacunku spór, bez fałszywego nazywania czyjegoś zdania brakiem tolerancji i neutralności.

 

WYKSZTAŁCENIE i OCZYTANIE jako argument.

Skończenie studiów i przeczytanie wielu ksiąg o niczym nie świadczy. Wiem, bo nawet ja studia skończyłem(choć z tym oczytaniem to u mnie gorzej;) i widziałem wielu, co skończyli. I co? I kopiąc rowy, kując w ścianach, obsługując linie produkcyjne spotkałem inteligentniejszych i mądrzejszych niż wielu absolwentów wyższych uczelni... Tzn, tępota i inteligencja tu i tu rozkłada się być może po równo. Istnieje jednak podejrzenie, że Ci najbystrzejsi olali studia i pozakładali jakieś biznesy, albo działają wolni od aktualnych mód akademickich. Pół żartem, ale to nie jest wykluczone.  Pewne jest natomiast, że ludzie wybitnie inteligentni mogą spierać się między sobą o te same sprawy, co ludzie „tępi”. Różnica leżeć może np. w sposobie argumentowania,  w korzystaniu w danej sprawie z inteligencji, w dobrej/złej woli, bądź w pracowitości/lenistwie myślowym. Jeden z tępaków może więc mieć co do istoty danego problemu rację w przeciwieństwie do jednego z inteligentów. I na odwrót.

Podobnie jest z oczytaniem. Można przywoływać z pamięci soczyste fragmenty  prac naukowych i literatury pięknej, a ich kompletnie nie rozumieć. Jeśli nawet się je rozumie, można nie mieć pojęcia jak je odnieść do rzeczywistości, a więc jak uczynić je pożytecznymi.

FAKTOLATRIA i oddziaływanie na emocje.

Niektórzy twierdzą, że „fakty mówią same za siebie". Nie. Fakty nie mówią. To ludzie je zawsze jakoś odbierają, filtrują i w tym odbiorze mogą się mylić, albo mogą mieć rację. Zacytuję powyżej fragmenty wypowiedzi jednego z dobrych prawicowych autorów, u którego momentami zaobserwować można zarówno faktolatrię, przecenienie roli dokumentów jak i zagłuszanie argumentów emocjonalnymi przytykami:

"To nie atak, to fakty. Przykro mi." Takie sformułowania to jednak też nie fakty, tylko emocjonalne ustawanie dyskusji. Jest ono jeszcze bardziej przekonujące a jednocześnie niemerytoryczne, kiedy towarzyszą mu sformułowania jak poniżej:

 "no no no", "a nie mówiłem", "H.C. do rozwałki"."W. eSBek bronił C. ZOMOwca", "Z. to oberszur od ufo i mind control" Bardzo nie podoba mi się uszczypliwość zawarta w tego typu wypowiedziach. Jest ona zbędna. Zagłusza trzeźwą analizę materiałów, a przez to poddaje w wątpliwość wiarygodność wniosków(nawet gdyby one same wiarygodne były).

Ten sam autor od którego zacytowane wypowiedzi pochodzą przedstawia dalej w materiale filmowym obrazki z pałowaniem, czy ze znęcaniem się nad zwierzętami. To również nie są argumenty tylko wrzutki emocjonalnie ustawiające odbiorcę. Pod ich wpływem nie ocenia racjonalnie, tylko jest skłonny wierzyć również w to, co z przedstawianych faktów nie wynika, a co zostało uprzednio zasugerowane na poziomie emocji. Ów mechanizm psychologiczny razem z prawdą pozwala przemycać fałsze i na tym polega jego manipulatywność, czyli nieuczciwość. Metoda zaczynania od emocjonalnych przytyków i ustawiania nimi umysłu odbiorców stosowana jest przez obie strony przeróżnych konfliktów. Nie jest domeną prawicy, lewicy, czy jakiejkolwiek innej grupy. Nie jest też zazwyczaj celowym wprowadzaniem w błąd, stosowana jest zazwyczaj bezwiednie przez tych, co szczerze wierzą w to, co mówią.

Nie wystarczy mieć informacje, bo nie jest wykluczone, że źle je rozumiemy, a nawet, że te fakty, których jeszcze nie znamy i nigdy nie poznamy, zmienią całkowicie obraz całej sprawy.

Fakty to nie wszystko. Co z tego, że ktoś zna fakty, skoro wyciąga z nich błędne wnioski?

Używanie w odpowiedzi jako argumentów tych samych założeń, które są przedmiotem sporu i które przez oponenta były podważone.

Jakie czynniki sprzyjają infolatrii? Luźno rozważam, poszukuję hipotez:  Na początku XXI wieku mieliśmy szybki wzrost ilości symulakrycznych informacji i bodźców docierających do ludzi. Jedna skrajna grupa wychowawszy się już w owym informacyjnym szumie nie miała okazji nauczyć się walki o informację zasadną, zmuszona do selekcji, nie miała okazji by na spokojnie nauczyć się właściwych metod tej selekcji i opiera ją na wyrazistości bodźców(co zresztą samo w sobie jest naturalne i obecne od zawsze), natomiast druga skrajna grupa- ludzie wychowani za tzw. „żelazną kurtyną” walczący o informacje, przyzwyczajeni byli do tego, że jak już jakąś informację mieli, to była ona wywalczona. Brali to, co im się udało zdobyć, często szukając w oparciu o intuicję. Nagle zderzyli się z przesytem, czego ich przyzwyczajenia, nawyki myślowe nie wytrzymały, zaczęli brać to, co pierwsze leży na półce, fascynować się wielością danych. Nikt z nas nie jest na to odporny z różnych przyczyn, ale jedna przyczyna jest wspólna: nasz mózg nie wyrabia ,nie jest przystosowany do takie wielości informacji, stąd wyławia te najbardziej pewne, dosadne emocjonalne, i nie da rady już analizować i weryfikować... Dlatego ten szum to świetne narzędzie sterowania masami.

Magia pierwszej sugestii medialnej działa również na nas. Ludzie myślą, że narzucona, fałszywa interpretacja, jest "oczywista", że "sama się nasuwa", nie zauważając, że tylko dlatego im się tak wydaje, że została ona przyklejona do większości informacji medialnych o tym fakcie, które do nich dotarły. Taki mechanizm manipulacji zręcznie zastosowany przez nieuczciwe media.

 

ABORCJA, GENDER, LGBT, wegetarianizm – co łączy te sprawy?

 

Przecenienie roli NAUKI to dość częsty problem w sporach między zwolennikami różnych koncepcji rzeczywistości.  Przejawia się w sposobach uzasadniania: od kiedy mamy do czynienia z człowiekiem, oraz czy te, bądź inne orientacje oraz uzasadnienia ideologiczne diet są właściwe/niewłaściwe. Wynikać ono może z oświeceniowego kultu nauki, albo ze zwykłego uroku wywieranego na ludziach przez to, co naukowo, mądrze brzmi. Brzmi.

Przykładem przejęcia przez prawicę fałszywych ujęć oponenta jest sprawa mordowania dzieci poczętych. Kiedy aborterzy twierdzą, że nauka ustala, że o człowieku możemy mówić od tego, czy tamtego tygodnia, to pro-liferzy w odpowiedzi twierdzą, że nauka ustala iż człowiekiem jesteśmy od poczęcia. Tymczasem nauki empiryczne niczego takiego ustalić nie mogą. Nauki badają mechanizmy. A to, czy te mechanizmy nazwiemy człowiekiem, to już kwestia światopoglądu. No i logiki w wyciąganiu z niego wniosków. Owszem, nauka nie może być od niego wolna, bo musi mieć jakieś terminy definicje i cele. Założenia te nie są jednak czymś, co nauka wnosi do naszej  wiedzy, ale co dostaje. Założenia owe są tym, co naukę uprzedza!

Jeśli więc uznajemy zgodnie, że nie wolno zamordować niewinnej osoby, jeśli jednocześnie zdajemy sobie sprawę z umowności i labilności uznania od którego okresu owo jedno życie nazywane jest człowiekiem, to logika wymaga od nas, by od momentu kiedy z dwóch gamet staje się jednym organizmem, czyli od poczęcia uznawać go za człowieka. Nie ma innej, obiektywnej cezury. Wcześniej były dwa inne organizmy, a teraz jest jeden.

            Po obu stronach powyżej wspomnianego konfliktu dominuje więc ten sam błąd: powoływanie się na naukę. Tymczasem nauka nie ma tu aż tak dużo do powiedzenia! To sprawa wiary(niekoniecznie religijnej), sprawa założeń oraz definicji uprzedzających i determinujących naukowe metody i wyniki badań!

Niestety ci, co mają rację we wnioskach, czyli pro-liferzy dali sobie narzucić zainicjowane przez aborterów błędne powoływanie się na naukę i przecenianie jej roli. W taki sposób i w innych obszarach prawica daje sobie narzucić fałszywe kategorie ukute przez swoich oponentów i dlatego z nimi przegrywa.

 

            Dokładnie tak samo nauka nie może powiedzieć czy homoseksualizm to dewiacja, czy nie. To sprawa światopoglądu, założeń uprzedzających naukowe definicje.

            Nauka nie może też ustalić czy zwierzęta wolno zabijać, czy nie. To kwestia wartościowań, stanowiących element światopoglądu.

 

„NIE ZABIJAJ ZWIERZĄT BO CZUJĄ BÓL!” ?

            Nie wiemy, czy fizyczny proces bólu jest tożsamy z jego uświadamianiem sobie. Nie wiemy bowiem, czy uświadamianie sobie jest tożsame z neurofizjologicznymi procesami, które nazywamy "świadomością". Tak zakładają współcześni, ale to tylko niemożliwe do sprawdzenia przez naukę założenie. Gdyby proces fizyczny zwany bólem miałby decydować o tym, czy wolno zabijać, czy nie i nadawać temu moralną wartość, to doprowadziłoby nas do absurdu, bo trzeba byłoby zaniechać uśmiercania roślin, czy przekształcania nawet wody, chodzenia, istnienia, bo samym tym faktem uśmiercamy wiele owadów i drobnoustrojów. Nie wiemy czy rośliny „boli”, i właśnie dlatego nie wolno nam ryzykować zadaniem im bólu i śmierci...jeśli uznajemy fizycznie rozumiany ból za główną przesłankę do niezabijania. Mimo wszystko staramy się zabijać zwierzęta tak, by zadawać im jak najmniej tak rozumianego bólu. Ale to nie ból jest tu głównym problemem. Nie wolno zabijać nie dlatego, że boli, bo wtedy wolno nam byłoby zabić innych w bezbolesne sposoby. A nie wolno. Dlatego też Jezus nie zakazał zabijać zwierząt, przyczynił się do śmierci w morzu stada świń wpędzając w nie demony. Idąc tym tokiem rozumowania należałoby uznać, że zrobił straszną rzecz. Pozwolił, by jego rodzice zabili gołąbki w ofierze, jadł ryby, Piotr zobaczył koszyk, w którym były różne zwierzęta i usłyszał- "ZABIJAJ Piotrze i jedz." Ale taki tok rozumowanie jest fałszywy. Dla mnie wzorem jest nie on, a Nauka Chrystusa.

 

Pięść z zaciśniętym różańcem

Pieść zaciśnięta do walki bywa potrzebna, żeby np. bronić atakowanych. Walka ze złem jest jak najbardziej czymś dobrym. 2. Zaciśnięta dłoń wcale nie musi być oznaką nienawiści, gdy np. przybijamy żółwika, unosimy ją w geście triumfu, ściskamy mocno, nie tylko "kamień zielony", ale również rękawiczkę ukochanej osoby, która jest daleko... Nienawistna interpretacja tej grafiki była w roku 2019 przejawem podbudowanego medialną narracją uprzedzenia do środowisk organizujących Marsz Niepodległości. To zjawisko to nieuprawnione mówienie o interpretacji subiektywnej, jakby była w magiczny sposób przyklejona przez przyrodę to tego gestu. Nie jest, co uzasadniłem podając ww przykłady. Po drugiej stronie oczywiście też jest podobne zjawisko polegające np. na obiektywizowaniu interpretacji negatywnej tęczy(uważam, że środowisko powinno tęczę przejąć od zawłaszczających ją środowisk LGBT i poprawić jej zniekształconą przez nie  formę. Jest ona wszakże symbolem przymierza Boga z ludźmi). Te same środowiska, które wytykają np. tradycjonalistom tzw. formalizm, mówiąc, najważniejsze to, co w sercu, tutaj nagle sami taką mają „spinę” o jakąś formę zewnętrzną. Ci sami co tropią u innych "hermeneutykę podejrzeń" sami tendencyjnie doszukują się negatywnych interpretacji w tym, co takie być nie musi.

 

Gdy widzę, że w kogoś zgodnie nawalają zwaśnione dotąd media i polityczne obozy, to zaczynam podejrzewać, że ów straszny kompilator wykluczających się bezeceństw: faszyzmu i antypaństwowego liberalizmu, nazimu i putinizmu, marsjanizmu i nacjonalizmu, niedojrzałości i tradycjonalizmu, mowy nienawiści i idealistycznych utopii, itp. może mieć jednak trochę racji;)

 

Tęcza, Słońce, Krzyż, rzymski salut - nie pozwólmy, by pewne symbole zagrabili Ci źli.

SAMOSPEŁNIAJĄCE SIĘ PRZEPOWIEDNIE (2020)

            Nie może być tak, że na każdą plotkę medialnych decydentów reagujemy posłusznym wykonywaniem ich rozkazów. Nie może być tak, że prewencyjnie reagujemy na potencjalną pandemię. To na puszczających takie definicje sytuacji, jak istnienie pandemii i konieczność noszenia maseczek, ciąży obowiązek udowodnienia, bo to oni inicjują obwinianie tych, co w ich wersję zdarzeń nie chcą wierzyć. Zazwyczaj jednak metodą „łapaj złodzieja”,  OBWINIAJĄCY zagłuszają KONIECZNOSĆ UDOWODNIENIA EMOCJONALNYMI OSKARŻENIAMI, SZANTAŻAMI MORALNYMI, próbami wzbudzenia poczucia winy, w których swoją wersję traktują jak nie wymagającą uzasadnień oczywistość i normę. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. NORMĄ jest to, co oni oczerniają, czyli np. chodzenie bez maseczek. Ci, co mają odsłonięte usta nie muszą się tłumaczyć, wszak ich zachowanie jest DANE Z GÓRY, zastane, tak jak język i właśnie dlatego jest NORMALNE i umożliwia dogadanie się z innymi. OBWINIANIE tych, co zachowują ową normę to fałszywe świadectwo. Fałszywe i przewrotne. Jego artykulatorzy brną w nie obracając kota ogonem i oskarżywszy tych co nie wierzą w pandemię, wymagają od nich dowodu i imputują im wiarę w spiski.

            Jest na odwrót: to ci co o teorie spiskowe oskarżają próbują zmusić tych, których oskarżają do bezkrytycznej wiary w mocne medialnie teorie.

Ja wierzę w Boga w Trójcy Jedynego! Nie w żadną tam plandemię.

Właśnie owa odgórność - nie samo poczucie, czy li tylko państwowo-przepisowa decyzja współczesnych - konstytuuje normy. Inne rozwiązanie byłoby nieracjonalne, wszak naraziłoby na normatywną wieżę Babel, całkowity brak weryfikacji norm i taki ich pluralizm sprzecznościowy, który rozbiłby każde społeczeństwo. Do tego dąży konkurencja, szczególnie polityczna dla danego państwa, by od wewnątrz rozbić podstawy spoistości wroga. No i do tego mogą dążyć wrogowie Kościoła, czy każdej innej instytucji. Takie jest też zagrożenie płynące ze strony tolerancjonizmu, rzekomo uniwersalnych wartości, które w przejęzykowionym paradygmacie pomylone są z nazwami tych wartości.  Przykładem jest odgórność języka, bez której nie byłby językiem, nie mógłby stanowić narzędzia komunikacji, wszak bez tego ograniczenia, możliwe byłoby konstruowanie języków wg widzimisię każdej jednostki i wmawianie innym, że muszą to akceptować(jak w przypadku kobiet chcących, by je nazywano mężczyznami, itp.). Wtedy jednak nawet tego wmawiania nie dałoby się przekazać, bo wszyscy mijaliby się w dyskusji, rozmawiali z samymi sobą z racji używania swoich własnych języków. Tak właśnie się dzieje w XXI wieku na Zachodzie, gdy piszę ten przypis i ten stan daje mi obraz tego, o co mogło chodzić w biblijnej Wieży Babel.

Wróćmy jednak do logiki: wierząc w pandemię i wdrażając zalecane środki sprawiamy, że nie wiemy czy to czasem te środki przedstawiane jako lekarstwo nie są w rzeczywistości trucizna wywołująca chorobę. Bohaterscy instruktorzy strażacy podają nam super gaśnice prewencyjnie broniące przed pożarem lasu. Lecimy, polewamy las, a gdy ktoś mówi: "Stop! Tam w środku jest benzyna. Wy dopiero ten las podpalacie!", to takiego zaraz uciszają. Panika potwornie obniża odporność a świadomość zagrożenia, nawet rozumowo odrzucana ale wciśnięta każdemu z nas w tył głowy sprawia, że wyolbrzymiaja się realnie objawy zwykłego przeziębienia. Wiem, bo sam to miałem. Panika obniża odporność. Służba zdrowia spanikowana zwleka z leczeniem tych którychby normalnie leczyła. Przykłady śmierci znam z pobliskich wsi: przychodzi mi teraz do głowy matka z wyrostkiem, która na wiosnę 2020 roku zmarła odbiwszy się uprzednio od drzwi kilku szpitali w okolicy zwlekających z przyjęciem z powodu „pandemicznych” obostrzeń.  Ostatnio facet wożący pewne towary opowiadał że w jego wsi z tego samego powodu chłopak zmarł  też na wyrostek, bo były problemy z przyjęciem go do szpitala z powodu obostrzeń. Testy, nawet wg ich twórców są tak omylne, że nie pozwalają tego wirusika wykryć. Ludzie z rodzinami tracą środki do życia. Co więc robić? Powierzyć Panu Bogu i normalnie żyć, a reagować dopiero wtedy gdy - kolokwialnie rzecz ujmując - trupy będą się walały po ulicach. Inaczej możemy sami spełnić rzekomymi środkami zaradczymi wieszczoną przepowiednię.

O czynnikach geopolitycznych i duchowych nawet tu nie wspominam.

            Innym przykładem tego mechanizmu jest twierdzenie „nie zagłosuję na niego, bo nie ma szans”. Takie myślenie sprawia, że jeżeli na takiego kogoś nie zagłosowało np. 15 mln obywateli, to te szanse miał, mógł nawet wygrać ale je stracił, bo komuś udało się ludzi przekonać, że tych szans nie ma. Ludzie sami, posłusznie zrealizowali stan uprzednio fałszywy. Tak samo jak sondaże promujące polityczne siły, działa straszenie pandemią.

Tak samo działają też leki i zabiegi stwarzające choroby, a wraz z nimi zapotrzebowanie na kolejne leki, co jest na rękę ich producentom.

Jak strażak co podpala las, by mieć co gasić i zgrywać przy tym bohatera. Albo gorzej: Jak strażak, co podaje swoim dobrowolnym pomocnikom wiadra z benzyną i przekonuje w oparciu o swoją tajemną wiedzę specjalystyczną, że niedługo się zapali i już teraz trzeba polewać, bo trawa baaardzo sucha. Każdego zaś kto krzyczy, że tam z tych wężów strażackich i z tych wiader leje się łatwopalna ciecz oskarża o „teorie spiskowe” , pozbawia praw wykonywania zawodu, wlepia kary i ośmiesza.

Tak to działa.

SYNDROM DISNEYA

Widząc ludzi z błyskawicami na maskach pod koniec października 2020 przypominam sobie,  że byłem przerażony już wtedy, gdy po przyjściu do szkoły „katolickiej” zauważyłem, że ludzie traktują katolicyzm i Jezusa, jako słowny emblemat, a Ewangeliczne słowa recytują z zapałem, tyle że to nie Tradycję Kościoła i Ewangelię czynią kryterium, ale dokonują wyboru ich elementów, wg kryteriów świata, sentymentalnych wzorców np. z bajek. To nad tym wzdychają, co sobie na wzór z tych bajek nadinterpretują.  Próbowałem wierzyć, że mi się tylko tak wydaje. Teraz, gdy dopisuję te kilka zdań wiem, że mi się nie wydawało. Przejęzykowione, emblematyczne traktowanie Ewangelii opisane w innej części „Katologi(k)i” pokazało swoje prawdziwe oblicze. Maski opadły, prawdziwym obliczem zinternalizowanych przeświadczeń całych mas nominalnych i zaangażowanych w zrewolucjonizowany, emocjonalizujący kościół katolików okazały się paradoksalnie czarne maski z czerwoną błyskawicą. To nie nagły zwrot. To dawno zapoczątkowany proces. Większość tych ludzi fascynowała się bajkami Disneya, mówiło o miłości, unikała tematu Tradycyjnej Nauki katolickiej, nt. Posłuszeństwa, Instytucji i Hierarchii, czy podziału ról w rodzinie, oraz nt. statusu Tradycji.  Unikało, albo traktowało jak trąd. Tworzyli sobie nowe wartości zastępcze, jak „tolerancja”, która była słownym wytrychem. Wystarczyło z oburzeniem komuś, kto broni tradycji, zarzucić brak tolerancji. Nie  ważne, że zarzut to znikąd wzięty, kompletnie nieprzystający do opisywanej postawy. Poczucie jest ich wyznacznikiem tożsamości, a nie związek słowa z rzeczywistością i tradycją. To jest kolejne głębokie podłoże współczesnego wylewu: Antytradycjonalizm. To on sprawia, że kwestie  zasadności zabijania nienarodzonych i zwierząt, początku człowieczeństwa, czy tożsamości płciowej uznajemy za negocjowalne i żonglujemy nimi na zasadzie zmiany słów. To co robią, to terror. Terror, wszak oderwawszy język od rzeczywistości nie widzą oni już tego, że ich tolerancja oznacza dyskryminację  tych, co myślą inaczej niż oni.

Odpowiedź do jednej znajomej ze szkoły, : Spójrz na język jak na wspólne powietrze. Pojęcia nie są tym, czym ten lub owy chce by były, ale tym, co otrzymane jako wspólne dziedzictwo. Gdyby każdy pod słowa mógł sobie podstawiać dowolne znaczenia, to każdy mówiłby swoim indywidualnym językiem i z nikim by się nie dogadał. Małżeństwo, kobieta, mężczyzna to słowa, które określa konkretne zjawiska/obiekty uprzedzające te słowa! Jeśli ktoś chce partycypować w jakimś innym zjawisku, to nie ma prawa wymagać, by inni akceptowali nazywanie go małżeństwem/kobietą/mężczyzną. Narzucanie własnych rozumień na język, który jest własnością wspólną społeczności jest jak wprowadzanie do wspólnego powietrza śmierdzących, czy trujących substancji bądź hałasów, których inni sobie nie życzą, tłumacząc to własnym poczuciem, indywidualną kreatywnością i potrzebą ekspresji. Znamienne jest to, że bardzo często Ci sami, co walczą o to, by mogli zapełniać język i rzeczywistość oraz społeczności własnymi definicjami płci, zaburzającymi ich(języka i rzeczywistości) funkcjonowanie, walczą jednocześnie o „czyste powietrze” i pastwią się nad tymi, co palą w piecach. To jest przy okazji wyjaśnienie dla tego zarzutu, jaki mi dawno temu postawiłaś(żem nietolerancyjny), gdy zaprotestowałem przeciwko zrealizowanemu zresztą Twojemu planowi zaśpiewania tekstów jakichś poważnych, bądź niepoważnych satanistycznych konwencji na melodię psalmu pochodzacą z konkretnej tradycji, z kontekstu sakralnego. To był przykład podobnego zawłaszczania wspólnej przestrzeni, która do Ciebie ani mnie nie należy, która nas przekracza i tylko dlatego, tak jak język może spełniać swoją funkcję

Wskazując na podobne podstawy przeświadczeń o konstruowalności form Mszy Świętej i pobożności, definiowaniu przez współczesne sobie gremia istoty człowieczeństwa, możliwości zabijania zwierząt,  oraz wyznaczników płciowych tożsamości, nie twierdzę, że każdy reprezentant jednej z tych postaw wyznaje wszystkie inne. Nic z tych rzeczy. Oni często są deklarowanymi przeciwnikami całej reszty. Wskazuję tylko na głębsze powiązania, których oni wg mnie nie widzą.

 

LGBTerror i przejęzykowienie,

czyli o wspólnym błędzie lewicy i „prawicy”

 

 

Spór o to, czy  facet może się uznawać za kobietę, słonia, drzewo, emeryta, czy kometę, stanowi ilustrację chorób zachodu, a szczególnie przejęzykowienia i antytradycjonalizmu. Pokazuje też że znaczna część prawicy  myśli de facto(nie na poziomie deklaracji, ale realnych mechanizmów myślowych) podobnie do wrogiej  jej lewicy.

 

Te same środowiska, które walczą o tolerancję, o zerwanie z pętami sztywnych norm, które chcą relatywizmu płciowego nie widzą, że w tym sprowadzaniu tożsamości płciowej do poczucia, w zwalczaniu obrońców tradycyjnego powiązania słów „kobieta” i „mężczyzna” z konkretnymi fizycznymi cechami, narzucają innym swoje własne rozumienie słów. To narzucenie jest swego rodzaju terrorem, wszak ma swe źrodło w indywidualnych i labilnych odczuciach. W opozycji do niego stoi inne narzucanie, tym razem zasadne, wszak podlegające procesowi intersubiektywizacji jaki to odbywa się w Tradycji. Tradycji, która jest nie tylko zbiorem obiektów, skarbcem, jak to niektórzy lubią nazywać, ale przede wszystkim procesem, w którym odbywa się kluczowy dla ludzkich kultur przekaz środków komunikacji i wyrażania myśli.

            Elementem wielozmysłowego systemu znaków służącego do myślenia i komunikowania, ograniczonym do materii dźwiękowej wytwarzanej przez ludzkie usta jest język(co w słowiańszczyźnie obrazowo i trafnie oddaje cielesne źródło tego terminu). Powiązanie słów ze znaczeniem nie jest własnością danych ludzi i ich odczuć, ponieważ język z którego one pochodzą przekracza tych ludzi, jest im dany, narzucony przez tradycję i tylko tak może pełnić swą funkcję. 

            Słowo „mężczyzna” -powtórzmy- w tradycjach dotychczasowych oznaczało osobę o konkretnych cechach fizycznych, rożniących ją od pod innymi względami podobnej osoby, ale zwanej z uwagi na owe różnice kobietą. Role kulturowe tych płci są w owym rozumieniu wtórne wobec cech fizycznych. LGBTerroryści podstawiają teraz pod to słowo nowe znaczenie: dla nich „kobieta” czy „mężczyzna”, to wyraz indywidualnego poczucia, tym bardziej niesprecyzowanego iż te same środowiska odrywają te słowa nie tylko od cech fizycznych, ale i od tradycyjnych ról społecznych i stylów zachowań.  Co jest wobec tego podstawą tożsamości tego poczucia? Nic. Samo słowo. A ściślej jego literalne brzmienie i zapis. Sola Scriptura.

Pomylenie polega tu na odrzuceniu znaczenia, jako podstawy tożsamości zjawisk.

Gdy ktoś twierdzi, że czuje się koniem, drzewem, czy wodą i ma pretensje, że inni go tak nie chcą nazywać, to okazuje się, że to nie inni narzucają mu tożsamość, ale to on próbuje całemu światu narzucić swoje oderwane od wszelkich tradycji rozumienie słów, którymi się określa. 

Wobec tego nie polemizuje on z owymi innymi, bo Ci inni mają na myśli zupełnie co innego.

Jedyna wspólność między nimi, to literalne brzmienie słowa. Realnym przedmiotem sporu o znaczenie winno być zaś... znaczenie. Gadają jakby spierali się o znaczenie, a de facto kłócą się o definicje słów. Uparcie oszukują siebie i innych, że robią co innego niż robią. Kolejny przykład oderwania języka od rzeczywistości.

To oderwanie jest o tyle zgubne, że obiektywną cechą języka jest jego konwencjonalność, a w tym zależność od tradycji. Bez tej zależności język nie spełniałby swojej funkcji, jaką jest komunikowanie się z innymi. Gdyby bowiem każdy wymyślałby sobie nowe znaczenia słów, nowe słowa, a nawet  oderwane od tradycji języki, to nie byłoby żadnej gwarantowanej wspólnej podstawy umożliwiającej wzajemne rozumienie, dialog i spór. Ten, kto mając fizyczne cechy uznawane dotąd za męskie określa się kobietą w oparciu o własne li tylko poczucie, nie spiera się bowiem z tymi, którzy nazywają go mężczyzną. Mija się z nimi, bo używając tego samego brzmienia, ma na myśli co innego. Spiera się z samym sobą. Z własnym mylnym mniemaniem o ich mniemaniu.

 

Spiera się o to, by mógł sobie pod słowo dane mu przez tradycję z góry, a więc nie będące jego własnością podłożyć zupełnie inne znaczenie. W ten sposób dokonuje zawłaszczenia słowa, aktu terroru wobec społeczności, tradycji i wobec obiektywnej natury języka, który z racji swej funkcji, nie może być konstruowany w oderwaniu od tradycji. Jego cechą jest narzucenie i odgórność. Bez tego przestaje być językiem.

 

Niby używa tego samego słowa, co inni, ale zupełnie inne znaczenie pod to słowo podstawia.

Powiedziałem tu o terrorze , wszak to narzucanie własnych rozumień na język, który jest własnością wspólną danej społeczności jest jak wprowadzanie do wspólnego powietrza śmierdzących, czy trujących substancji bądź hałasów, których inni sobie nie życzą, tłumacząc to własnym poczuciem, indywidualną kreatywnością i potrzebą ekspresji. Znamienne jest to, że bardzo często Ci sami, co walczą o to by mogli smrodzić język i rzeczywistość oraz społeczności własnymi definicjami płci, zaburzającymi ich funkcjonowanie, walczą jednocześnie o „czyste powietrze” i pastwią się nad tymi, co palą w piecach.

Analogiczne zjawisko ma miejsce po przeciwnej stronie barykady, wśród atakowanej przez ideologię LGBTQ i lewicę prawicy. Otóż na prawicy mają miejsce ciągłe spory o liberalizm, nacjonalizm(tu akurat również lewica wspiera część nominalnej prawicy), o interpretację Pisma Świętego, Tradycję, Formę Mszy świętej, HC i SWII.

Wszystkie te spory opierają się na mijaniu się polegającym na używaniu tego samego literalnego brzmienia słów, ale w zupełnie innym znaczeniu. W sporze tym jedna ze stron, lub obie strony traktują de facto znaczenia, jakby były przyspawane przez jakieś obiektywne siły do słów. Bronią własnej konwencji, własnej zupełnie oderwanej od wszelkiej tradycji nowej definicji, zapominając że są inne, usanckjonowane tradycją rozumienia.

Jak bowiem narzucenie/odgórność powiązania słowa z konkretnym znaczeniem jest obiektywnym faktem, tak kolejnym faktem jest konwencjonalność/subiektywność tego powiązania. Inaczej: Język, żeby spełniał swoją funkcję komunikacyjną musi być w pewnym trzonie dany z góry przez tradycję, musi nazywać konkretne rzeczy, ale z drugiej  strony te tradycje powiązań z konkretnymi obiektami i ideami są różne, zmienne, subiektywne. Jedno i drugie! 

 

Genderyści tylko deklarują tolerancję i otwartość a w efekcie głoszą to samo, co niektórzy ze zwalczanych przez nich „prawicowców”. I jedni i drudzy w praktyce(w deklaracjach temu zapewne zaprzeczą) realizują wewnętrznie sprzeczne przejęzykowienie, czyli traktowanie słowa, jakby w nim samym była jakaś istota, jakieś znaczenie. Jakby samo słowo „mężczyzna” było swoim znaczeniem, albo jakby samo słowo „liberalizm” miało jakieś obiektywne jedno poprawne znaczenie obiektywnie przywiązane  do niego. I jedna i druga postawa to błąd.

 

Spotykana bywa na szeroko rozumianej „prawicy” postawa wrzucania wszystkich do jednego worka i przeświadczenia, że np.  słowa "liberalizm", "wolnościowiec" mają jakieś jedno znaczenie "poprawne" przyspawane obiektywnie przez pana Boga do konkretnych słów. To jest sprzeczne z obiektywną wiedzą nt tego, czym jest język, czym jest kontekst społeczny, kulturowy, czy sytuacyjny. Dlatego nieuprawnione jest twierdzenie, że bredzi ten, kto nazywa się katolickim wolnościowcem, albo wolnościowym katolikiem. Brednią jest twierdzenie, że definiując wolnościowość tak, by była zgodna z katolicyzmem źle nazywa.

 

            Podobny błąd ma miejsce w przypadku tych, próbują czytać Pismo święte i inne pisma, np. soborowe literalnie, tzn. w oderwaniu od tradycji, od kontekstu, którzy w ten sposób ulegają rozmaitym prezentyzmom i archeologizmom, czyli sytuacjom, gdy pod słowa i sytuacje z przeszłości podstawiają pochopnie współczesne ich znaczenia...

 

Mamy tu więc kolejny, dobitny przykład przejęzykowienia. Do tego samego sprowadza się analizowany w innym miejscu antyformalizm tych, co mówią, że nie liczy się forma, ale treść, że najważniejsze to co w sercu. Okazuje się on o tyle niekonsekwentny, że jedynym nośnikiem rzekomej treści okazuje się w nim słowo, np. słowo „treść”, tyle że bez oznaczanej formy, ono samo staje się pustą formą.

 

Jak to się stało? Być może tak, jak w przypadku wspominanego w innym miejscu diachronicznego napięcia między modernizmem a postmodernizmem, (a później między Oskarżaniem Tradycji, a Oskarżaniem Soboru NOM i „HC”.)

Powodem sporu między tymi postawami było to, w czym się zgadzają: fałszywa definicja sytuacji i radykalne przeciwstawianie: w pierwszym przypadku subiektywizmu obiektywizmowi, przypominające wcześniejsze przeciwstawianie realizmu idealizmowi.

Otóż związek słowa ze znaczeniem może być obiektywny i subiektywny zarazem tak, jak na ziemi może być i dzień i noc zarazem. Zależy gdzie. I skrajni realiści i skrajni idealiści-relatywiści są... skrajnymi idealistami, wszak Ci pierwsi gubią z oczu realną i obiektywną subiektywność słowa, ci drudzy zaś tracą z oczu fakt, jak bardzo realne jest narzucanie innym własnej nierelatywnej definicji oderwanych od rzeczywistości, jakby były obiektywnie i nietolerancyjnie przyspawane przez przyrodę do słów.

Bełkotem wbrew pozorom nie jest tu sam powyżej dokonany opis, ale to, co w nim opisane. Jedynym sposobem na wyplątanie się z tej pajęczyny zaprzeczeń jest wyzwolenie się z fałszywych alternatyw, poprzez zaobserwowanie obiektywnych cech języka, jedną z których jest jego... subiektywność ;) A raczej subiektywność obiektywnie istniejących i narzuconych z zasady językowych tradycji i konwencji. Jedno i drugie. Subiektywność i obiektywność. (2020)

Społeczeństwo sie wokół Pandemii DZIELI! Na podobnych zasadach, co w przypadku LGBTerroru, czy Rewolucji w Mszy świętej tyle że na innej osi. Otóż i jedno i drugie i trzecie, to obracanie kota ogonem: Terroryści semantyczni wymagają od tych, co chodzą normalnie, czyli zgodnie z tradycyjną normą bez masek, by się z tego tłumaczyli i ich za to obwiniają. Tak samo lgbterroryści obwiniają innych, że nie podzielają ich nowych znaczeń narzucanych słowom, które nie są ich własnością.  Na koniec najważniejsze: Ci co zmieniają dotychczasową tradycyjną i świętą Formę i jeszcze swoją zmianę narzucają w imię rzekomego dostosowania do człowieka współczesnego do tych, co chcą bronić dotychczasowej Formy oskarżają o anachronizm i formalizm i niszczenie Jedności. Przewrotność takiego stawiania sprawy wykładałem w innym miejscu tej książki.

PRZEjęzykowienie, czy ujęzykowienie?

Używam terminu przejęzykowienie, wiążąc go z autonomizacją(której przejawem jest bergerowsko rozumiana sekularyzacja), antyformalizmem (w tym antyrytualizmem i antyinstytucjonalizmem) i progresywizmem/modernizmem (odwróceniem się od Początku, Transcendencji Wieczności, Pozaczasu, w stronę ewolucji, zmiany, nowości, kreatywności, doraźności, czy „postępu”) .

             J. Habermas szczątkowe obserwacje nt mechanizmów  ma niezwykle ciekawe(jak w przypadku tego ujęzykowienia i uelastycznienia, czyli fakultatywności, stanowiącej podstawę dla Gellnerowsko rozumianej mobilności- patrz: „Narody i nacjonalizm” E. Gellner), niemniej subtelne wartościowanie, które za nimi przemyca nie wprost(nadzieje wiązane z „ujęzykowieniem”), lub w postaci porad(prezentowana w innym miejscu koncepcja wyzbycia się przez religie ich roszczeń totalnych i wypreparowanie z nich zbioru wartości uniwersalnych, która to uniwersalność przebija również przez konstrukt uniwersalizującej racjonalizacji) jest oderwane od realiów, i nielogiczne, często niemożliwe do spełnienia.

            W obu przedstawionych przypadkach zdaje się on uważać totalność i nadrzędność religii i kultur tradycyjnych za problem, z którym trzeba sobie jakoś poradzić, albo który rozwiązuje się sam w toku modernizującej ewolucji. Z tym, że nie zauważa, iż jego alternatywa jest równie totalnym substytutem, a nie rozjemcą problemowych tradycji. Substytutem, który też może być dla wielu opresyjny, krzywdzący, albo po prostu niewykonalny.

            Termin „przejęzykowienie” może być uznany za wartościujący. Nie musi, ponieważ przedrostek „prze” opisuje tu raczej nadwyżkę, ma charakter ilościowy, a nie jakościowy. Jest przy tym rozszerzeniem potocznego określenia „przegadanie” na potrzeby analizy badawczej. Można go wiązać z soliskrypturyzmem, czy z faktem, że głównym narzędziem pracy ludzi wykształconych jest słowo właśnie, szczególnie to pisane, co różni ich od ludu, który pracuje, ale i wyraża się bardziej fizycznie(słowo i pismo też mają tu znaczenie, ale ilościowo mniejsze).  Inteligenckie zanurzenie w słowie pismopochodnym jest czymś naturalnym.(pod wpływem pisma zmienia się również kształt języka mówionego, pojawia się wymóg większej precyzji, kompresowania wręcz całych komunikatów w słowie.) Wymóg ten zasadny na uczelni, jest jednak wtórny. Wielu uczonych zdawało się o tym zapominać, odczytując wypowiedzi ludu, jakby on też w tak przejęzykowiony sposób komunikaty konstruował. Tymczasem lud zdaje się w praktyce przydawać większą rolę znakom pozawerbalnym(mimo deklaracji bardziej wartościujących pewne kategorie słowa), budować przekazy w oparciu o różne materie jednocześnie: słowo, gest, sytuację, wiek, pauzy i ciszę, oddech, dotyk, odległość, przestrzeń, czas, zapach. Jak w prawdziwym rytuale.

 

Ta wielozmysłowość, ten  system parafraz, zakorzenienie w naturze, w rzeczywistym świecie, powiązanie ze znaną ludziom codziennością, stanowienie podstawy społecznych więzi jest wg mnie główną siłą rytuału. Ale nie tylko jego. Ten zestaw cech buduje coś co nazwać można mocą semiotyczną, co decyduje o sile perswazji danego komunikatu, czy światopoglądu. Tym co rytuał wyróżnia spośród innych znaków jest wg mnie jest sprawczość wynikająca z odniesienia do tego, co dane z góry, od przodków do Początku/Mitu/Ostatecznych Świętych Założeń. Tu z Rappaportem się zgadzam. Szczerze mówiąc szczególna rola wskaźników, czy oporność na kłamstwo to tezy, które na razie mnie nie przekonują. Sama rola tego co dane z góry wykracza poza rytuał, dotyczy również języka i innych znaków, na których komunikacja się zasadza. Gdybyśmy sobie język sami konstruowali, to byśmy się nie dogadali. Musi być nam narzucony z góry przyjęty w językowej tradycji. Nawet w rytuałach nie ma sztywności, ramy umożliwiają różnorodność w tym zakresie, który nie jest przez te ramy ograniczany.

 Szukanie genezy przejęzykowienia w soliskrypturyzmie nie jest całkowicie nowe, gdyż już Weber wskazywał na protestanckie źródła etosu pracy i kapitalizmu świata ”nowożytnego”. Częścią tego samego świata jest współczesna naukowość na której piętno również odbił protestantyzm. Na ten zaś fakt wskazwali tacy badacze jak na przykład Peter Berger(przy okazji opisu sekularyzacji), czy Michael Lambek. Nie można też zapomnieć o koncepcji "odczarowaniu świata". Soliskrypturyzm ma pewne związki strukturalne(nie o genezę mi tu chodzi, choć i ten związek nie jest wykluczony) z ikonoklazmem i innymi zjawiskami, które uznać można za przejaw antyformalizmu. Antyrytualizm jest jakby jego częścią. To znajdujący się pod jego wpływem są podejrzliwi wobec zewnętrznych „pustych” form, mówiąc że nie liczy się to, co na zewnątrz, że „najważniejsze to, co w sercu”. W praktyce wyraża się to w mówieniu o miłości” Bóg Cię kocha”. Tak, jakby słowa nie były formami zewnętrznymi, a „czystą treścią”. A słowa to tylko jedna z materii konstruowania komunikatu. Czy badacz może je jakoś faworyzować tylko przez to, że nimi pracuje, stąd pewniej się w ich otoczeniu czuje? Słowa jako formy też mogą być niezrozumiałe, puste, powierzchownie rozumiane. Przejawem przejęzykowienia mogą być też koncepcje takie, jak hipoteza Sapira-Whorfa, teorie Kartezjusza, czy Condillaca[49] sugerujące, że nie ma myślenia bez języka, ale i wszelkie metody badań kultury i innych zjawisk pozajęzykowych w oparciu o metody wypracowane przez językoznawców. Zjawisko to widoczne jest w używanej przez nas terminologii. Przezwyciężanie problemów języka, sugeruje, że punktem wyjścia w dyskusji o komunikacji jest język. Analogiczny przypadek to używanie terminu „znaki pozawerbalne”, a nie np. znaki „pozaruchowe”, „pozaproksemiczne”, „pozamimiczne”, „pozazapachowe”, czy „pozagestyczne”. Inne znaki traktowane są wtórnie, co ujawnia pewne nieświadome być może założenia ewolucyjne i językocentryczne o wtórności innych rodzajów znaków. Zjawisko to jest oczywiście pożyteczne jako narzędzie analizy i opisu. Trzeba jednak uważać, by nie rzutowało ono w sposób nieuprawniony na wnioski nt. badanej rzeczywistości, by jej nie zniekształcały.   Owo zjawisko wyraża się również w alternatywach takich jak „praktyka rytualna vs działanie komunikacyjne”, czy „to co uznane za święte vs to, co ma uzasadnienie”, oraz w uznaniu, że to, co przedjęzykowe jest przedracjonalne i w ogólnym wpisywaniu tej opozycji językowe- przedjęzykowe w ramy ewolucyjnej koncepcji kultury, w twierdzeniu, że "świat jest przede wszystkim światem znaczeń uwarunkowanych językowo”, itd. Proponuję rozważać język(werbalny) jako jedna z materii konstruowania znaków. Równoważna innym, choć mająca – jak i inne – swe specyficzne cechy. Myślę też, że warto krytycznie podejść do teorii, wg których cechą komunikatów zawartych w rytuale jest oporność na kłamstwo. Udawana cześć kryjąca się za ukłonem, to swego rodzaju kłam. Wprowadzanie w błąd poprzez wskazywanie niewłaściwego kierunku tak samo. Ten drugi przypadek to sztandarowy przykład znaku wskaźnikowego. Nawet jednak wskaźniki mają konieczny komponent symboliczny: potrzeba podmiotowej aktywności poznawczej i intuicji, bądź decyzji, by uznać wskazywanie palcem kierunku za znak kierunku. Podobnie jest z ukłonem. Uniżenie nie musi wcale oznaczać poddaństwa, itd. W Kościołach np. wieża jest wyższa od prezbiterium. Tu wchodzi w grę pewna umowa(przekraczająca relacje między współczesnymi, zawarta nie między aktualnymi użytkownikami danego systemu znaków), pewna arbitralność, a to domena tego co zwą niektórzy metaforą lub symbolem. Podkrążone oczy, ( czy inne naturalne wskaźniki: chmury na niebie, grzmoty, pioruny, nisko latające jaskółki czy zapach powietrza po burzy) z czymś się wiążą, ale to jeszcze nie znaczy, że oznaczają(konieczny jest podmiot z subiektywnością swojej aktywności poznawczej, który to dostrzeże i uzna, bądź nie w oparciu o zinternalizowane tradycje za przejaw zmęczenia, bądź umalowania. Tak na prawdę nie jest pewne, że to, co widzimy jako oczy podkrążone to oznaka zmęczenia... Ktoś może tak po prostu mieć, umalować się, itd. )

Aktywność poznawczą można sprowadzić do aktywności znakowej, a świat obiektywny, do efektów aktywności poznawczej. Sprawę upraszcza uznanie Boga, jako Tego, którego Aktywność Myślna, Znakotwórcza jest źródłem obiektywnej rzeczywistości. Ma to swoje logiczne uzasadnienia... Wiem, że tu mogę sprawiać wrażenie uwikłanego w kartezjańskie wyjście od podmiotu. Tyle tylko, że akurat ten zabieg Kartezjusza uważam za zasadny. Wydaje mi się, że błąd Kartezjusza(że pozwolę sobie na wartościowanie) polegał na czymś innym, na tym, o czym już tu wspomniałem, na przekonaniu, że możemy się od ciała oderwać i myśleć tylko duchowo które można utożsamiać z uznaniem doktryny za opozycję dla praktyki kulturowej(w tym rytualnej).

 Litery i dźwięki zwane słowami, dokładnie tak samo jak gesty, rzeczy, czy działania mniej lub bardziej rytualne, ale i jak materialne mózgowe procesy są materią konstruowania treści i myśli.  Dalsza analiza tego utożsamienia(pomylenia) myśli i racjonalności z językiem jest kluczowa dla zrozumienia błędów świata akademickiego.

Logos stał się Ciałem i stworzył nas tak, że bez form materialnych nie możemy myśleć... Cyprian Kamil Norwid pisał w Promethdionie, że "lud myśli postaciami", "pracą plastyczną myśli" i to go różni od warstw wyższych. MYŚLI! Tu nie ma opozycji. Tworzenie takich opozycji to poważny błąd logiczny, który się za nami ciągnie. Ciężko z nim dyskutować, bo jest traktowany jak oczywistość również w pracach naukowych. "Utwierdzonych antyrytualistów", z którymi daremność dyskusji opisywała choćby Mary Douglas pełno jest na uczelniach, ulicach i w kościołach.  I choć redukcja materii do efektu myśli jest zasadna(ponieważ w ostateczności cząstki elementarne, czy substancja są nieuchwytne, pozostaje więc myśl, która dostrzega więzi równe podziałom na coraz niższych i wyższych poziomach.) to nie wynika z tego w żaden sposób dychotomia między myślą a materią. [2019][50]

 

Sprotestantyzowana „Obrona” tomizmu.  przejęzykowienie poczciwych prawicowców walczących  z „protestantyzacją”(przykład pewnej polemiki):

"Nonsens, nie jestem oskarżającym, tylko odbiorcą pewnej myśli/komunikatu." To się nie wyklucza. Oskarżenie może być wszakże oparte na błędnym, lub poprawnym odbiorze komunikatu. Stąd pośrednie oskarżenie mnie, że wypowiadam nonsens jest -łagodnie mówiąc- przewrotne.

"W języku, w którym został wypowiedziany oznacza, to co napisałem." O tożsamości języka nie decyduje li tylko warstwa wypowiadana, ale jej relacja do tego, co przez nią jest oznaczane. A ten związek nie jest obiektywnie ustanowiony przez Stwórcę, jest zależny od różnych warstw tradycji. [powinno być: nie jest punktowo i w sposób zamknięty ustanowiony. Jest obszarem uprawnionej dowolności ograniczanej przez różne warstwy tradycji]

Dalej: S. mówił językiem potocznym(który też jest jakąś tradycją), choć jako teolog dobrze zna tomistyczne definicje. Z powyższych dwóch przesłanek(2i3) wynika że NIE JEST to JEDEN JĘZYK, a więc nie oznacza to tego, co Pan sugeruje, a więc pański osąd jest nieuprawniony.

"Chyba, że autor miał faktycznie coś innego na myśli, ale nic na to nie wskazuje" Wiele na to wskazuje, Choćby przestrzeń i sposób wypowiedzianych przez S. słów. Jeśli Pan na tej definicji sytuacji swoim wrażeniu buduje krytykę, to na Panu ciąży obowiązek jej udowodnienia

"ale nic na to nie wskazuje, więc nie mam żadnego obowiązku wykazywania czegokolwiek." Ależ Pan tu jest przewrotny. To, że Pan napisał, „NIC NA TO NIE WSKAZUJE”, nie znaczy, że tak jest. Skoro Pan na tym stwierdzeniu buduje krytykę, to na Panu właśnie ciąży obowiązek udowodnienia go.

 

BŁĘDY LOGICZNE. Przykład: CHOCHOŁ ZGENERALIZOWANY

Błąd obalania chochoła, czy podważania opinii oponenta na podstawie imputowania mu uprzednio innego znaczenia  słów  niż to, którego w rzeczywistości  używa jest często stosowany w przypadku wielkich pojęć szczególnie dot. grup ludzi, które narosły przeróżnymi, często sprzecznymi znaczeniami.  Spleciona bywa z generalizacją:

Jedna osoba twierdzi, że jest liberałem i katolikiem. Druga osoba odpowiada jej na to, że to są sprzeczne postawy, bo  „liberalizm jest taki a taki”, takie ma źródła, papież go potępił, „nie można go odrywać od powszechnego kontekstu, tego jak jest w społeczeństwie rozumiany”. Pierwsza osoba odpowiada: ale ja co innego przez „liberalizm” rozumiem, nie możesz więc twierdzić tak ogólnie, że moja postawa którą nazywam „liberalizmem” jest sprzeczna z katolicyzmem. Papież miał na myśli co innego. Użył tylko tego samego słowa.

No tak - odpowiada druga osoba - ale nie możesz sobie ot tak nazywać słowem „liberalizm” co chcesz, bo słowa funkcjonują w jakimś kontekście. Smith, Locke, rewolucja francuska, anarchokapitalizm - oto historyczny i społeczny kontekst...

Dobrze - odpowiada osoba pierwsza – ale tu zmieniłeś zarzut. Teraz dotyczy on już nie samej treści, ale sposobów używania słowa. Od biedy mogę zrezygnować z używania tego słowa, na rzecz np. „wolnościowości”

Ale jeśli już jesteśmy przy kwestiach językowych: Mówisz „kontekst”, tradycja. Dobrze. Ale czy to jedyna tradycja? Ja znam inne. Nawet, powiedziałbym starsze. Takie, które odwołują się do słów źródłowych dla rozmaitych liberalizmów, czyli „liber”, wolny. Wolny, wolność, to pojęcia stare jak świat.  Znane z Ewangelii. Z modlitwy „Ojcze Nasz”(sed LIBERA nos a malo”) Do do tej tradycji, do tego kontekstu się odnoszę. Skoro „Twój” kontekst dla słowa liberalizm  kiedyś powstał i przejął słowo „libertè” i jego pochodne dla siebie, to dlaczego niby  inny, współczesny ruch nie może tych słów inkonporować dla innego kontekstu? Szczególnie jeśli nie aspiruje do tego, by zmieniać znaczenie samego słowa wolność, jeśli chce je zachować w takim rozumieniu w jakim je przejęło od tradycji starszych, niż TEN liberalizm, o którym mówisz?...

No ale dobrze, niech Ci będzie, nie zależy mi na określeniu „liberalizm”. To prawda że jest w naszym społeczeństwie nieco mylące. To może wolnościowiec.

 „No nie, ale wolnościowcy to u nas to też ruchy, które odwołują się do zachodniego liberalizmu”.

Ej, pomijasz ten ruch o którym mówię ja, bo nie pasuje Ci do definicji. Powielasz ten sam błąd, który wcześniej na przykładzie „liberalizmu” przeanalizowałem. Kręcimy się w kółko.  Podstaw pod  „liberalizm” słowo wolność. I odnieś się do mojej argumentacji, nie poprzestawaj na samym twierdzeniu...

To nakreślenie przez Ciebie jednego kontekstu dla słów liberalizm”, „wolnościowcy”, „spekulacja”, dyskurs”, „strukturalizm”, „kapitalizm”, „nacjonalizm” nie sprawia, że wykluczyliśmy istnienie innych „kontekstów”.

 

 Taka rozmowa może trwać w nieskończoność.

 

Nie można krytykować kogoś za bycie „liberałem”, „tradycjonalistą”, za „hermeneutykę ciągłości” itd. poprzez odwoływanie się do ROZUMIENIA sformułowań „liberał”, „tradycjonalista”, „HC” którego ten ktoś nie podziela.

Można co najwyżej toczyć spór językowy, które określenie lepsze, które gorsze.

Kolejnym błędem jest nieuprawnione przejście od sporu językowo-znaczeniowego

do sporu  treściowego:

Na początku ktoś ten błąd popełniający może pro forma przyznać, że różne są znaczenia,

 a w  trakcie dyskusji niejako o tym zapomniawszy rozpocząć krytykowanie kogoś

za liberalizm w takim rozumieniu, którego krytykowany nie wyznaje.

 

LIBERALIZM, NACJONALIZM , niekonsekwencja i generalizacja

            Spotykana bywa postawa wrzucania wszystkich do jednego worka i przeświadczenia, że słowa "liberalizm", "wolnościowiec" mają jakieś jedno znaczenie "poprawne" przyspawane obiektywnie przez pana Boga do konkretnych słów. To jest sprzeczne z obiektywną wiedzą nt tego, czym jest język, czym jest kontekst społeczny, kulturowy, czy sytuacyjny. Dlatego brednią jest twierdzenie, że bredzi ten, kto nazywa się katolickim wolnościowcem, albo wolnościowym katolikiem. Brednią jest twierdzenie, że definiując wolnościowość tak, by była zgodna z katolicyzmem źle nazywa.

            Złe/sprzeczne ze sobą mogą być konkretne znaczenia słów takich jak nacjonalizm, czy liberalizm ale nie same słowa! I nie wszystkie znaczenia! No i złe z perspektywy jakiegoś światopoglądu. Trzeba ustalić o które znaczenia chodzi i nie można rozciągać używanych przez nas znaczeń na wszystkich, którzy tych słów używają.

            Jeśli ktoś atakuje używanie słowa "liberalizm"  analogicznie winien zwalczać "nacjonalizm" ponieważ na zachodzie ten termin również co innego znaczy. I jeśli ktoś twierdzi, że również słowo "wolnościowiec" jest obarczone koniecznie konotacjami z np. "anarchokapitalizmem", to powinien również słowo "narodowiec" uważać za koniecznie przywiązane do "pierwotnych" źródeł nacjonalizmu zachodniego.  Dlatego osobiście proponuję rezygnację z określeń "nacjonalista" i "liberał", na rzecz określeń „wolnościowiec” i „narodowiec”. Przynajmniej roboczo, na jakiś czas.  Ale nie próbuję wmawiać tym, co używają słów "nacjonalizm" i "liberalizm", że robią jakiś obiektywny błąd i nie powinni, jakby znaczenia były przyspawane do słów przez przyrodę, jakby kontekst był czymś trwałym i niezmiennym, albo jakby był jeden dla wszystkich ludzi w naszych czasach. Kontekstów jest wiele,  jedne są faworyzowane, a inne umniejszane.

"Wolnościowość" proponuję odróżnić od zachodniego liberalizmu, podobnie jak narodowców, od nacjonalistów zachodnioeuropejskich.

            Z Nauką np. Katolicką  może być niezgodna konkretna treść. Nie samo brzmienie słowa. (Słysząc określenie „Nauka Katolicka” odezwą się być może Ci, co próbują narzucić innym redukcjonistyczne ograniczenie znaczenia słowa „nauka”, do nauk we współczesnym zawężonym rozumieniu. Przypominam, że takie zawężone rozumienie do wynalazek dość nowy, słowo „nauka” oraz jego szersze znaczenie są zaś nieporównywalnie starsze). Słowa mają bowiem to do siebie, że w ustach różnych ludzi znaczą co innego. Ja sam wychowałem się na używaniu słowa "liberalizm" do określania złego zjawiska, ale nie próbuję wmawiać innym - tak jak jeden z popularnych obecnie(2019) prawicowych publicystów - że to słowo ma jakieś "właściwe" znaczenie. Takie podejście może być przejawem protestanckiego przejęzykowienia, przecenienia roli słowa przez małe "s". Takie podejście sprawia, że zachowując dokładne brzmienie ewangelicznych słów(a raczej ich tłumaczeń, co do których istotowej subiektywności też się oszukujemy), tracimy z oczy Znaczenie, o które chodziło Chrystusowi. Stajemy się wszakże bezbronni wobec znaczeń podsuwanych nam przez formy zewnętrzne, bośmy uprzednio uznali te formy za obojętne, albo wręcz za zasłaniające właściwą treść. Tymczasem treść słowo jest poza słowem: w rzeczywistościach, do których to słowo odsyła.  Bo Logos, czyli Słowo, to przede wszystkim Rozum-Sens... Ale właśnie dlatego proponowałem by zamiast używać słowa „liberalizm”, zaakceptować jego potoczne rozumienie i zamienić je na słowo "wolnościowiec".

„Spekulacja”, i lichwa nie są konstytutywnym elementem "wolnościowości". A przynajmniej nie da się tego udowodnić, bo zbyt szeroką kategorią jest wolnościowość, dlatego takie założenie nie może być podstawą uczciwego zarzutu. Zresztą same te  określenia mogą być różnie rozumiane, stąd nie można dokonywać generalizujących potępień całych tych kategorii, jakby ich znaczenie było jasne. Nie jest. Trzeba dokonać rozróżnień.

Postulaty wielu wolnościowców określających się jednocześnie prawicowcami i konserwatystami umożliwiają rozwój etosu pracy, umożliwiają de facto walkę z niesprawiedliwościami i uczciwe zarabianie, nawet jeśli wielu wolnościowców jeszcze tego nie rozumie. W efekt Barabasza wpisuje się generalizujące atakowanie z wyrzutami i emocjami wszystkich wolnościowców jakoby „o pracy wśród nich nie mówił nikt”. W efekcie takiego ataku, wielu z nich rzeczywiście zaczyna się do etosu pracy zrażać i z nim walczyć, tak jak kiedyś Barabasz  Rzym podpalał. Ma miejsce tu poza tym mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Stan stanowiący przedmiot oskarżenia jest dopiero urzeczywistniany poprzez drażniące i ponawiane oskarżanie.

Częsty zabieg prowokatorów: Drażnią docelowego człowieka tak, by w końcu przestał nad sobą panować i zrobił to, co mu się zarzucało, albo dopiero chce zarzucić, mając do tego przygotowaną całą teorię.

 

Rozwój technologiczny, nieskrępowany „prymitywizmem” i szacunkiem dla tego co dane z góry przez Przodków i Boga(w żywiołach) obraca się przeciw sobie.

Obiektywne prawa ekonomii tylko pozornie, przy zapomnieniu o jednym, albo o dwóch kluczowych prawach, uzasadniają brnięcie w umasowioną specjalizację, automatyzację i informatyzację pracy, mającą na celu większą efektywność przy mniejszej ilości zaangażowanych w pracę osób. Pozornie, ponieważ pierwszym zgubionym elementem jest np. grożąca nam zawsze groźba klęski – wojny, czy kataklizmu, która może zburzyć misternie budowaną technologiczną wieżę Babel.  Otóż polegając coraz bardziej na pracy maszyn, przez kilka pokoleń, nie przekazujemy w tradycji tych umiejętności „pierwotnych”, najbliższych tej ziemi, jaką nam Pan Bóg dał, które pozwoliły mozolnie do wysokiego poziomu technologicznego dochodzić. Bez tej tradycji- tradycji nie pisanej i gadanej, ale praktykowanej, tradycji „postaciowania” nie będziemy potrafili owej technologii odbudować. Stąd obok rozwijania rzeczywistości sztucznej, trzeba cały czas dbać o związek z ziemią, jak ją Pan Bóg stworzył, z naturą i przekazywanie zdolności „prymitywnego” jej przetwarzania. Jedno i drugie.

Podobnie jest z relacją między masową produkcją a tą rzemieślniczą, małą, detaliczną. Trzeba jednego i drugiego. Jako ktoś kto pracował na najniższym szczeblu w dużych zakładach produkcji masowej, jako ktoś kto wychowany w latach 90, widzę zmianę jakości produktów i jej relację do zmiany cen. Widzę, że możliwość produkowania większych ilości po pozornie niższych cenach pociąga za sobą niepotrzebną ilość produktów o tak niskiej jakości, że lepiej byłoby mieć ich mniej. Dalej: widzę zwiększoną rolę kombinatorstwa i udawania, które na krótką metę wygrywa z realną efektywnością pracy, widzę cały ciąg pozornych stanowisk kierowniczo-planistyczno-inżynierskich, piastowanych przez tych co mają czas by kwieciście i przekonująco uzasadniać  zapotrzebowanie na swoje „usługi”, bo nie „marnują” go na świadczenie wymiernych usług(w tym, inżynierskich nie tylko z nazwy) i produkcję konkretnych towarów. I tu lanie wody i retoryka wygrywa z praktyką. 

 

Spotkałem w jednej z niezwykle cennych książek ukazujących zalety wolnego rynku fałszywą alternatywę, przykład efektu Barabasza, oraz ulegania metodzie fałszywego przyjaciela. Otóż jej autor krytykując postawę dystrybustystów wylał dziecko z kąpielą. Słusznie skrytykował interwencjonizm państwowy i redystrybucję dóbr, postulowane przez choćby Belloca, ale z niesłuszności tych postulatów nie wynikała niesłuszność innych, np. samowystarczalności. A właśnie w tą ostatnią, niejako hurtem uderzył. Odrzucając redystrybucję zaczął wychwalać produkcję masową i krytykować afirmację dystrybutystów dla rzemiosła i małych przedsiębiorstw. 

Przedstawił uzasadnienie, ale to, co powyżej napisałem nie zostało w nim uwzględnione, a wg mnie wskazuje na braki w jego rozumowaniu.

Kiedy więc zgadzam się z produkcją małą i krytykuję masową, nie znaczy to, że automatycznie podzielam postulaty innych piewców rzemiosła i krytyków masówki, takie jak redystrybucja. Otóż pomiędzy rzemiosłem a redystrybucją nie ma związku koniecznego, tak, jak między masówką a wolnym rynkiem. To fałszywe połączenia, a między nimi jest fałszywa alternatywa.

Krytykuję rozrost masówki i znikanie rzemiosła a jednocześnie redystrybucję, fiskalizm i chwalę wolny rynek. Powiem więcej: jak pomiędzy wymienionymi wyżej twierdzeniami nie ma związku koniecznego, tak między wolnością, a samowystarczalnością istnieje związek konieczny: Wolność gospodarcza jest konieczna do samodzielnego produkowania dóbr, a lokalne i samowystraczalne produkowanie nie tylko samych dóbr ale ich wzorów i szablonów jest konieczne, do utrzymania własnych przekonań.  Przeświadczenie o kształcie gospodarki jest jednym z nich. Najważniejsze z nich jest jednak przeświadczenie o Sensie i Celu Istnienia. O Warunku Wolności.

Precz z fałszywą alternatywą.

Wolność i lokalne rzemiosło. Jedno i Drugie. Krzyż. Quincunx. Katolicyzm.

PODATNI NA ZWODZENIE jak na OPTYCZNE ZŁUDZENIE

Owo zwodzenie(obecne od zawsze w zwyczajnych  komunikatach ludzi przekonujących, a przez współczesne media tylko wykorzystane i PODRASOWANE), to drugie kluczowe prawo pominięte w ocenie masówki jako lepszej niż lokalne i względnie samowystarczalne rzemiosło. Dlaczego rynek tego od razu nie weryfikuje? Dlaczego fakt wyparcia drugiego przez pierwsze i utrzymywania się na powierzchni nie świadczy o obiektywnej lepszości? Efekty bowiem zazwyczaj nie przychodzą od razu. A nawet gdy przychodzą od razu, to z powodów tych samych dla których istnieje marketing, złudzenia optyczne, retoryka i erystyka można odwrócić uwagę ludzi, w tym właścicieli firm i klientów od tego, co jest prawdziwą przyczyną i przekonać ich, że przyczyną jest co innego. Powód to ludzka ułomność poznawcza, która w procesie decyzyjnym, a takim jest każda działalność ekonomiczna gra kluczową rolę. Gdyby zawsze wygrywała prawda, gdybyśmy nie byli podatni na kłamstwa i pomyłki, to by one w praktyce zniknęły.

Często Ci, co rzetelnie i pożytecznie dla firmy pracują, nie mają przez to czasu by się bronić przez retorycznym umniejszaniem ich zasług przez rozpychającą się łokciami konkurencję, stąd gdy widoczne się stają efekty ich pracy, ich już często w pracy nie ma, a jeśli są to nikt tego związku nie widzi, wszak ktoś inny zebrał za nich laury. W tym czasie kiedy oni pracują na realne efekty, ktoś inny pracuje by pokazać, że to są efekty jego pracy. Pracuje głównie retorycznie. Oni na tą retorykę i efekciarstwo czasu, a być może talentu nie mają. 

Nagminne jest w praktyce zawodowej zjawisko zbierania laurów za zasługi przez tych, co potrafią sprawiać dobre wrażenie. To jest kluczowy powód, ów ludzki, z gruntu moralny, acz bardzo realny czynnik wskazujący na to, że to nie suchy bilans korzyści i strat decyduje o kształcie rynku i utrzymaniu się na powierzchni tego co korzystniejsze dla społeczeństwa.

Nie możemy ignorować złego sposobu wykorzystania tzw. „kompetencji miękkich”, sposobu stanowiącego swego rodzaju przejaw antyrealizmu,  ilustrację zgubnych skutków oderwania od rzeczywistości i symulakryzacji świata. W to wpisuje się postmodernistyczne manipulowanie językiem, sprowadzanie definiowania  terminów takich jak kobieta, mężczyzna, płeć, osoba, początków człowieczeństwa, do poczucia  a w efekcie do Niczego. O tym wspominam w osobnych działach książki.

            Produkcja masowa opiera się na dużej machnie marketingowej, która stwarza „niepotrzebne potrzeby”, wmawia ludziom, że potrzebują czegoś, czego wcześniej by nie potrzebowali, a dalej produkuje nadmiar dóbr, za które ludzie płacą, ale które są słabe jakościowo i wytwarzane kosztem wyzysku tych, których wysiłki produkcyjne są niedoceniane. Niedoceniane za sprawą pozorantów którzy dostrzegli, że z powodu  odroczonej w czasie widoczności, a często nieoczywistości związku między pracą a efektem, mogą zdolnościami retorycznymi przekonać siebie i innych, do fałszywych przyczyn wskazywanego efektu... Zerwać z gruszy wszystkie gruszki, przyczepić do jabłonki i przekonywać, że gruszki mamy dzięki jabłonce, a prawdziwa grusza, nie wydała owocu, a więc trzeba ją wyciąć.  A za rok, gdy okaże się że gruszek nie ma znaleźć inne kwieciste wytłumaczenie.

            Takie jest też niebezpieczeństwo bezrefleksyjnego posługiwania się sloganem: po owocach ich poznacie”. Bardzo łatwo pomylić drzewa, wziąć  za przyczynę to, co nią nie jest, pomylić kościół z którego wieży dzwon dzwonił.

            Znany ekonomista tłumaczył Polakom że nie mogą patrzeć, co rozwinięte państwa robią teraz, gdy już są rozwinięte. Powinni raczej naśladować to, co robiły wtedy, gdy rozwinięte jeszcze nie były. Wobec powyższego, również państwa już rozwinięte powinny swoje poczynania nie tylko z początku, ale i sprzed technologicznego rozwoju cały czas ćwiczyć.

Drugim, kluczowym powodem utrzymywania „prymitywnych” sprawności i samowystarczalności jest fakt, iż to dzięki formom codziennym możemy utrzymać własny światopogląd(co uzasadnię w innym miejscu), stąd oddając ich produkcję anonimowym projektantom masowych wzorców, narażamy się na niezauważoną naszych przekonań podmiankę.

            Obok rozwoju technologicznego należy dbać o to, by nie zapomnieć o trenowaniu tych tradycyjnych umiejętności i sprawności, które pozwoliły maszynę owego rozwoju odpalić i rozpędzić. Bo nigdy nie wiemy, kiedy rozpędzona już maszyna się zatrzyma albo rozsypie. Stąd zawsze trzeba być gotowym na zbudowanie, odpalenie i rozpędzenie jej od nowa.

            Spotkałem się ze stanowiskiem jednego obrońców wolnego rynku, który w ramach tej obrony, przejmuje błędne alternatywy. Otóż krytykując słusznie postulat regulacji cen produktów i płac przez państwo broni jednocześnie twierdzenia, jakoby produkcja masowa była lepsza niż lokalność i samowystarczalność. Skoro jego oponenci wiążą tezę o wyzysku w wielkich fabrykach, z koniecznością regulacji płac i cen przez państwo, z koniecznością państwowej redystrybucji dóbr oraz z apoteozą samowystarczalności i lokalności, to on zamiast stwierdzić, że jedno z drugiego nie wynika,  obraca tylko wartościowanie: hurtem neguje wszystko. Tymczasem w ten sposób potwierdza fałszywe powiązanie dokonane przez oponenta. Otóż można np. zwrócić uwagę na  wyzysk ze strony pracodawców na ich pracownikach, negatywy produkcji masowej, oraz zalety samowystarczalności i małych firm, krytykując jednocześnie prewencyjne zapobieganie tym nieuczciwościom przez państwo w podatkach i w ingerencji w umowy pracownicze. 

            Ów autor tymczasem poczuwał się niejako do obowiązku by pochwalić i obronić masową produkcję, tylko dlatego, że dystrybutyści postulujący w pewnym zakresie interwencjonizm ją krytykują. To dawanie sobie narzucić fałszywych kategorii oponenta, efekt Barabasza, wylewanie dziecka z kąpielą(podobne krytykowaniu pewnych części działalności Kościoła, takich jak jeden z soborów tylko dlatego, że zrywający z Tradycją mają ową część na sztandarze). Skoro Szatan cytował Biblię, to Biblia jest zła. W ten sposób właśnie „prawica” daje się rozbrajać.

            Brutalna prawda jest taka, że tu na ziemi nie ma sprawiedliwości. Tak po ludzku, w rachunku ekonomicznym wygrywają Ci nieuczciwi. Tak jak ludzi bardziej przekonują emocje, a więc i chwyty, a nie racjonalne argumenty i kalkulacje. Owoce przychodzą tak późno, że ludzie, tym bardziej dziś,  przytłoczeni szumem informacyjnym i pędem zmian nie pamiętają, co z czego wynika, dają sobie wmówić kłamliwe wersje przyczyn tym, którzy wmawiać potrafią i mają w tym interes. Biznes to taka dziedzina życia jak wszystkie inne, a więc również w nim ta zasada gra istotną rolę.   Uczciwość się nie opłaca.

            Podam przykłady z życia: sam byłem świadkiem sytuacji, w której klient uwierzył, zadowolony odszedł od stolika obok, choć był oszukany, a gdy przedstawiono mu ofertę uczciwą i korzystniejszą finansowo, to nie uwierzył. Ktoś inny opowiadał mi, że kurtkę sprzedał dopiero wtedy, gdy podniósł jej cenę, wszak ludzie mieli wdrukowane w głowie, by takich rzeczy jak ubrania nie kupować jeśli są „zbyt tanie”.  Dalej: ludzie często dawali i dają się nabrać wykonawcom różnych prac na zbyt wysokie ceny za usługi wykonane trudno i zawile, ale źle. Ci, co robią tak jak trzeba i taniej budzą podejrzenia, często nie mają takiej zdolności przekonywania. Taka zdolność często idzie w parze z nieuczciwością, a uczciwość przeciwnie: budzi podejrzenia. Bywa bowiem tak, że rzetelny opis sytuacji zamieniony na słowa brzmi słabo, a żeby brzmiał dobrze, trzeba go trochę podrasować, podpiąć pod pewne utarte schematy frazeologiczne, a te często z prawdą dotyczącą konkretnej sprawy nie mają wiele wspólnego.  Są kłamliwe. Trzeba zamarkować pewność siebie tam, gdzie nikt jej nie ma, bo ona dobre wrażenie sprawia.  Takie markowanie też jest kłamliwe.

            Inny klient nie dowierzał tym, co oferowali ceny uczciwe, bo nie rozumieli, że w pewnych przypadkach rzeczy wielkie(np. Bojlery i piece) robią wrażenie wielkich i drogich ale ostatecznie do ich montażu trzeba mniej pracy, niż do montażu drobnicy i są tańsze.  Klient tego nie rozumiał. Myślał, że skoro wykombinował bojler i grzejniki, to reszta będzie za grosze. Tymczasem „drobnica”(złączki, nakrętki, baterie), to większa część kosztów, co wynika zarówno z jej większej ilości, większych wymagań materiałowych elementów precyzyjnych, małych, mnożonej przez ich ilość, jak i z nieporównywalnie większego czasu potrzebnego na drobne, precyzyjne ale kluczowe dla jakości prace z nią związane. O wielu innych szczegółowych czynnikach technicznych trudno tu mówić, dlatego są sprawą specjalistów, że trudno je zamienić na pozabranżową terminologię, a często i nazwać. Stąd trudno uzasadnić klientowi-laikowi ich wartość. O mnogości kosztów handlowo-fiskalnych ukrytych w cenie każdego drobnego elementu nawet nie wspomnę. To temat na szerszą analizę, którą wykonać powinien ktoś bardziej kompetentny.

 

Fałszywe alternatywy to przejaw głównej choroby – autonomizacji, czyli rozrywania więzi

Podstawą rzeczywistości jest więź. A podstawowym błędem "Zachodu" jest rozerwanie. Rozrywanie naturalnych więzi społecznych: w tym więzi między nami, a przodkami(tradycja, AUTORYTETY), rodzi patologie i choroby psychiczne. Człowiek nie radzi sobie sam, indywidualnie. Więcej: nic nie istnieje w oderwaniu. Tożsamość rzeczy i osób wyłania się z więzi. Więzi możliwej dzięki rozróżnieniu. Dlatego świat jest systemowy, wszystko się ze sobą wiąże. To podstawa racjonalności, religii i nauki. Dlatego też konkretne pokolenie próbując sobie od podstaw konstruować świat w końcu zwariuje. To konstruowanie od podstaw to też rozrywanie. To zaprzeczenie podstawowej prawdzie, że musimy przyjąć coś z góry, że konstytuuje nas to, co nas przekracza: m. in. Tradycja i Transcendencja. Bez narzuconego, tak, narzuconego(PRZYMUSEM), a nie konstruowanego na prędce przez współczesnych języka nie moglibyśmy się dogadać. Powstałaby Wieża Babel indywidualnych ekspresji. Tak samo jest z "językiem" kultury, językiem form pozawerbalnych, który stanowi kontekst/ podłoże pozwalające utrzymać tożsame znaczenia słów i zakorzeniające je w rzeczywistości. Co do Transcendencji: nawet naukowcy nazywają próby jej odrzucania "Mrokami Oświecenia" . W tym świetle, rzekomo nierozumne, zabobonne, ludy "pierwotne" okazują się bardziej racjonalne niż "cywilizacja zachodu”. Dla nich istnienie sił wyższych, tajemnicy było czymś oczywistym. Dla nich oczywiste było, że wszystko się ze sobą wiąże. One problemów psychicznych na taką skalę jak na zachodzie nie mają. To nie Islam jest głównym problemem Europy ale samobójcza, oświeceniowa koncepcja rozrywania więzi. Przede wszystkim więzi z Bogiem(Transcendencją), później więzi między różnymi sferami rzeczywistości i kultury(autonomizm), między praktyką, a symboliką, między światopoglądem(w tym religią), a kulturą, polityką i życiem publicznym, między językiem, a rzeczywistością, językiem a znakami pozawerbalnymi, między formą a treścią, ciałem, a duszą, doczesnością, a Wiecznością!

Relatywizm a kult samego siebie

            Relatywiści zakładają, że wszystko jest subiektywne i każdy może mieć swoją Prawdę- każdy tworzy sobie własną rzeczywistość własnym poznaniem. W tym tkwi sedno ukrytego autokultu,  praktykowanego w działaniach kulturowych nawet przez gorliwych katolików(choć oni tego  kultem nie nazywają). W tym tkwi sedno owych współczesnych kryptoreligii i odrzucania w  p r a k t y c e   religii jawnych, które roszczą sobie prawo do wszechwpływowości. Bo  tworzenie własną subiektywnością prawdy, to Cecha Boska.  I w naszych czasach taką cechę przypisujemy sami sobie! Znamy przecież tak modne wysławianie "kreatywności"- tak, jakby człowiek mógł coś stworzyć. W rzeczywistości zaś tylko Bóg Jedyny może coś stworzyć. Tylko Bóg może tworzyć Prawdę Własną Myślą, bo inaczej nie moglibyśmy zakładać możliwości porozumienia, ponieważ wymaga to wspólnych podstawowych znaczeń podzielanych przez wszystkie jednostki. Inaczej nie moglibyśmy twierdzić, że jakiekolwiek rozumowanie o wszechświecie jest sensowne- bo przecież wyjaśniając prawidła rzeczywistości, tworząc uogólnienia- zakładamy pewną logiczną i uniwersalną przystawalność całego wszechświata, do zasad jego poznawania. Bez takiej przystawalności nie moglibyśmy w ogóle zapoznać elementu wszechświata- jego struktury i miejsca w strukturze większej. Musimy jakoś wewnętrznie  j u ż   posiadać te zasady. Problem ten pozornie rozwiązany się zdaje przez twierdzenie, że "cała ta obiektywna rzeczywistość istnieje tylko w umyśle jednostki"- również inne byty poznające, z którymi się komunikujemy i doświadczenia potwierdzające obiektywność tych doznań. Tu także "Ja" stawia siebie w pozycji Boga- Pierwszego i Ostatniego Ogniwa. Teza ta jednak ma dość istotną wadę- musi ustąpić wobec faktu doświadczanej przeze mnie alienacji- tego, że, nie obejmuję wszechrzeczy, że doświadczam czegoś, co mnie przekracza, że ktoś i coś mogą się nie zgadzać z moimi wyobrażeniami,  że popadam w ziemskim czasie w sprzeczność.

W paradygmacie postępowo-autonomizacyjnym wywracamy wszystko do góry nogami. Takie myślenie wdarło się nawet do serc katolików: Już nie Kościół wraz z Tradycją starszą i mądrzejszą od nas, bo wspartą na Duchu Świętym, ale nasza głębia serca, nasze „zdaje mi się” jest wyznacznikiem Prawdy i Dobra!  Zapominamy przy tym, że to, co nazywamy „głębią serca” to odczucia ukształtowane przez ów antyewangeliczny świat, który nas od dziecka otacza.

            To, co powinno być spontaniczne, nieplanowane, bardziej zindywidualizowane, wewnętrzne planujemy i synchronizujemy, a to co winno być z samej swej natury uporządkowane, zewnętrzne(np. Ryt Mszy świętej, wspólnotowe obrzędy) chcemy na siłę czynić niezaplanowanym, wewnętrznym i spontanicznym. W innych sprawach spowszedniamy świętość, a traktujemy jak przedmioty kultu rzeczy doczesne(„ołtarzyki” - plakaty gwiazd popkultury, pseudoliturgie na koncertach i podczas meczów, kulty: piłkarskich drużyn, a sto lat temu ludu, narodu,  jeszcze wcześniej rozumu.)

 

            Z innej perspektywy ów kult doczesności- "Ducha Czasu", można opisać jako… 

…Autonomizację- zapomnienie o relacjach...­

To sobie badajcie jak chcecie, obracajcie ten fragment na wszystkie strony; ale sobie samym przypiszcie, jeśli się wam zawsze wyda nieracjonalnym: bo fragment jest fragmentem, a jego sens jest w związku z całością...  Ks. Marian Morawski T.J.

            Autonomizacja to błędna próba traktowania różnych obszarów życia i kultury jak odrębnych. Poszczególne obszary życia nie mają sensu i własnej tożsamości bez relacji do innych, a ostatecznie bez relacji do Boga. Istnieją we wszechzwięzłym systemie. Ich definicja zawiera składniki konieczne definicjom innych sfer i wzajemnie.

Próba definiowania składników kultury jako niezależnych prowadzi do tego, że  tracimy kontrolę nad praktyczną przemianą naszej mentalności.   Nie zauważamy przez to w jaki sposób proponowane nam przez anonimowych kreatorów nowe formy codziennego życia zaprzeczają naszym dotychczasowym wartościom i wyrażają inne systemy światopoglądowe..

Jej ważnym przejawem jest oderwanie języka od rzeczywistości.

              Taka autonomizacja polegać by miała przykładowo na tym, że  "religia nie może mieć wpływu na politykę", że "to co się robi w jednym kącie to zupełnie co innego niż to, co się robi w innym". Wg niej "każdy może mieć w swojej autonomii wolność i nieskrępowanie". "Każdy może sobie wyznawać własną religię, byle w religijnej autonomii". Na tym ma niby polegać "pluralizm". Podejście takowe nie uwzględnia  nie tylko tego, że rzeczywistość jest systemem, ale i tego, że religia jest  z  z a s a d y  wszechwpływowa i nadrzędna. Dlatego odbieranie jej wpływu na resztę rzeczywistości i co gorsza wpajanie ludziom religijnym, że takie „nie mieszanie się religii” jest wypełnianiem jej zasad, to  w praktyce jej zabijanie.[51]

            Uznanie sfer rzeczywistości za aż tak niezależne, pociąga za sobą próby uniezależniania systemów znaków, w tym języka. To zaprzecza ich funkcji, bowiem z założenia powinny one tylko wyrażać i zobowiązywać rzeczywistość. Jeśli ludzie zaczynają owe ograniczone sposoby odsyłania do czegoś mylić z tym czymś, to ostatecznie powstaje coraz większa rozbieżność między rysunkiem drzewa, a drzewem, między znaczkiem czegoś, a tym czymś.  Gadanie o rzeczywistości jej nie zastępuje i dlatego jeśli działamy, jakby zastępowało, to paradoksalnie- wymyka się ona coraz bardziej spod  naszej kontroli.

Ludzie zaś myślą, że samo nazywanie porządkuje rzeczywistość, nadaje jej sens(noszenie koszulek z napisem „patriota”, jako wyraz patriotyzmu, gadanie o skromności przez osoby nieskromnie ubrane, jakby ubiór był tu obojętny). Szczególnie dotkliwie odczuwa to katolicyzm, w którym sfera religijna i język religijny jest przez samych katolików przykładany do rzeczywistości, ale nie ma siły jej przemieniana- bo jest od tej rzeczywistości zbyt odległy.  To nie zmiana języka jest tu największym problemem, ale zmiana rzeczywistości! Zmiana, która poszła w kierunku zaprzeczaniu zasadom religii.  I to zaprzeczanie jest niezauważane przez ludzi, którzy nie biorą pod uwagę tego, że formy kulturowe mogą być sprzeczne z ich religią[52]. Dlatego ich z nią nie uzgadniają. To prowadzi do nieuniknionego rozziewu między autonomią religijną, a życiem codziennym. I ludzie tego rozziewu w swoim życiu nie zauważają. Wiedzą, że świat się zmienia na gorsze, że trudno im żyć własną wiarą, ale  nie widzą, że językową etykietę z napisem „lekarstwo” nakleił ktoś na butelkę wypełnioną trucizną. I piją jej coraz więcej, myśląc że pomoże i głowią się: „Czemu coraz gorzej?” Taki rozziew czyni lekarstwo nieużytecznym, rzuconym w kąt spiżarni, z naklejką z napisem "przeżytek". Taki rozziew czyni religię martwą.

Wielu diagnozuje problem błędnie, skupiając się zbytnio na przywróceniu rzeczom nazw prawdziwych. Wcześniej trzeba sprawdzić czy same te rzeczy są takie jak nam się wydaje!

Trzeba inaczej mówiąc sprawdzić,  czy nasze niezwerbalizowane ich ujęcia i o nich pojęcia są zgodne z prawdą. Skupianie się na przywróceniu rzeczom właściwych nazw niestety wciąga nas w aktywność pozorną i odwraca uwagę od rzeczy ważniejszej. Tu nie wystarczy odpowiednie nalepki ponalepiać na butelki. Skąd bowiem będziemy wiedzieć, że są odpowiednie? Tu trzeba pierwej otworzyć butelki i zbadać, co jest w środku!

Między językiem, a rzeczywistością

Niejednoznaczność, to w XX i XXI wieku problem nie języka, nie jego braku precyzji i jasności, ale  szeroko rozumianej kultury, w tym pozajęzykowego kontekstu. To przez to  żyjemy pod wieżą Babel.

Nawet jasne formuły językowe, bez właściwego zaplecza każdy będzie rozumiał po swojemu. Dotyczy to również takich słów jak „jasność”, „tradycja”, czy „liberalizm”. [dodatek z 2021 roku]

Potęga Słowa

I

stnieje taki sposób rozumienia słowa, który opiera się na pewnym doń szacunku. "Ważyć słowa", "nie rzucać słów na wiatr", "dać słowo", “liczyć się ze słowami”  to  tylko jedne z wielu określeń, które są tego przykładem.  Sugerują one, że słowa nie mogą pozostać bez ich odbicia w reszcie rzeczywistości. Są zobowiązaniem. Powyżej przytoczone wyrażenia można odczytać w ten nawet sposób: “słowo  powołuje do istnienia”. Termin „słowo” oznacza tu „sens”, „znaczenie”. Jak „Logos.” Sens, to element znaczony, a Słowo, to element znaczący.  Natura słowa jest wszak arbitralna, symboliczna, mataforyczna, konwencjonalna. Z tego być może nieartykułowanego powodu zasadne jest takie rozumienie terminu "Słowo". Sens bowiem rzeczywiście jest tym, co powołuje byt do istnienia w ten sposób, że nie można myśleć o jakimkolwiek istnieniu, bez świadomości- a ta jest tożsama z usensawnianiem- rozróżnianiem- widzeniem relacji(które można sprowadzić do relacji znakowych). Byt można bowiem uznać  za to, co może być pomyślane, a więc co może być sensem- Stwarzanie bytów, może się odbywać tylko przez Jedną Świadomość-(co warunkuje spójność świata i możliwość poznawania go jednymi zasadami rozumowymi), którą nazywamy Bogiem.

            Słowo zaciągało na tego, kto je wypowiada odpowiedzialność, obligującą do jego realizacji, do prawdziwości.  Gdyby była społeczność w której nie znano kłamstwa (nie nauczono się jeszcze używać słów bez pokrycia), dla jej członków byłoby  o c z y w i s t e, że jeśli ktoś coś mówi, to że tak zrobi, lub że tak jest. Gołosłowność byłaby pewnie czymś niepojętym, nie do pomyślenia. A gdyby się pojawiła to by tym dzieci straszyli po nocach,  to by się jej obawiano, to nakładanoby za nią ostre sankcje społeczne. Przyrzeczenie oznaczałoby dawanie Słowa. Tak być może było/jest/będzie w niektórych kulturach.

                        Takie właśnie rozumienie języka jest przypisywane społecznościom zwanym sakralnymi, tradycyjnymi, pierwotnymi, ludowymi których członkowie – jak twierdzą niektórzy – nie rozróżnia elementu znaczonego, od znaczącego. Ja bym powiedział inaczej: Wiedzą oni, że o elemencie znaczonym można mówić tylko i wyłącznie za pomocą znaczącego. Bo samo mówienie, a nawet myślenie jest elementem znaczącym. Symbolizacja elementu znaczonego, przez znaczący jest rozumiana jako "utożsamianie się z nim", istna "partycypacja mistyczna", a najpewniej jako to mocne przeświadczenie, że nie do wyobrażenia jest, by słowo nie wyrażało rzeczywistości, lub nie obligowało do zgodnego z sobą jej przemieniania.

            Nie do wyobrażenia jest to tym bardziej, że słowo ma u nich sakralny status. Jego nadużywanie bywa profanacją. „Słowo” bowiem, jako mające za zadanie wyrażać sens, a w związku z tym symbolizujące “Sens po prostu”-a więc przede wszyćkim Sens ostateczny- wyraża Świętego. Bo “Świętym” właśnie nazywamy Tego, Którego człowiek zgodnie ze swą istotą poszukuje- Tego, Który jest ostatecznym Sensem rzeczywistości. (Tego Który wymyślił więzi stanowiące mentalną cząstkę elementarną wszystkiego.)

            Na tym rozumieniu Słowa opiera się prolog Ewangelii Janowej, w którym Logos- to Bóg- a jednocześnie źródło i cel wszystkiego. Greckie "Logos" oznacza właśnie Sens, Rozum, Naukę, (a pośrednio: Prawdę,  Zasadę) ale i "Słowo". "Na początku było Słowo".

            Takie rozumienie „Słowa” wyraża najważniejszą funkcję rozumu ludzkiego - poszukiwanie spójności wszystkiego, która jest jednocześnie głęboką potrzebą natury ludzkiej- trwałą strukturą, która bywa raz na jakiś czas jedynie przygłuszana. Logiczna konieczność istnienia Sensu nadrzędnego, pierwotnego i nieredukowalnie rzeczywistego to logiczna konieczność uznania Boga. Bóg jest Sensem Ostatecznym, Jego symbolem "Słowo" i dlatego właśnie uzasadniony wydaje się sakralny status Słowa.

            I tak istnienie hierarchicznego układu społecznego miało sens jako odzwierciedlenie Jedyności Boga. Ta Jedyność wskazywała, jakiż to Ład jest powinny, czyli dobry, a co za tym idzie najskuteczniejszy, bo uprzednio wyznaczający kryteria skuteczności. Uporządkowanie rzeczywistości społecznej podług tej Jedyności i jej relacji do stworzeń, wyznaczającej logiczną spójność(więź) przenosiło tą spójność w relacje międzyludzkie. Oczywistą i niepokonalną ułomnością był fakt, że przykładanie Ładu Bożego, do rzeczywistości ziemskiej nigdy nie będzie doskonałe, zawsze będzie zadaniem, ale nie można sobie wymyślać- własnych "ładów". Ta jedyność zapewniająca spójność miała być więc podobnie jak słowo- symbolem Sensu i Ładu Bożego. Zwięzłość Kosmosu zapewniana przez jedyność Autorytetu (która w nauce jest założeniem pozwalającym wyciągać jakiekolwiek  wnioski uniwersalne i szukać prawideł), miała być wzorem życia społecznego. Dlatego mówiło się u nas z dawien dawna, że władza pochodzi od Boga. I w takie rozumienie Władzy wpisuje się Nowy Testament. Taka próba dopasowywania się do Wzoru, oznacza, że się w tym wzorze nie trwa, że trzeba ku niemu zmierzać.  Podobnie słowo ludzkie winno być wg swej istoty dążeniem do tego, co jak wyżej pisałem- oznacza.

            W związku z wagą słowa i sakralnym charakterem władzy, za wyspecjalizowanie  języka odpowiedzialne były głównie autorytety, a bardziej ludzie wokół nich skupieni. To elity(a nawet jej wydzielonej części) zadaniem było kompresowanie rzeczywistości za pomocą słowa, by móc ją ogarnąć i sprawniej nią zarządzać, by ułatwić sobie zadanie szukania spójności-sensu rzeczywistości, która w całej swej złożoności jest niepojęta. Skupienie się na języku zakładało strukturalne podobieństwo strzępów rzeczywistości poznawanej, które jest przecie podstawą wszelakich aktów myślnych. W związku z tym uznano, że organizacja języka symbolizującego przecie całą "resztę świata" będzie mogła być sposobem lepszego uspójniania owej "reszty". Zastosowano zasadę "pars pro toto".

Dziś, a także dawniej- głównie wśród elit istnieje i istniało podejście pozornie  podobne. Słowo również uznaje się za niezwykle ważne. Ważność owa jest zniekształcona, oSAMOtnia, odrywa słowo  od jego więzi z rzeczywistością: zapomina się, że cała reszta rzeczywistości czegoś od tego słowa oczekuje. Oczekuje przemiany i wyrażania tej reszty. Zapomina się więc o podstawowej cesze słowa mówionego i pisanego: o symbolizowaniu Sensu rzeczywistości, całej-dodajmy- rzeczywistości.

            Problem ów pojawił się zapewne wtedy, gdy warstwy wyższe zaczęły czynić z języka "substytut rzeczywistości", gdy zapomniały, że nie wystarczy, by język był wewnętrznie sensowny, że ma on sens tylko wtedy, gdy oddaje struktury w nim wypracowane- rzeczywistości, oraz gdy z tej rzeczywistości te struktury czerpie i gdy sam jest elementem mającym właściwe sobie miejsce w systemie istnienia. Inaczej język traci swój sens, albo inaczej – funkcję.

            Pojawił się język bez pokrycia,  pieniądze bez pokrycia, znaki, wieczorki religijne i rytuały bez pokrycia w codzienności, w ładzie, który mają kształtować... A to wszystko wykluło się w dużej mierze z ideologiczno-gospodarczego wymysłu/mechanizmu autonomizacji  poszczególnych sfer rzeczywistości. A przecie żadna forma nie ma sensu, jeśli nie istnieje w relacji z formami innymi, jeśli te relacje nie wpisują się w jakieś struktury ludzkiego poznania zakładające wszechzwiązek rzeczywistości.

A ten strukturalny sens wszystkiego odsyła do Transcendencji „Nieredukowalnie Rzeczywistej”, która jest punktem odniesienia, a więc usensownieniem ostatecznym wszystkiego. Odrzucając Jej Jedyność, zaprzeczamy temu, w imię czego możemy zaprzeczać- Rozumowi. Bo Rozum istnieje jako siła uspójniająca. Bez jedyności zasad rzeczywistości jakiekolwiek rozumienie nie ma sensu, a tą jedyność zapewnia tylko Jedyny Bóg.

Autonomizacja jest tego zaprzeczeniem. Przez uporczywe jej poszukiwanie popadamy w sprzeczność.

   

Przejęzykowienie kultury, ustrój społeczny i Sola scriptura

Słowo - jest czynu testamentem; czego się nie może czynem dopiąć, to się w słowie testuje - przekazuje; takie tylko słowa są potrzebne i takie tylko zmartwychwstają czynem - wszelkie inne są mniej lub więcej uczoną frazeologią albo mechaniczną koniecznością, jeżeli nie rzeczą samej sztuki.

-C.K. Norwid

 

W ujęciu Thibona tradycjonalistyczna odnowa życia narodowego nie sprowadzała się jednak do działań politycznych, lecz powinna mieć mocną, metafizyczną podbudowę w realizmie ontologicznym. Odtrutką na antymetafizyczny nominalizm (który zatruwał świadomość europejską od schyłku średniowiecza) i na demoliberalne „rządy słów” może być tylko „powrót do rzeczywistości” (retour au réel). W wymiarze materialno-społecznym powrót ów jest tożsamy z „powrotem do ziemi”, zetknięcie z którą przywraca okaleczonej przez technikę i technokratyzm osobowości jej twardy, mocny fundament – jak mitologicznemu Anteuszowi.

-prof. Jacek Bartyzel o poglądach G.Thibona.

 

            Staram się dopuszczać do siebie sensy, zanim zdołam je ubrać w słowa. Bo słowa są tylko jedną z możliwych reprezentacji pojęć, czy li sensów...

            Treść zawierać się może się w całej rzeczywistości. Dlatego myli się ten, co twierdzi, że jeśli coś nie zostało sensownie powiedziane/napisane, to sensu nie ma.  Jeśli będziemy próbowali całą sensowność rzeczy opisywanej sprowadzić do słów, to ograniczymy, wyjałowimy je z ich rzeczywistej, trudno wyrażalnej pojemności znaczeniowej. Słowa wtedy nie będą już otwierać na rozległe, nieogarnione przestrzenie sensu, ale raczej zamykać w klatce. (Nawet, jeśli tę klatkę nazwie się "nieskrępowanym działaniem rozumu").

            Same słowa nic nie znaczą! To jak je rozumiemy zależy od tego, z jakimi innymi obiektami w rzeczywistości je kojarzymy. A to kojarzenie jest relatywne i zależy od wychowawczego i kulturowego doświadczenia. Gdyby dziecko nie kojarzyło dźwięku: "mama" z doświadczeniem mamy, a na przykład z doświadczeniem grzechotki, to dźwięki: "mama" oznaczałyby właśnie grzechotkę.. [53]

            Płynny i zmienny jest świat,  zmienna jest ludzka działalność mimo mniej lub bardziej trwałych elementów, które sprawiają, że dalej możemy nazywać ją ludzką, że tożsamość człowieczeństwa jako jej podmiotu zostaje zachowana.  Zmienność owa dotyczy i czasu i przestrzeni. Dlatego więc  tak bardzo zmienia się przekazywane w wychowywaniu i zapisywane w pamięci ludzi zestawienie elementu oznaczającego (czyli m. in. słowa) i znaczonego. Zmienia się również zestawienie brzmienia i znaczenia wyrażeń.[54]

            Jeśli  szukamy sensu w samych słowach to wpadamy w pułapkę. Zapominamy,  że   sens ich będzie nieuchronnie taki, jaki nabyły one w naszych głowach przez przykład otoczenia, które kształtowało nasze  wzorce mentalne. Wzorce, które przez to, że są narzędziami refleksji, same zazwyczaj tej refleksji nie podlegają. Są przeźroczyste. One również mogą... Ale jeśli doświadczenie znaczeń słów przez różnych ludzi są równie różne, jednakowo niejednakowe mogą być  sensy wyrażeń, które są wyjściową, które służą do interpretacji, a więc same jej nie podlegają.

            Jeśli więc twierdzimy, że na podstawie samych zapisywanych słów przekazywana jest z zasady tożsama treść, tośmy są w takim błędzie, że hej.

Bo treść ich  zmienia się tak, jak zmienia się wychowujący ludzi świat, nawet jeśli słowa pozostają te same. Dla utrzymania tożsamego ich sensu konieczne jest utrzymanie istotnego tu kontekstu kulturowego, obejmującego całość ludzkiego sposobu życia. Stanowi on trzon, na który składają się istotne obszary odgraniczone (a nie o ścisłe punkty) tworzące strukturę znaczącą. Jest nim choćby tradycja i zawarty w niej międzyosobowy przekaz znaczeń...

Powyższe środki nie dają udowadnialnej pewności tożsamości sensów, jednakże nie pozostaje nic innego, jak im świadomie zawierzyć. Zawierzyć tak, jak wierzymy zasadom rozumu. Bo jeśli oprzemy się na SAMYCH słowach, powiedzianych, albo – gorzej – zapisanych TYLKO, to paradoksalnie uzależniamy ich rozumienie od zmiennych, relatywnych, kontekstów.  Skupianie się na samych słowach sprawia, że konteksty te nie podlegają naszej kontroli, ani analizie jako przekaźniki sensów, bo tej ich roli  w związku z powyższymi założeniami sobie nie uświadamiamy. W takim wypadku konteksty te mogą nadawać słowom znaczenia sprzeczne z pierwotnym, co sprawia, że zatracana zostaje tożsamość treści.  Doskonałym przykładem tego zjawiska jest zasada Sola Scriptura. Jej przyjmowanie sprawia, że praktycznie osiągamy cel sprzeczny z zamierzonym. Rezygnując z namacalnej, instytucjonalnej, osobowej, "jedynie słusznej" według wiary interpretacji poddajemy się mnogości interpretacji, które przez skupianie się tylko na graficznych znakach są niekontrolowalne, a przez to prowadzą nas do tego, że zmiana treści Pierwotnego tekstu jest więcej niż pewna i wielokrotna.

           Słowa natomiast, jeśli przekazują Treść Świętą- Słowa Ewangelii, swą istotę zawierają w odwiecznym Logosie, który m. in. przez dźwięki i znaki graficzne się przejawia, ale nie jest z nimi tożsamy. Dźwięki i znaki owe są  formami, które tylko reprezentują to, co przejawiać się winno w strukturze całego sposobu życia.  Sposób ów to  inna  nazwa kontekstu, o którym przed chwilą pisałem. Zakorzenianie Sensu w rzeczywistości odbywa się za pomocą rytuałów i uporządkowań czasoprzestrzennych- mylnie uznawanych za zabobony, magię i pusty formalizm...

            Owe dźwięki i grafy nie są więc celem samym w sobie- tym celem są sensy, które w przypadku zasady Sola Scriptura  mogą być- mimo zachowywania słów pierwotnie ich wyrażających- zatracane.

            Słowa przez małe „s” są jeno narzędziem, mającym na celu przekazywanie sensów. Sensów, które(co powtórzę po raz kolejny) powinny wyłaniać się ze struktury sposobu życia jako całości. Nie może być tak, że są jedynie emblematami, które same w sobie zachowywane, przykładane są do różnych, nieuzgodnionych z nimi sposobów życia, czy zjawisk, czy ogólnie bytów. Nie możemy wtedy twierdzić, że utrzymanie tego emblematu słownego decyduje o tożsamości nazywanego zjawiska. Innymi słowy: nie można mówić, że jeśli używamy słowa "kobieta", to z pewnością ma ono identyczne znaczenie, jak słowo "kobieta" trzysta lat temu- nawet w obrębie chociażby języka polskiego.

            Co więc ma tu stanowić interpretacyjne oparcie dla zasady Sola scriptura?  Wyklucza ona przecież istnienie trwałego oparcia w tradycji  jako pewnej strukturze całego życia, którego sens w międzyosobowej sukcesji stale przekazywany jest i rozumiany. Instytucjonalność Kościoła jest w tym wypadku zapewnieniem tożsamości sensów, opartym na wierze w to, że Duch Święty przypomina Kościołowi treści Ewangelii. Nie ma innego wyjścia jak ustanowienie urzędu jednoosobowego, który w wypadku sporów zapewnia jedyność interpretacji- chodzi mi oczywiście o papieża. Bywa przecież tak, że wiele grup powołuje się na Ducha Świętego, a mimo to ich poglądy są wobec siebie sprzeczne. Wobec takiej sprzeczności człowiek może doświadczyć, Przypomnieć sobie i zrozumieć kolejną cząstkę mądrości zawartej w  Tym, że Chrystus nazwał Piotra skałą i kazał mu utwierdzać swoich braci.

            Emblematami właśnie bywają słowa w naszej kulturze. Bywają, a można by rzec nawet, że stanowią jedną z jej zasad: Przejęzykowienie. Ma ono swe podłoże w swego rodzaju rozerwaniu więzi między różnymi sferami życia, między znakiem a rzeczywistością, między słowem, a rzeczywistością, między słowem, a znakami pozasłownymi. To rozrywanie w kulturze autonomizacyjnej nazywane jest „wyzwalaniem”. Wyzwalaniem z "okowów tradycji", "zabobonów średniowiecza" w imię rzekomego postępu.

            Dawne warstwy wyższe były z jednej strony bardziej oddzielone, a jednocześnie oczywista byłą ich zależność od niższych. Jako trybik mechanizmu społecznego z pomocą wyspecjalizowanego języka spełniały swoje zobowiązania wobec wielu grup lokalnych. Nad takim bowiem ograniczonym kodem łatwo zapanować, łatwiej szukać spójności, w tym tej społecznej. Takie szukanie jest tu potrzebne, ponieważ to, co nazywamy „państwem”, zazwyczaj dotyczyło więzi ponadlokalnych, czyli takich, w których współpraca ludzi miał charakter ponadlokalny. Innymi słowy: ludzie ci się osobiście nie znali, nie istniała możliwość wzajemnej kontroli takiej jak we wiosce, czy grodzie, gdzie wszyscy się znają i na co dzień widzą, albo mogą zobaczyć, jeśli mają taką potrzebę. Język skompresowany i zapisany był jednym z narzędzi ułatwiających ogarnianie „przedsiębiorstwa” państwowego, którego nie dało się w całości osobiście skontrolować. 

Nie sposób ograniczać „sensowsność” rzeczywistości do języka, jak to się dziś praktycznie próbuje robić( co nie znaczy, że się to deklaruje) w imię uczynienia z wszystkich warstwy "wyższej", a raczej rządzącej. Zarządzaniem przecie zajmować się może część, mniejsza część nie zaś wszyścy. Inaczej cel zarządzania- zwykłe życie- stanie się absurdalne, utrudnione, niespójne.  Dobrze to wyraził Gustave Thibon, cytowany przez prof. J. Bartyzela:

Demokracja – powtarzał znający naprawdę „prostych ludzi”, bo wyrosły wśród nich i będący psychicznie jednym z nich, Thibon – to nic innego, jak „sztuka przeszkadzania zwykłym ludziom w zajmowaniu się tym, co ich rzeczywiście dotyczy, a jednocześnie zmuszania ich do decydowania o tym, o czym nie chcą w ogóle słyszeć”(Entretien avec Gustave Thibon, „Réaction” 1991, nr 2, s. 53).

            Zdanie powyższe wyraża powszechnie żywioną społeczną niechęć do polityki. Wiemy również, że jeśli poświęcimy swój czas na sumienne wykonywanie dotyczących nas bezpośrednio obowiązków, to braknie nam czasu, by wikłać się w zawiłe i skomplikowane ze swej istoty zagadnienia ponadlokalne zwane potocznie „polityką”. A bez znajomości tych zawikłań, spraw tajnych, spraw międzynarodowych, abstrakcyjnych dla szarego człowieka, nie można podejmować rzetelnych wyborów władzy na najwyższym szczeblu.

Ale kontynuujmy rozpoczęte przed chwilą cytowanie:

 Skutek tej perwersji jest taki, że „prawa” ludu są fikcyjne, za to jego alienacja rzeczywista (droits fictifs et aliénation réelle). Inne następstwo demokratycznej iluzji to desakralizacja i zniszczenie wszystkich tabu, czyli tego, co normalnemu człowiekowi potrzebne jest najbardziej. W miejsce prawdziwej (objawionej) religii wprowadza się bałwochwalczy kult człowieka, a język – najważniejszy środek komunikacji – zostaje znieprawiony; nie świadczy on już o rzeczywistości, lecz staje się jej substytutem. Stąd nieuchronność totalitaryzmu w reżimie demokratycznym, i wcale nie wymaga on stosowania terroru fizycznego: wystarczy „umasowić” społeczeństwo i przeobrazić je w izolowany tłum konsumentów.

Polecam myśl Gustava Thibona. W przeciwieństwie do zatopionych w pismach intelektualistów, był samoukiem zakorzenionym jak winne krzewy, które do końca życia w swoim gospodarstwie uprawiał. Stąd nie miał sposobności by się oderwać od rzeczywistości. Dlatego nie paplał od rzeczy. Jego słowa trafiały w realny cel. Ważyły.

            Gdyby w drużynie każdy był kapitanem, albo trenerem, to po pierwsze: byłoby niesamowite zagrożenie niespójnością gry, a więc brakiem drużyny, a po drugie: każdy skupiając się na ogarnięciu i zorganizowaniu całości, musiałby mniej uwagi poświęcać rzetelnemu wykonywaniu własnego zadania. Człek ma bowiem ograniczoną możliwość ogarniania rzeczy. Musi więc, by lepiej robić to, co robi, ograniczyć inne obszary aktywności, umysłowej, czy fizycznej, by móc więcej czasu i zaangażowania poświęcić swojej specjalizacji. Widzę sam po sobie, że poświęcając się teoretyzowaniu straciłem wiele ze zdolności praktycznych: nawet to, co zdawało mi się łatwe do zrobienia w dzieciństwie, teraz przychodzi mi z wielkim trudem.  I trudność ta leży nie tyle fizycznych niedostatkach, co w rozumowaniu z użyciem konkretnych rzeczy. Duża część zdolności intelektualnych przesunęła się od praktyki w stronę teorii.  Straciła na tym również zdolność zrozumiałego pisania, wszak i ta jest jakąś praktyką, a nie teorią samą;)

Proszę zauważyć, że to nie twórcy koncepcji są zazwyczaj ich wybitnymi realizatorami i wyrazicielami. Nawet z opisaniem ich mieli problem. Wybitni „opisywacze, wcielacze w życie i rozpowszechniacze”, to najczęściej naśladowcy, począwszy od starożytnych Rzymian, czerpiących wiele od Greków, Etrusków, poprzez Aleksandra Macedońskiego(który przejął język i kulturę Greków, a później część obyczajów ludów podbitych), aż po Tomasza z Akwinu(sumującego dorobek teologii katolickiej przez pryzmat nauk Arystotelesa).

  Oczywiście istnieje to, co łączy różnorakie obszary, czyli zasady poznawcze, które każą tak a nie inaczej porządkować rzeczy.  Właśnie na bazie tych uniwersaliów rozbudowany język miał w społecznościach mobilnych umożliwiać zmiany profesji. Poszczególne obszary życia mają pomimo tego swoje specyficzne cechy, które- by je poznać wymagają doświadczenia i czasu. Nieraz doświadczenie to wymaga swoistej intuicji, która pomaga tam, gdzie na rozumowe, językowe poszukiwanie, narażone na pomyłkę, poświęcić musielibyśmy wiele czasu. A człowiek ma czas działania ograniczony przez różne czynniki: długość życia, terminy wykonania zadań, własne nastroje, pamięć, powagę sytuacji, itd. Wiemy przecież, że często w jednej chwili nasze myśli ująć mogą taki sens, który wyrazić można by było na wielu stronicach zapisanych słowami. Taka intuicja zaś, oparta na specjalizacji przekazanej przez doświadczenie wiele więcej niż jednego pokolenia pozwala na lepsze, rzetelniejsze, bardziej sprawdzone działanie. Tego uniwersalność języka może ze względów ograniczenia przez czas i przestrzeń nie ująć.

            Z tego też powodu, dopiero po latach okazuje się, że to, co jest efektem tej mobilnej, opartej na ludzkich, językowych kalkulacjach produkcji przemysłowej na przykład, w znacznym stopniu ustępuje temu, co tworzone było przez warsztaty rzemieślnicze.

         Dajmy na to gonty tworzone w zakładach przemysłowych były przez długi czas i dalej w wielu wypadkach są cięte, a nie łupane wzdłuż słojów. To powoduje ich nietrwałość, bo woda wnika w głąb drzewa, bo… jest wiele złożonych czynników, które fachowcowi trudniej wyrazić słowami, niż rozumieć. Wytwarzane zaś przez tradycyjne warsztaty gonty były łupane wzdłuż słojów, co sprawiało, że nie przepuszczały  wody, ale pozwalały jej spłynąć poza swą powierzchnię. Nie pękały ponadto tak, jak to się dzieje w przypadku ciętych. W efekcie dużo dłużej znosiły działanie słońca, wody, wiatru i mrozu. To nie musiało być wyrażane słowami, żeby było uznane za właściwe. To po prostu było rozumiane i tyle. To było postaciowane. A nawet jeśli nie było rozumiane przez konkretną osobę, to przynajmniej istniał potencjał zrozumienia zapisany w takiej a nie innej tradycyjnej formie.

Rezygnacja z form tradycyjnych likwiduje nawet ten potencjał. Potencjał praktyczny i symboliczny, który prawdopodobnie jest niewyczerpany.

            Dlatego też ścisły, lub rozbudowany język nie może być domeną wszystkich. Może być specjalnością mniejszości, która poświęca się(traci pewne zdolności pozajęzykowe zyskując inne korzyści) by cała reszta mogła w sposób uporządkowany, czyli porządny żyć.

             Gdyby ów język miał ład i sens sam w sobie, a nie miałaby go rzeczywistość, którą opisuje, z której wypływa i którą  p o m a g a   kształtować, to straciłby swój sens. Jest bowiem tylko narzędziem. Narzędziem, nie zaś celem.

            Cyprian Kamil Norwid wskazywał na różnicę między myśleniem ludu, a warstw go organizujących twierdząc, że ten pierwszy "myśli  p o s t ac i a m i".

            Taka w istocie jest podstawa myślenia każdego z nas. Myślenie postaciami. Wyobrażenia systemów dźwięków, i ślaczków zwane słowami są wszakże wtórne wobec wyobrażeń rzeczy, działań i kategorii abstrakcyjnych wyrażanych za pośrednictwem działań. Owe słowa, są de facto niesamodzielnym rodzajem działania. Stąd warto byśmy każdy element naszej kultury usensawniali, rozumieli przez takie, a nie inne jego ustrukturyzowanie niezależnie od tego, czy potrafimy temuż uporządkowaniu nadać słowny  odpowiednik. Język – powtórzmy - jako wyodrębniony i ograniczony element kodu życia ma być tylko narzędziem symbolicznym ułatwiającym komunikowanie i ogarnianie rozległych połaci znaczeń ścieśnianie go na małym, reprezentatywnym obszarze.

            Owo ścieśnianie odbywać się tu winno na zasadzie podobnej funkcji prądu elektrycznego w przekazywaniu dźwięku. Dźwięk staje się prądem- rzeczywistość staje się słowem- ale ma to sens tylko jeśli prąd znów zamieniany jest na dźwięk- słowo znów staje się rzeczywistością. Nie możemy ograniczać rzeczywistej wartości dźwięku do tego, co udało się zapisać prądem a później odtworzyć w głośniku- taki zapis wiąże się nieuchronnie ze stratami. Znacznie większe zaś straty wiążą się z zapisem rzeczywistości przez język. Słowo ujmuje bowiem reprezentatywne punkty sposobu życia, a nie jej całościową, liniową, rozległą rzeczywistość.

Przejęzykowienie a rozkład kultur ludowych

            Wraz z reformacyjną zasadą Sola Scriptura, sprzężoną z tłumaczeniem na języki narodowe i z indywidualną interpretacją Pisma zaczęło formować się przejęzykowienie kultury, które miało swój następny etap w oświeceniowym zawierzeniu naukowym- językowym dowodom. Z tych samych źródeł wypływało nowożytne pojęcie narodu powiązanego wspólnym kodem językowym na wszystkich poziomach kultury, wykluczającym dotychczasowy układ, w którym tak kompetentne posługiwanie się  owym kodem było konieczne tylko w wypadku warstw wyższych. One miały być w tym układzie spoiwem narodu politycznego- więzi ponadetnicznej, wielopoziomowej. Gdyby wszyscy byli  klasą rządzącą, spoiwo owo utraciło to, bez czego nie ma sensu- element spajany... albo inaczej: zmierzałoby to zniwelowania tego wszystkiego, co spajania wymaga. Zmierzałoby do zniesienia różności etnicznych przez asymilację, wynarodawianie, niszczenie etnicznych odrębności, czy przez próby tworzenia sztucznych państw etnicznych tam, gdzie podstawą organizmów ponadlokalnych było co innego niż etnos..

            Narzędziem zaś kształcenia najemników dla gospodarki opartej o powyżej opisaną mobilność zasadzoną na precyzyjnym języku były i są dalej: zcentralizowane szkolnictwo, media, mody (w tym: intelektualne), rozrywki itd...

            Ów nowy model społeczeństwa przemysłowego w imię obrony kultury ludowej ją obalał, bo przecież nie uwzględniał w swych ramach  ludowego "postaciowania".  Podobnie, w imię obrony religii katolickiej  obalano naturalny "materiał" jej istnienia- obrzędowość ludową- którą pochopnie wrzucono do jednego worka z magicznością.

Aktywność ludzka zaaprobowana zmianami sposobu życia, nazywaniem tak skomplikowanym wszystkiego wręcz koniecznym do funkcjonowania w nowym ładzie, zaczęła zamykać swoje myślenie w klatce języka. Nagle tam gdzie kończyły się możliwości językowe wyrosły kraty, nie pozwalające kontrolować tego, co jest poza nimi. Poza nimi znalazła się również rytualizacja życia- uświęcenie, czyli usensownienie czasu i przestrzeni. Starano się zburzyć też uporządkowanie wszystkiego podług religijnej zasady, w której Sacrum było źródłem prawideł i osią ładu. Starano się ją zastąpić innymi zasadami: sekularyzacją, czy szerzej, autonomizacją poszczególnych elementów kultury. Późniejsze wielkie problemy związane z faktem, że ujednolicenie kultury, lub zrzucenie tych odrębności, które ze swej zasady są wszechobejmujące(np. religia) do nisz wiązały się nieraz z krwawymi konfliktami. Próbom wyjścia z nich było stworzenie modnego konstruktu mentalnego zaszczepianego przez kolejne ośrodki rozpowszechniania światopoglądu w umysłach ludzi. Tym konstruktem był nawarstwiający się z biegiem lat zlepek takich zasad myślenia i funkcjonowania naszych społeczeństw jak: kult rozumu przeciwstawionego religii, szczególnie tej opartej na zrytualizowaniu, przewartościowanie wolności słowa, poglądów, a jednocześnie sprzeczna z takąż wolnością zasada neutralności światopoglądowej- laicyzmu w polityce, nauce czy działaniu społecznym, a w końcu „wartości uniwersalne”, relatywizm i pluralizm. Mógłbym jeszcze wymieniać przeróżne hasła tak dziś modne i popularne, ale poprzestanę tutaj jeno na kilku z nich. [2011]

 

No to jak? Wolni, czy zniewoleni “Duchem Czasu”?

            Mówią, że Kościół ma podporządkowywać się „Duchowi Czasu”, wszelkim zmianom, jakie niesie „postęp”. Niektórzy, nawet katolicy krytykują tych, co opierają się wielu zmianom za to, że "są zacofani", że "nie idą z duchem czasu", itd...

Inni zaś, słysząc tą krytykę myślą, że żeby być w zgodzie z Tradycją trzeba się opierać wszelkim zmianom- przyjmują, jak Barabasz, o którym pisaliśmy, kategorie narzucone przez wroga.

Nie o to chodzi.

Chodzi o wyznaczenie pewnych granic, których nie wolno przekraczać.

Trzymanie się  tych granic i kryteriów, to nie zacofanie, to nie zakaz wszelkiej wolności i wszelkich zmian, jak myśli dziś wielu zmartwionych „skostnieniem i martwotą Kościoła”. Powtarzają oni za pewnym pieśniarzem o czerwonych włosach „keine grenzen” domagają się odrzucenia owych kryteriów, w imię "unowocześnienia".

Trzymanie się trwałych wyznaczników to jednak konieczna podstawa tożsamości wszelkich ludzkich wspólnot, w tym Kościoła,  to dbałość o to, byśmy nie „zacofali się” w drodze ku dobremu, to dbałość o Prawdziwy Postęp.

            Zmiany w świecie są wynikiem działań ludzi. A ludzie często popełniają błędy. Zmiany te nie są więc najczęściej „neutralne moralnie”, nie są „koniecznością historyczną”, która prowadzi koniecznie ku lepszemu, jak czasem gadają mądrale. To, że jest dziś tak, a nie inaczej wynika w dużej mierze z decyzji ludzi, z ideologii, którymi kierowali się w działaniach, albo z działań, które później uzasadnili zwerbalizowaną ideologią...

            Współczesność jest więc dziełem człowieka, który od wieków popełnia błędy. I jako katolik wiem, że popełnia je zawsze gdy odrywa swoje działania od Bożych Praw. A gdyby zanalizować tego "Ducha Współczesnego czasu" można zauważyć, że zawiera on wiele rażących niezgodności  z nauką Kościoła, które są wynikiem błędnych działań i idei ludzkich. Jest tak ponieważ współczesna mentalność i kultura są w  przeważającej mierze wynikiem działań z przeszłości, których celem było zerwanie z Kościołem katolickim, zwane niekiedy wyzwoleniem z "zabobonów średniowiecza", z "okowów tradycji". Tyle tylko, że  bardzo szybko zaczęto uzupełniać luki w odpowiedziach na pytania wykraczające poza ludzkie możliwości rozumowe  nowymi zabobonami. Okazało się bowiem, że człowiek nie może być szczęśliwy jeśli nie uzyska odpowiedzi na pewne pytania, które zadawały sobie nieprzebrane ilości większości kultur naszego globu, zwanych przez wielu "tradycyjnymi". Ową "tradycyjność" chciał ktoś wykorzenić jako zacofanie. Ale to nigdy nie będzie możliwe, bo zawsze będziemy szukać substytutów. Coraz bardziej będziemy samych siebie oszukiwać, bo coraz bardziej będziemy wyzuwać własne człowieczeństwo z jego człowieczeństwa. Myślę, że to również Jan Paweł II nazwał "Cywilizacją Śmierci".     

Nie poddawajmy się podmuchom czasu. Nie zapominajmy, że to człowiek dmucha. Że jeśli ktoś dmuchnął w złą stronę, to musimy dmuchać w dobrą. Jak on mógł, to i my możemy...:)

Obyśmy zmienili naszą postawę tak, by nie podporządkowywać Kościoła "duchowi czasu", ale raczej determinować i tworzyć "Ducha Czasu" Nauką Kościoła.

Wolność wyznania, kultur i poglądów

            Jeśli chcemy na siłę uznać za wartość samą w sobie wielość kultur i religii, to musielibyśmy również uznać za taką  n i e z g o d ę , niepokój, wojnę. Wszak religie i kultury  są różne dlatego, że mają sprzeczne[55], czyli    n i e z g o d n e  założenia.

            Jeśli więc chcemy pokoju na siłę, a jednocześnie wielości kultur, czy religii to sobie zaprzeczamy. Takiej sprzeczności,  „ułomności" światopoglądów dopuszczają się wyznawcy kultury współczesnej, pod której wpływem jest większość z nas( ja też).

Kultury i działania ludzi wynikające z ich poglądów możemy akceptować tylko tam, gdzie mieszczą się one w granicach- kryteriach moralnych. Kryteria te są oczywiście elementem kultury i światopoglądu, z którym ktoś się może nie zgadzać. Kryteria te nie wyznaczają punktów, ale granice obszarów w obrębie których możliwa jest wielość. Wielość ta jednak nie jest dowolnością, bo coś co posiada kryteria, nie może być dowolne,  musi bowiem wykluczyć to, co z tymi kryteriami sprzeczne. Religia zaś ma funkcję wyznaczania owych kryteriów – nadrzędnych, wszechobejmujących  p o w i n n o ś c i . Tu też musimy być konsekwentni.

            Jeśli widzimy, że ktoś ma sprzeczne poglądy z naszymi, to jedynie uczciwe jest przekonywanie tego kogoś do naszych. Dlatego, jeśli ktoś nam mówi: "to jest złe", jeśli Kościół, który jest istotową częścią religii katolickiej jako stróż tożsamości jej treści wskazuje kryteria, które należy spełnić, by być z nią w zgodzie, to nie możemy tego nazywać  z n i e w a l a n i e m ,  jak to dziś bywa. Właśnie takie wskazywanie kryteriów jest jedynym czynnikiem, który umożliwia wolność. Bo wolność musi się wiązać ze świadomością, a jeślibyśmy nie mieli kryteriów wskazujących czym jest to, co możemy wybrać, to nie moglibyśmy  w sposób wolny zdecydować, czego chcemy. Innémi słowy: jeśli wybieramy pomiędzy dwiema religiami, czy światopoglądami, to by wybór ów był  wolny i świadomy musimy wiedzieć, czym te religie się różnią, a więc jakie mają granice, kryteria- jaka jest ich treść.

            Pozbawienie wolności działania ma miejsce wtedy, gdy uniemożliwiamy komuś działać zgodnie z przekonaniami. Jednakże takie pozbawianie wolności jest słuszne wtedy, gdy dane działanie wyrządza komuś szkodę według naszych kryteriów. I nie mówię tu tylko o szkodzie materialnej, czy zdrowotnej. Mam tu na myśli również szkodę duchową i wychowawczą którą wyrządza zły przykład. Przed zgorszeniem tym  mamy bronić nasze dzieci, braci, by nie nauczyli się oni uznawać za normalne tego, co jest złe. (Tego, co my uznajemy za złe, a raczej co Bóg uznaje za złe. Wierzymy bowiem, że nasze kryteria dobra i zła są prawdziwe- czyli Boże. I uczciwie jest, gdy podobnie wierzy ktoś kto ma inne zdanie. Mamy wtedy "Błogosławiony konflikt")

            Tolerancja wobec tego, czego nie akceptujemy jest słuszna wtedy, kiedy to nie wiąże się z powyżej przedstawionymi szkodami.

            Akceptacja zaś, a nie tylko tolerancja jest obowiązkiem moralnym wobec tego, co nie przekracza granic wyznaczanych przez moralność. Jednakże uzasadniona i słuszna jest podejrzliwość wobec nieznanych nam wytworów kulturowych(jak “ludowy” strach przed obcością) Bo żeby je przyjąć pierwej trzeba je zbadać, a na to potrzeba czasu. Zbadać, czy czasem to nowe, co nam się na krótką metę wydaje korzystne,  w dłuższej perspektywie nie przynosi więcej szkód.

Wolność słowa

            Nie możemy czynić z tzw. wolności słowa wartości absolutnej. Wolność słowa nie może być całkowita, nieograniczona. Musi się ona mieścić w granicach wyznaczonych przez to, co uznajemy za dobre, słuszne, a w zasadzie w tym, co Bóg za słuszne uznaje. Bo jeśli słowa poza to wykraczają, to są zgorszeniem, czyli złym przykładem. Człowiek ma zaś to do siebie, że  wychowywany jest przez to, co go otacza nawet wtedy, gdy się z tym nie zgadza. Wciąga go bowiem wir przykładu społeczno-kulturowego. Jeśli nie chce więc by to, co uznaje dziś za złe, zaczął niepostrzeżenie dopuszczać jako normalne, a później jako wręcz dobre, to musi stosować coś, co nazwać można cenzurą, unikaniem złego towarzystwa i przykładu, itd.. Jeśli ludzie mają sprzeczne wyznaczniki tego co dobre, a co nie, to trudno. Jedynym wyjściem z tego konfliktu wartości jest przekonywanie. Choć czasem uzasadnione jest siłowe rozwiązanie, by uchronić  maluczkich przed złym przykładem. Takie są konsekwencje naszej ułomności, taki nasz świat pogrzechowy.  Raju na siłę nie zrobimy.

Wolność artystyczna

Jak wyżej.

            Normy, które chcą się zwać estetycznymi muszą się mieścić w etycznych. Dlatego jeśli czyjś gust wykracza poza te normy dyskutować z nim należy- zmienić go trzeba. Zresztą sztuka sama w sobie to nie pozbawione kryteriów szukanie na siłę oryginalności, "kreatywności", bo człowiek nie może nic stworzyć...

            To, co estetyczne- piękne  nakierowane jest na odnajdywanie porządku, o czym zresztą mówi nazwa niezbywalnego przymiotu sztuki. Nazwą tą jest "ładność", odsyłająca słusznie do pojęcia ładu. Porządek ten zaś wynika z zasad naszego rozumu, a raczej z zasad Bożego Ustanowienia, które to jest punktem orientacyjnym czyniącym z chaosu Kosmos.

            Etykę i sztukę łączy to, że mają one szukać tego właściwego rzeczy miejsca, czyli porządku- estetyka jest bowiem jednym z obszarów owej etyki- jej podrzędnym, zajmującym się uporządkowaniem form zewnętrznych, by były one ładne. 

            Szczytem ładności jest piękno,  szczytem piękna jest szczyt etyczny- miłość, a szczytem miłości jest męczeństwo- oddanie życia, dlatego sama sztuka musi się mieścić w większym uporządkowaniu- musi wypełniać jakieś funkcje etyczne. Musi mieć sens, cel ostateczny i zgodność z całą resztą kultury czyli musi spełniać jakąś powinność stanowiącą część odpracowywania "pańszczyzny adamowej" na roli doczesnego życia.

Definicja Sztuki, a Stwórcze Sacrum

            Sztuka winna prowadzić do i szukać Doskonałości, która jest piękna, bo wynika z Miłości i dąży do Miłości poprzez Miłość, wzbudzając zachwyt. Doskonałość owa doznaje przy tém ciérzpienia spotykając się z własnym zaprzeczeniem-grzechem-złem-niedoskonałością-brakiem.

            Brzydota i zło świata realnego wcale nie uprawniają do odtwarzania i powielania tego świata w sztuce nie tylko w celu, ale i w środkach. Bo w rzeczy samej sensem, sednem i rolą sztuki w jej rozumieniu popularnym jest nadanie rzeczywistości formy. A jeśli człowiek z Miłości jest, od Miłości uciekł i do Miłości tylko powinien wrócić, by znaleźć się w swojej istocie, to właśnie Owa Miłość powinna nadawać kształt światu, by ten odnajdywał sens swego istnienia, jest bowiem stworzony dla człowieka. Dlatego sztuka powinna stawać się formą Doskonałości, podobnie jak inne elementy kultury ludzkiej, poddane wolnej woli, winny wykazywać dążność doskonalenia, wedle słów Chrystusa: "Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski." (Mt 5,48). Owo stawanie się powinno być współdziałaniem formy i treści, w którym dobroć formy kształtuje treść ku dobroci, a dobroć treści rozwija piękny, czyli dobry kształt. Bo "(…)widział Bóg, że wszystko, co uczynił, jest bardzo dobre."(R 1,31). Bo "Bóg jest Miłością", a "Kształtem Miłości Piękno jest(…)"[56].

            Forma jednak wynika z jej treści, więc i Piękno wypływa ze… Źródła–Boga–Pełni. Kształt Doskonałości nie wynika więc z wymysłu, ale z Pierwotnej istniejącej ponad czasem Rzeczywistości, która jest jego źródłem, sensem i celem. Wystarczy jedynie do niej powrócić. Jednakże człowiek sam tego nie może, bo obarczony jest niedoskonałością, owym norwidowskim "brakiem", bo jest jéno "Piękna pyłem" i nosi w sobie tylko "Cień Pięknego". Oczywiste jest, że tam gdzie Cień tam jest i jego "Właściciel"- Bóg. Dlatego w całkowitej z nim zgodności należy mimo niedoskonałości oczekiwać na "Doskonałe wypełnienie", nazwane w słowach: "Consummatum Est". Ono natomiast już Dokonane Jest w Męczeństwie Boga- Człowieka- Artysty Absolutnego.

            To, co powszechnie nazywa się sztuką i co określiłem wcześniej jako forma zewnętrzna jest w rzeczywistości nieistotne, jeśli nie posiada wypełnienia- treści. Sedno sztuki jest więc substancjonalne[57]. Ta substancja winna być tu formowana sama w sobie przez pracę, cierpienie i męczeństwo w obronie kształtu wewnętrznie dobrego, atakowanego przez formę pustą, chcącą zniekształcać. Doskonałym czynnikiem formacyjnym jest Łaska Bożej Doskonałości, objawiająca się jako Doskonałe Wypełnienie w męczeństwie w obronie kształtu treści. W imię tejże ofiary Doskonałość objawiła się w formie ludzkiej, zamknęła w jej treści i wyzwoliła ją z niewoli braku, przez śmierć męczeńską własnego kształtu ludzkiego, ku Zmartwychwstaniu i Dopełnieniu substancji. Owo dopełnienie jest możliwe dzięki zjednoczeniu się z Pełnią wszechogarniającą w wieczności, które to przedziwnie dokonuje się już w Eucharystii. Wymieniona wcześniej Łaska Męczeństwa jest następstwem otwarcia jej drogi przez Męczeństwo Chrystusa- Pełni-Początku i Końca. W niej zawiera się łaska cierpienia substancji ludzkiej w świecie, która tylko wtedy jest substancją gdy pozwala działać w sobie Bogu. Jeśli nie, pozostawia po sobie formę, w której rozplenia, a ściślej rozpuszcza się   nicość- zło-brak. Jest to profanacja, wynikająca z pozbawienia Formy Bożej jej Sensu Bożego, z zagrabienia Dobrego Kształtu przez nicość, które to zwie się również "małpowaniem" Boga. Tak właśnie Anioł o formie Światłości, sprzeciwiając się Bogu, który jest wszystkim, stał się nicością, bo poza wszystkim jest jéno nic. Podobnie formy, któreby nie zaistniały w Bogu(jeśliby to było możliwe), są formami nicości i same w sobie są złe. W tym przypadku sposób jest formą stawania się, lub unicestwiania. Dlatego ściśle rzecz ujmując człowiek nie może być twórczy. Tworzenie, jako akt ludzki jest tu określeniem umownym, które wtedy gdy odnosi się do dobra jest realizacją Kreacji Bożej, czyli od-twarzaniem (tą Kreacją jest również fakt realizacji i jej narzędzie- człowiek). W przypadku gdy kreacją ludzką nazywa się działanie niezgodne z Bożym Planem, jest to przeciwieństwo stwarzania – dziurawienie -   u n i c e s t w i a n i e . (2008-9)

„Niech sam zdecyduje, gdy dorośnie, w co chce wierzyć. Nie powinno się chrzcić dzieci”  ?

            Mówiąc tak chcesz pewnie dla drugiego tego, co sam uznajesz za dobre. Wolności wyboru. Tyle tylko, że ten wybór jest zdeterminowany przez to, co go uprzedziło- otoczenie i wychowanie. Kryteria więc, wg których to dziecko miałoby ocenić czy chce być ochrzczone, pochodzą z przykładu tego otoczenia. Są narzucone dokładnie tak samo jak chrzest. Tego narzucenia nie da się uniknąć.  To pokazuje, że występowanie przeciw chrzczeniu dzieci jest nielogiczne.

Nigdy nie wiemy, jakie przykłady będą kształtowały jego moralny kręgosłup w przyszłości. Zawsze może być tak, że ukształtuje go to co uznajemy za zgorszenie- zły przykład. Bo to, co złe, jest wg naszej Katolickiej Świętej Religii bardziej kuszące i wkrada się niepostrzeżenie do podstaw moralności ludzkiej. W takim wypadku naszym obowiązkiem jest zadbać o to, by dziecko zostało ochrzczone, jeśli ów chrzest uznajemy za dobry i zbawienny. Bo może się okazać, że koleje życia sprowadzą sumienie  dziecka w te strony, w których  zły przykład nie pozwoli nawet myśleć o chrzczeniu.2009

"Miłość to nie uczucie. Miłość, to decyzja"

            Wszystko człowiek winien robić z miłością. Do tego wszystkiego zalicza się małżeństwo. Budowanie i podtrzymanie więzi między mężczyzną a niewiastą, nakierowanej na stanie się jednym ciałem(fizyczne przyciąganie) zależy od nas i wyznacznikiem miłości nie jest. Ale powinno być w miłości zamknięte. To "powinno", to pewne zadanie, które wymaga wysiłku jednostkowego i społecznego, przez budowanie konkretnych form(strojów, zasad relacji między płciami) zachowań i relacji z drugimi. Bo "zakochać się" można w każdej niewieście, jeśli znajdą się ku temu okoliczności- nawet gdyśmy już żonaci. I poczuć, że "nic nas nie łączy" można wiele razy i przy każdym związku. Bo uczucia te to nie są obiektywne wyznaczniki bycia ze sobą. Wyznacznikiem bycia ze sobą jest decyzja- najlepiej związana z jakimiś uczuciami więzi, z nich wypływająca, ale stojąca ponad tymi uczuciami i dlatego gotowa na ich konstruowanie- rozbudzanie i powściąganie. Rozbudzanie więzi z żoną, ale powściąganie fizycznej więzi z narzeczoną. Powściąganie zakochań w innych. Owo powściąganie i rozbudzanie ma się odbywać przez kształtowanie naszego życia codziennego- relacji z innymi, relacji z rodziną, rozrywek. Bo jak nie będziemy unikać np. przebywania sam na sam z innymi kobietami, czy zbyt długiego przebywania poza domem, to nie dziwmy się, że nagle poczujemy pociąg do innej, że zacznie wydawać nam się, że musimy się rozwieść z naszą żoną, bo już nic do niej nie czujemy. Więź budzi się przez wspólne życie i konkretne formy. Jak tego nie ma to słabnie więź. Jak to się pojawia tam, gdzie nie powinno, to i pojawi się więź, której być nie powinno.2010

 

Estetyzacja

….

Jednokulturowość, czy wielokulturowość

Taka alternatywa zmusza nas do opowiedzenia się po jednej ze stron. Narzuca sprytnie zwolennikom obu przeciwstawnych opcji głupawą definicję kultury. Z niej wykluwa się równie głupawy spór, w którym obie strony się mylą.

Żeby go rozwiązać wystarczyło zwrócić uwagę, że na to pytanie nie można odpowiedzieć bez fałszu. Wystarczyło uwyraźnić fakt, że tolerancja innych kultur, religii, poglądów jest dobra, ale musi mieć granice wyznaczone przez kulturę, religie i poglądy, które uznajemy za nasze. W życiu społecznym wygrywają granice kultury dominującej.

W błąd wprowadzają Ci, którzy twierdzą, że nie ograniczają wolności innych kultur wyznań i poglądów. Ograniczają, ale to ograniczanie też ma granice.

W dyskusji więc nad tolerancją, wolnością, akceptacją, równością religijną i światopoglądową nie pytajmy, czy ktoś jest za, czy przeciw, bo wtedy narzucamy ludziom błędną, ułudną alternatywę i każda ich odpowiedź będzie błędna.

Pytajmy się o to, który światopogląd, która religia, która kultura będzie nadrzędna wobec innych, a więc która będzie wyznaczać granice wolności, tolerancji i różnorodności.

Będzie konflikt? Będzie. Ale czy i dziś nie ma konfliktu między socjalistą, a liberałem, między muzułmanem, a katolikiem, między feministką, a patriarchalistą, między pro-liferem, a aborcjonistą, między relatywistą a  wyznawcą jedynej Prawdy? 

(to tylko przykład wielu innych błędnych alternatyw, albo błędnych znaczeń nadanych pewnym postawom, w wyniku których chcąc bronić przykładowo Kościoła, przeciwstawiamy się w rzeczywistości jego zasadom...)

Wartości uniwersalne?

Wszelkiej maści filozofy, takie jak choćby Jürgen Habermas proponują, żeby pokój na świecie osiągnąć przez wyzbycie się przez religie ich roszczeń totalnych, wypreparowanie z nich zbioru „wartości uniwersalnych”, przetłumaczenie na rzekomo neutralny język świecki i oparcie na nich ładu społecznego, w tym państwowego[58].

Pomysł to beznadziejny, ponieważ religia bez tych roszczeń nie jest już religią. Jej funkcje przejmuje wtedy zaproponowany dalej, oczyszczony z kontekstów różnych wiar zbiór „wartości uniwersalnych”. To on teraz staje się totalny i nadrzędny, czyli konkurencyjny, a nie rozjemczy wobec innych religii.

Beznadzieję owego przedsięwzięcia potęguje fakt, iż wartości te są uniwersalne tylko z nazwy. Owszem, z pozoru można znaleźć pewne wspólne obszary. Sprowadzają się one jednak do podobnie brzmiących słów, takich jak Miłość, Dobro, Wolność, Szacunek, Tolerancja, które w praktyce oznaczają zupełnie co innego. Z punktu widzenia konkretnych religii wybranie owych pól zgody i wypreparowanie z nich "wartości uniwersalnych" jest niemożliwe, bo punkty niezgody istnieją z tymi "uniwersaliami" w istnym sprzężeniu zwrotnym, we wszechzwiązku. Jeśli je wypreparujemy do tak zwanego uniwersalnego systemu wartości, to po prostu stworzymy kolejną „religię” sprzeczną jako całość z każdymi z poprzednich. Bo każda religia, każdy światopogląd istnieje odrębnie dlatego, że uważa swoją wizję za sprzeczną z innymi.   Ze światopoglądem relatywnym jest podobnie, wbrew deklaracjom jego wyznawców. Bo między relatywizmem, a nierelatywizmem reprezentowanym przez chociażby katolicyzm, islam, inne wyznania chrześcijańskie, istnieje sprzeczność. 

Jeśli więc owa uniwersalność jest elementem nowego światopoglądu, to nie wolno go wyznawać chociażby mnie- katolikowi. Bo owe wartości "uniwersalne dla wszystkich", bez tych, które są uniwersalne wg katolików, nie są już tymi samymi. Cóż bowiem znaczy “uniwersalna miłość”?  Przecie jeśli uznajemy, że jest to pragnienie by innym było dobrze, to musimy zdefiniować, co to znaczy “dobrze”. I tu już wejdziemy w konflikt. Bo np. wg katolika  dobre jest walczenie o zdrowie chorego, a dla kogoś innego dobre jest “przerwanie jego cierpień”. Dla katolika dobre jest małżeństwo mężczyzny i niewiasty,  a dla kogoś innego takie ograniczenie jest “złe”. Dla mnie, katolika dobre jest przyjmowanie Pana Boga w Eucharystii, a dla kogoś innego jest to bluźnierstwo.

Innym przykładem jest tu choćby aborcja, która dla jednych jest zbrodnią i nienawiścią, a dla innych wyrazem miłości, wolności i szacunku wobec kobiety. Kolejnym przykładem jest zakazywanie jawnych zachowań homoseksualnych. Nie tylko ono jest uznawane za dyskryminację. Jest nią także pozwalanie na takie zachowania. Stanowi to przemoc symboliczną wobec dzieci katolickich. Katolicy bowiem, tak jak wyznawcy innych religii  uznają, że przemoc wobec duszy, czyli zgorszenie(szczególnie wobec kształtujących dopiero swój system wartości dzieci) jest gorsza niż przemoc wobec ciała…

            Ja będę więc tego, co powyżej przedstawiłem chciał dla innych, a ktoś inny będzie uważał to za złe i w “imię miłości” będzie innych od tego odwodził.

            Każde prawo, każdy światopogląd ma to, co uznaje za jedyne słuszności i nic w tym zdrożnego nie ma. Natomiast złe jest to, że się temu zaprzecza mówiąc ludziom, że "nikt nie ingeruje w ich poglądy", że  "pozwala im się wierzyć w co chcą".  To jest oszustwo, wprowadzanie ludzi w błąd.

            W tym miejscu okazuje się, że nawet definicja i hierarchia przemocy i wolności nie mogą być uznane za pole zgody. Są bowiem w sposób nieunikniony uwikłane w światopogląd. Teoretyczna zgoda co do ich elementów nie przekłada się na zgodę całych systemów z nich stworzonych i funkcjonujących w realnym świecie. Ten sam zestaw, te same elementy, te same cegły mogą bowiem(poprzez inne uporządkowanie) tworzyć zupełnie inne budowle.

One mogą, a religia nie może?

Zastanawia mnie czasem niekonsekwencja krytyków patriarchalizmu, religii, tradycyjnego modelu rodziny: dlaczego uważają, iż światopoglądy religijne(i kilka innych z wybranego przez nich zestawu) nie mogą się mieszać do prawa państwowego, spraw publicznych- „domeny solidarności”[59], a niereligijne  mogą?

Czy dlatego, że religia dotyczy czego innego?

Religia dotyczy wszystkiego, a jeśli przestaje, staje się martwym obiektem muzealnym. Martwym jak samochód, który nie jeździ, ale stoi na wystawie, jak folklor, pokazywany na scenie i w skansenie. Pokazywany dlatego, że już umarł, że nie ma ludzi, którzy nim żyją.

Systemowa natura ludzkiego myślenia uniemożliwia oddzielenie tego, co łączy, od tego co dzieli i wypreparowanie pierwszego np. do sfery publicznej- domeny solidarności, a drugiego do sfery prywatnej, czy  lokalnej. Zresztą pakowanie innych światopoglądów(np. religijnych) do kategorii spraw prywatnych, też jest elementem światopoglądu. Nie muszę go podzielać.

Czy dlatego religia nie może, że stanowi narzucanie i nietolerancję?

Niereligijne światopoglądy, które tworzą prawo też są mi narzucane. One mogą a religia nie może?

A może dlatego, że religia jest źródłem konfliktu?

Przeróżne światopoglądy (również anty i areligijne znane z historii XX wieku i nadal żywe) są powodem konfliktów. I to krwawych, masowych, okropnych...

Jeśli realnie, konsekwentnie wyznaję własny światopogląd, to uznaję go za słuszny. Nie mam więc powodów by rezygnować z przekonywania innych do niego, na rzecz sztucznego światopoglądowego substytutu w postaci „pól zgody”, „wartości uniwersalnych”, czy rzekomej „domeny solidarności”. Po co, skoro za prawdę uznaję to, co wyznaję?

Zapytajmy jednak: czy wobec powyższej konstatacji światopogląd postulujący neutralność wolność i równość wszystkich poglądów, przedstawiający się sam jako przezroczysty wobec innych "wyznań" można uznać za uczciwy? Przecież w rzeczywistości stawia się on ponad owymi "innymi" jest dla nich konkurencją, a nie(jak się sam przedstawia) rozjemca!

Oczywiście jego wyznawca zaprzeczy tym stwierdzeniom. By nas do swoich zaprzeczeń przekonać, oburzy się na wyznawców jedynej Prawdy i zaproponuje im(podobnie jak Richard Rorty) dystans do swojej wizji świata.

Wtedy my możemy mu zwrócić delikatnie uwagę, że sam sobie zaprzecza, ponieważ dystans ów też jest elementem jakiejś wizji świata.

Wolność, równość, neutralność?

Nie ma równości wszystkich religii. "Wolność i równość wszystkich światopoglądów i religii" to nowy światopogląd, zastępujący te, które rzekomo broni,  stawiający się w rzeczywistości ponad nimi. Istotą religii(i nie tylko jej) jest bowiem to, że nie ma już ponad sobą żadnych kryteriów, że sama je wyznacza dla wszystkiego.

Zasada równości jest sprzeczna z większością z nich i jest elementem światopoglądu.

Światopoglądy i religie totalne są różne, bo inne uznają za gorsze, a siebie za najlepsze, za "jedyną prawdę".

I ta "jedyna prawdziwość" jest tu cechą istotową.

 

"Wolność i równość wszystkich poglądów i religii" to zbitka pojęciowa wewnętrznie sprzeczna, bo sama jest światopoglądem, który wszystkie, którym niby daje wolność i równość w rzeczywistości obala, czyniąc z nich nie religię, a folklor, do podziwiania, a nie do wyznawania. Sama przejmuje funkcję wyznania. Bo przecież  "wolność i równość wszystkich prawd i brak jedynej prawdy", czyni się jedyną prawdą, odbierając rozmaitym poglądom, które niby broni prawo do uznawania się za ową "jedyną prawdziwość" bez której stają się one martwe.

Ale taki wniosek powinien radykalnie odmienić nasz negatywny, stereotypowy, narzucony przez "laicką kryptoreligię" stosunek, do tych, co swoją religię uważają za jedynie prawdziwą i wszechwpływową.

Państwo świeckie i neutralne?

Jeśli nie religia, to inny światopogląd (np. ateizm, agnostycyzm, socjalizm, relatywizm, liberalizm, estetyzm, immanentyzm, materializm itd.) będzie podstawą prawa i politykowania.

Państwo nie jest więc nigdy neutralne światopoglądowo. Najuczciwiej jest mu przyznać się jaki światopogląd popiera, co uznaje za źródło wartości, w imię których definiuje cele i mechanizmy funkcjonowania. A raczej najuczciwiej jest przyznać się do tego politykom(w obecnej, demokratycznej fikcji z konieczności), byśmy wiedzieli, jakie definicje polityki i jej celów i mechanizmów wraz z niemi wybieramy. Z tego też powodu państwo (a raczej polityk) nie może mówić, że daje równe szanse wszystkim światopoglądom i religiom, bo zawsze w imię jakiegoś światopoglądu występuje. I ten światopogląd decyduje o  granicach  tolerancji i akceptacji innych. Jeśli jestem religijny, to muszę pamiętać, że religia to światopogląd totalny z istoty. I jako polityk, chcąc być w zgodzie z własną religią muszę według jej kryteriów działać. Te kryteria to nie punkty, ale granice, w których możliwa jest wielość różnych rozwiązań gospodarczo-politycznych. Ale wielość ograniczona przez tą religię, a nie dowolna. I o tym zapominamy. Najuczciwiej jest więc jasno deklarować w imię jakiej religii, czy światopoglądu ustalać będziemy granice. Będzie konflikt. Ale taki konflikt jest jedynie uczciwy.

 

Jeśli ktoś może przekonywać do forsowania światopoglądu laickiego, w którym państwo jest neutralne religijnie, to ja mogę przekonywać do państwa „wyznaniowego”, które nie oznacza oczywiście(jak wielu mylnie twierdzi) państwa, w którym sprawowaniem władzy zajmuje się Kościół, czy księża. Charakter państwa wyznaniowego zależy od konkretnej religii która daje mu aksjologiczne podstawy. Religia katolicka, którą ja proponuje nie zaleca, nie dopuszcza wcale nawracania na siłę w obrębie państwa. Nie zabrania wyznawać innych religii. Może zabraniać tego, co godzi w moralne ramy wyznawane przez religię katolicką. Ale takie same ograniczenia są w tzw. „Państwie neutralnym”. Że są faworyzowani katolicy? W państwie laickim też są faworyzowani wyznawcy „laickiej neutralności”.

 

Nie powinniśmy mieć pretensji do władz, że nam ograniczają wolność, że stosują cenzurę, że czegoś zabraniają. Bo wtedy przejmujemy kategorie wroga i sobie zaprzeczamy.

Bo ograniczanie wolności, cenzura, zabranianie wyrażania pewnych poglądów, czy prezentowania pewnych postaw, są dobre tylko potrzebują słusznej miary.

Cenzura jest dobra? Tak, bo granice godziwej wolności nie kończą się tylko na krzywdzie cielesnej. Krzywda symboliczna, krzywda duchowa bywa jeszcze gorsza!

Możemy mieć pretensję do władz, że nas robią w konia: że "wszystko możemy", że "nikt nami nie steruje". Niech się przyznają gdzie stawiają granice wolności. Te granice nie są –jak nas przekonują- neutralne. Są elementem światopoglądu. Możemy mieć też pretensje, że nie przyjmują naszych, katolickich definicji granic  wolności(wyznawcy makaronów też mogą mieć takie pretensje)...

Okazuje się, że "neutralność" laicka jest niemożliwa.  Jeśli ktoś nie pozwala wieszać krzyża w parlamencie, czy nie zabrania aborcji, albo małżeństw homoseksualnych, to nie jest neutralny wobec katolicyzmu, ale z nim niezgodny, jeśli zaś ktoś pozwala, to też nie jest neutralny. Zawsze zabiera jakieś stanowisko!...

I tu wchodzimy w spór o tzw. Intronizację. Tu okazuje się, dlaczego jest ona zasadna.

Intronizacja  to nie jest zaprzęganie religii do władzy, tylko coś wręcz przeciwnego: kierowanie się we władzy zasadami religii. A do tego jest zobowiązany każdy katolik-polityk. Gadasz, ze będzie dyskryminacja, konflikt. No ale czy nie jest dyskryminacją wobec katolików kierowanie się zasadami laickimi? Takiej "dyskryminacji" i takiego "konfliktu" nie da się uniknąć. Przykładem tego jest obecna „dyskryminacja” moich poglądów przez tych, co są „święcie” przekonani, że są obiektywni i tolerancyjni. Bo każda tolerancja jest elementem światopoglądu, który wyznacza tej tolerancji granice. I zawsze ktoś może się czuć zniewolony i dyskryminowany przez te granice, które ktoś inny uważa za obiektywne, neutralne.

Przekonanie o neutralności a utrata kontroli nad własnym światopoglądem.    

 Człowiek nie wymyśla sobie świata poznawanego i poglądu, ale dostaje go w jakiś sposób od otoczenia, od tego, co go wychowywało.  Pogląd jednostki jest zbudowany z elementów, które znalazła ona w świecie w jakim przyszło jej żyć.  Również światopogląd "kreatywności i wolności" jest schematem,  jest wynikiem uprzedniego wpojenia go przez wychowanie, bądź inne elementy otoczenia kulturowego. W systemie, gdy to Kościół miał dominację, a nawet jeśli nie dominację, to duże wpływy, każdy wiedział o tym, że Kościół rości sobie prawa do kształtowania mentalności.(Roszczenie sobie praw i wpływ nie jest wcale zniewalaniem, wtedy gdy to roszczenie jest jawnie ogłaszane i uświadomione przez ludzi.) I ludzie o tym wiedzieli. I wielu z nich się na to godziło. Wielu z nich uznawało za pożądane oddawanie kształtowania swojej i swoich dzieci mentalności Kościołowi. Bo przecie zawsze coś kształtuje naszą mentalność. A jeśli twierdzimy, że jest ona wyrazem tylko "głębi serca", "niezależności całkowitej", to wtedy pozbawiamy siebie kontroli nad tym, co ją kształtuje. I wtedy dowolne ośrodki manipulować  m o g ą   naszą "głębią serca" zmieniając ją tak, by pragnęła tego, co może przynieść korzyść tym ośrodkom. Wtedy, jak pisał Benedykt XVI, milcząco przyjmuje się ”treści tych pojęć, uważane za obowiązujące w doktrynie jakiejś partii”.

A nawet jeśli nie partii, to innego-akurat wpływowego ośrodka opiniotwórczego.

            Dlatego warto świadomie wybierać ośrodki, które przyznają uczciwie, że chcą kształtować naszą mentalność. Dlatego nie musimy oddawać jej wychowaniu przypadków.  Kościół nie oszukuje. Rości sobie prawo do tego, co i tak  m u s i  być i będzie- czy tego chcemy, czy nie- z konieczności, z natury bycia w świecie przez kogoś kształtowane. Rości sobie prawo, ale nie spętuje niemożnością jego odrzucania prócz przypadków, gdy to szkodzi innym. I Kościół tym koniecznościom nie zaprzecza, ale wskazuje ich porządek i wypełnienie.

„Neutralne” dla katolika jest to, co katolickie, co nie kłóci się z nauką Kościoła. Dlatego jeśli ktoś jest katolikiem, to musi, również w polityce opierać się w swych poczynaniach na światopoglądzie katolickim. Wtedy owszem, będzie niezgoda z innymi stanowiskami światopoglądowymi, ale dlatego właśnie Chrystus powiedział:

"Nie przyszedłem dać światu pokój, ale rozłam"

 

Neutralność a wychowanie i schematy kulturowe

            Neutralność kryje podstawowe założenia, które również są światopoglądem. I jako niebadane, bo oczywiste są to te ideologie, które akurat wyznają mający największy wpływ na wychowywanie społeczeństwa, przez media, taką, a nie inną gospodarkę i tryb życia, do którego większość społeczeństwa- chcąc nie chcąc musi się przystosować.

            I  wszystkie elementy, które są ludziom proponowane- programy w telewizji, rozrywki, radio, ubiory, zwyczaje, są jedynymi możliwościami,  z których człowiek po prostu wybiera, bo innych nie zna, bo przez to, że są one powszechnie znane, będą rozumiane, a więc i akceptowane przez innych ludzi.  I człowiek, który porusza się z konieczności pomiędzy tymi elementami kultury, uważa w jakiś sposób za zasadne i sensowne to, co wydaje się uzasadnieniem owych elementów, czyli ideologię, która je wygenerowała. Im bardziej zdaje się coś  w ten sposób oczywiste i sensowne, tym większą ma tzw. „moc semiotyczną”. Owa ideologia nie potrzebuje tu być nazywana, bo jest praktykowana i jej zasady stają się zasadami myślenia człowieka. I jeśli człowiek o tym nie wie, to uznaje owe poglądy, za oczywiste, pierwotne, neutralne i przeźroczyste sposoby myślenia. Nie zauważa on, że są to szkła, które założono jemu i większości społeczeństwa w procesie wychowania na oczy, bo dawno zapomniał, że świat może wyglądać inaczej- tak jak to było we wczesnym dzieciństwie, kiedy próbowano do nich dziecko stopniowo przyzwyczajać...   I dlatego pewne światopoglądy mogą zostać uznane za  neutralność światopoglądową, za wypływające "z serca" indywidualne i niezależne potrzeby i ideały, oraz za obiektywne, samodzielne i rozumne wnioski, podczas, gdy jest wręcz przeciwnie- są one względnymi, narzuconymi przez zewnętrzne siły, konwencjonalnymi poglądami.

            To, co nam kultura kazała nazywać głębią serca,  to  tak na prawdę poglądy i doktryny wpojone nam milcząco przez to, co nas wychowało: mody, przyzwyczajenia, media, język, porządek społeczny, szkoły, reklamy... I to jest wymyślane przez człowieka więc podlega błędowi. Podlega szczególnie wtedy, gdy twórcy owi odwracają się od Kościoła i Chrystusa. Współczesny świat na tym odwrocie, na rewolucyjnej negacji chrześcijańskiej Europy jest ufundowany.

            Oczywiście istnieją pewne podstawowe odczucia ludzkie, sposoby myślenia, potrzeby i właściwe sposoby ich realizacji.

Jednakże z jednej strony są one zagłuszane przez powyżej opisane schematy kulturowe, a z drugiej one same, nie muszą być dobre. Bo wiemy, nawet jeśli nie jesteśmy religijni, że człowiekowi zło jakoś tak łatwiej przychodzi, jakoś tak samo go pociąga, a dobro wymaga trudu. I to rozum pozwala nam to, odróżnić. Ale na rozumie też ciążą błędne schematy. Ich rozbicie wymaga zaparcia się samego siebie, swoistej metanoi, a mało kto ma czas i chęci, by podjąć się takiego  wysiłku. Między innymi na tym polega specyfika chrześcijaństwa, że jest gotowe przesiewać jak przez sito ludzkie skłonności według tego, co mówi rozum i Objawienie. Ale to rozum również wskazuje, że objawieniu wierzyć trzeba. Bo to rozum sam dochodzi do tego, że to, co wydawało się kiedyś rozumne, dziś zdaje się głupie, że  sam jest ograniczony czasem, pamięcią i nie ogarnia wszechrzeczy. Dlatego trzeba niekiedy zrobić przeskok pomijający żmudną dedukcję- przyjęcie  na wiarę  tego,  co narzucone, co nas przekracza, uprzedza i co od nas nie zależy, tego, co zostało nam dane z góry. Tradycji i Objawienia. Bo złożoność badanej rzeczywistości naraża nas na jakże często doświadczane “po fakcie” przeoczenie w rozumowaniu, które ma konsekwencje w postaci upowszechniania błędu.

Czy to co piszę, to bzdura? Czy to  zamach na tolerancję, pluralizm i wolność człowieka?

Twierdzenie, że prawdę można poznać, albo głoszenie orędzia

chrześcijańskiego jako uznanej prawdy postrzegane są dziś jak

zamach na tolerancję i pluralizm. BXVI

            To, co jest bzdurą i złem, obrażaniem, prawdą i dobrem jest poznawczo relatywne. (poznawczo, ale nie faktycznie) i zależy od podstaw światopoglądowych. A więc to, co dla katolika jest obrażaniem, dla wyznającego światopogląd "neutralności światopoglądowej" jest prawdziwe, neutralne i obiektywne. Natomiast to, co dla ostatniego jest obrazą i bzdurą według założeń katolickich może być obiektywizmem i prawdą. Dlatego nie ma czegoś takiego jak równość wszystkich religii i światopoglądów. Bo ta "równość" jest sama w sobie światopoglądem, który wszystkie, które niby "broni" w rzeczywistości zastępuje i obala.

            Rozłam jest czymś co zawsze się może pojawić, bo zasady dialogu uznawanego przez jednych za neutralny i obiektywny, mogą być sprzeczne z poglądami innych. Przekonywanie, perswazja i możliwość kształtowania środowiska, w którym ludzie nabywają wtórne kryteria wartościowania decyduje o tym, który światopogląd aktualnie rządzi. To jest konieczność społeczna... Tylko nie oszukujmy, że tak nie jest mówiąc o równości wszystkich religii i światopoglądów.

            I takim oszukiwaniem jest występowanie środowisk "neutralnych" w obronie wartości Kościoła przez poprawianie Go, cywilizowanie, niszczenie rzekomej nietolerancji jego członków i jednoczesne krytykowanie ich za chociażby popieranie Intronizacji, czyli chęci przywrócenia religii jej wpływu na politykę, życie społeczne i sztukę. Trzeba nazwać rzeczy po imieniu: Jeśli ktoś nie chce, by religia katolicka wpływała na wszystkie sfery życia jako ich podstawa światopoglądowa, to niech zgodnie z prawdą przyzna, że walczy z Kościołem i Katolicyzmem, a nie plecie bzdury(może nieświadomie), że "chce pomóc Kościołowi, by stał się lepszy..." .

 

Błogosławiony konflikt

            Człowiek zawsze wypowiada się za siebie, jest to konieczność, dlatego nie ma sensu wypowiadanie własnych fundamentalnych przekonań(a takim jest religia) z zastrzeżeniem, że "są to moje subiektywne opinie i inni to mogą widzieć inaczej". Takie wzniesienie się na "wyższy", "uniwersalny" poziom refleksji prowadzi do nicości, do kurtyny, za którą jest następna kurtyna(parafrazując znanego XX-wiecznego myśliciela) i tak w nieskończoność. Idąc konsekwentnie tym tokiem rozumowania te założenia w imię których podważamy, lub relatywizujemy nasze poglądy też musiałyby być przedmiotem takiego podważenia, co byłoby wewnętrzną sprzecznością. Dlatego też jedynie logiczne jest przyjmowanie tego, co dla nas jest podstawową wartością za jedynie słuszne. Musi to iść w parze z negowaniem tego, co w innych religiach, w innych światopoglądach z tym sprzeczne. Nie proponuję tu lekceważenia istnienia różnych poglądów. Nie mam nawet na myśli twierdzenia, że inni są źli, bo wyznają złe poglądy. Nie znaczy to też, że odmawiam złu strukturalnemu swego źródła i związku z osobistą winą. Nie! Chodzi mi o to, że uznając inne poglądy za fałszywe, jestem skory raczej uważać ich wyznawców za ofiary tych poglądów, zawieszając osąd, a podejmując wysiłki w celu pokazania im Prawdy. Jeśli oni wierzą szczerze w swoje poglądy, to też mają obowiązek(niekoniecznie mają, gdyby podzielali katolicki uniwersalizm, to by mieli) mnie przekonywać do nich.  Mają obowiązek  wcielać w życie to, co uznają za słuszne- również, jeśli ktoś im zarzuci dyskryminację, "przemoc symboliczną", "presję kulturową", czy "środowiskową".  Bo jeśli z tego zrezygnują, to również nawracając się na Prawdę, którą chcą im przekazać, nie będą jej w życie wcielać. Taki konflikt jest więc "błogosławiony".

            Z drugiej zaś strony, jeśli ja będę relatywizował swoje poglądy, jeśli nie będę ich przekazywał innym, to ja – osobiście będę miał winę, grzech – i ja – a nie jakieś “systemy” - będę winny "zła strukturalnego", do którego podtrzymywania przez zaniechanie misji się przyczyniłem. Jestem świadom tego kulturowego, pozornie pozaosobowego wymiaru moralności zawartego w wytworach kultury i zyskując tę świadomość nie mogę się wymawiać, że „sam i tak nic nie zdziałam”. Muszę robić, co ode mnie zależy nawet, jeśli to nie przynosi rezultatów. Samo myślenie: "A trzeba z tego zrezygnować i wybrać mniejsze zło, bo i tak się nie przebiję", to grzech zaniechania i nielogiczność. Dlaczego nielogiczność? Bo jest to samonapędzający się tryb, jest to leczenie się tym, co chorobę jeszcze bardziej potęguje.  Wszak rezygnacja z kształtowania naszej kultury na wzór naszych przekonań "bo to razi innych" "bo to śmieszne", "bo to zacofane", "bo trzeba iść z duchem czasu",  przyczyna tego, że to razi innych, że to śmieszne, że to nie stanowi ducha czasu. Przyczynia się do tego, że inni nie uważają szczerze Katolicyzmu za jedynie słuszny. Chrześcijaństwo nie stanowi podstawy kultury i wzorców mentalnych jako całość dlatego, że my z tego wpływu- w imię źle rozumianych: pluralizmu, neutralności światopoglądowej, wolności wyznania- rezygnujemy!

            Powiesz, że będzie konflikt? Taki jednak konflikt jest jedynie logiczną drogą do pokoju. Bo pokój na siłę, oparty na czynieniu z własnych poglądów rzekomej "sprawy serca", a w rzeczywistości czynienia z nich "wiary martwej", bo "bez uczynków", o której pisał święty Jakub, prowadzi do konfliktu bez nadziei, bez końca, do braku poglądów, do braku zgody nawet w łonie własnej osoby. Dlatego właśnie Chrystus, największy orędownik Pokoju przez duże "P" powiedział: "Nie przyszedłem dać światu pokój, ale rozłam".

Uczciwy pluralizm

musi się przyznać do tego, którą kulturę będzie faworyzował, która kultura będzie wyznaczać granice różnorodności i dopuszczania elementów innych religii i kultur. Inne będą granice tolerancji, a inne akceptacji i one również muszą być ogłoszone jako elementy kultury faworyzowanej. Faworyzowanie zawsze będzie się wiązać z dyskryminowaniem -w pewnych granicach- innych kultur i religii. Ale wypieranie się tego, nie ogłaszanie, jaki światopogląd, czy kulturę się faworyzuje, to wprowadzanie w błąd.

"Czy wyrażanie poglądów, nawet głośne głoszenie ich - jest od razu ich narzucaniem?"

            W pewnym sensie jest, bo jak ten głoszony pogląd jest wszechobecny i silny, to człowiek może nawet nie spostrzec kiedy zaczyna wg niego myśleć.  Tylu ludzi znam, którzy się zapierali, że się nie zmienią jak wejdą w jakieś środowisko, bo oni "mają swój rozum". Po czasie okazywało się to czczą gadaniną. Nawet nie zauważyli, kiedy im się odmieniło tak,  że to, co kiedyś nazywali złem dziś uważają za dobre.

Problem jest spowodowany w dużej mierze tym, że ludziom wmówiono, że  sposoby życia, rozrywki, mody, są obojętne wobec głębi serca, nie mają na nią wpływu. Wmówiono też im zgodnie z autonomizacyjnym schematem naszych czasów, że człowiek jest całkowicie niezależny, autonomiczny i otoczenie na niego nie wpływa.

I to spowodowało paradoksalnie, że człowiek utracił dużą część swej niezależności, bo stracił czujność.

W społeczeństwach tradycyjnych oczywiste było, że

"z jakim przestajesz, takim się stajesz",

że "jak ktoś nie żyje tak, jak wierzy, to zaczyna wierzyć tak, jak żyje."

Dlatego też nie pozwalano się dzieciom bawić w złym towarzystwie, Kościół zakazywał przebywania w okolicznościach które były okazją do grzechu, itd...

A dzisiaj ludzie mniej wierzą w taki wpływ i dlatego się nie bronią przed  nim. A przez to wpływ ten bardziej ingeruje w ich tożsamość, co jest wykorzystywane przez tych, którzy nie zapomnieli  o mechanizmie socjopsycholoczignym wyrażonym w powyższych przysłowiach. 

I w ten sposób paradoksalnie człowiek wierzący, że jest autonomiczny, że kultura nie wpływa na jego poglądy, staje się bardziej zniewolony niż ten, kto jest świadom mechanizmów narzucania światopoglądu i może się przed nimi bronić, nawet wewnętrznie opierać.

Poza tym głoszenie poglądów i działanie wg nich jest narzucaniem ich dzieciom, które się w ich zasięgu znajdują. W ten sposób rodzice "narzucają" swoim dzieciom światopogląd za pomocą "przemocy" symbolicznej

            Czy narzucanie zakłada siłę? Tak, tylko dlaczego cały czas bierzemy pod uwagę tylko "siłę fizyczną" istnieje takie pojęcie jak "przemoc symboliczna" i przemoc ta nie jest niczym złym, bo po prostu jest. Jest niezbywalnym, mechanizmem społecznym

Sposobem na bycie wolnym w jej obrębie jest uświadomienie sobie własnej zależności od reszty systemu rzeczywistości i uczciwe, jasne deklarowanie poglądów, a nie mydlenie oczu ich "neutralnością" i "wolnością" i "równością"

Bez tej świadomości jesteśmy jak trawa na wietrze.

Przyczyną zniewolenia bywa więc   zbytnia wiara w to, że nic nas nie zniewala.

 

Wyluzujmy;) i nie przypisujmy braku luzu innym tylko dlatego, że mają pewne zasady. To, że stawiają sobie inne granice niż większość ludzi, może iść w parze z tym, że mają więcej luzu gdzie indziej. A to gdzie indziej, z Bożej Perspektywy może być bardziej właściwe.

Tolerancja to element światopoglądu, dlatego ma granice

            Tolerancja też jest czymś, co może się komuś nie podobać, dlatego wprowadzanie jej w praktykę jest " narzucaniem"...A może lepiej nazwijmy to narzucanie zwyczajnym wpływem.

            Istnieje również narzucanie bez cudzysłowu,  które nie jest zwyczajnym, naturalnym wpływem , a jednak też jest  k o n i e c z n e .  Bo kiedy bronimy „w imię prawa”, w imię władzy społeczeństwo przed tymi, co np. wierzą, że trzeba składać ofiary z ludzi, to  n a r z u c a m y   tym składającym ofiary z ludzi swój brak przemocy.  Jeśli uważamy, że aborcja jest morderstwem, to chcemy innym  n a r z u c i ć  zakaz aborcji. Kiedy natomiast ktoś uważa, że zakaz aborcji jest zamachem na wolność to chce  wg tych pierwszych pozwalać na mordowanie dzieci, czyli           n a r z u c a ć   im konieczność przynajmniej tolerowania morderstw. A katolik tego tolerować nie może.

Narzucania nie da się uniknąć.

Możemy tylko zadawać pytanie:

Jakie są  g r a n i c e  narzucania?( które jest drugą stroną pytania- jakie są granice wolności?)

 Ale i te granice, które musimy ustalić, zawsze mogą być dla kogoś "nieuprawnionym zniewalaniem."

 

Paradoks tolerancji,

paradoks narzucania,

paradoks zniewolenia,

paradoks wolności,

są paradoksami dlatego, że zapominamy,

ze tolerancja jest elementem światopoglądu i ma granice.

I to określone w tym światopoglądzie granice. 

            Człowiek nie może się wyzbyć subiektywności, światopoglądu i to jest kluczowe dla zrozumienia sprawy.

A nie kto inny jak jednostka podejmuje działania, które dotyczę wspólnoty.

We wspólnocie są osoby, którym może się działanie tej jednostki nie podobać.

A jednak trzeba podejmować jakieś decyzje.

Co więcej: trzeba kiedyś zakończyć dyskusję i opowiedzieć się po którejś ze stron.

Trzeba gdzieś zamknąć wszelkie "ale" i podjąć decyzję, która dalej komuś się nie podoba. Taka jest natura działania społecznego.

            Ja, jako katolik toleruję ludzi innych wyznań i większą część ich zachowań dlatego, że to Chrystus uczył, że człowiek jest wolny i dlatego nie można go nawracać na siłę. Ale to nie jest jakiś pogląd niezależny od mojej religii. To jest pogląd, który jest jej  elementem.   Ta tolerancja ma jednak granice tam, gdzie pojawia się zgorszenie, zły wpływ związany z mechanizmem który można wyrazić w słowach: "Z jakim przestajesz, takim się stajesz"

 

Okazuje się, że to, co nam kultura nakazuje nazywać narzucaniem, to błędne pomieszanie kilku jakości. Dwie z nich już wymieniliśmy: narzucanie i wpływ. Trzecią jest zwyczajne przekonywanie.

 

Jeśli zabraniasz mi przekonywać Ciebie do tradycyjnego wpływu religii na wszystko(w tym na politykę) i w ogóle do mojej religii, nazywając to narzucaniem to sam sobie zaprzeczasz.  Według Twojej definicji narzucasz mi niemożność narzucania Tobie. Nielogicznie to brzmi, ale dlatego, że to błędna definicja. Przekonujesz mnie, że nie powinienem przekonywać.

Zdecyduj się.( Mam nadzieję, że to nie do Ciebie Czytelniku drogi:-)

Nazywasz narzucaniem i zniewalaniem jeszcze coś innego - Kształtowanie przez polityków prawa publicznego wg ich religii i oficjalne tego potwierdzanie. To jest narzucanie i zniewalanie wobec tych, którzy tej religii nie wyznają.

 

Nie możemy się spierać o to, czy religia, bądź inny powinny mieć wpływ na politykę, ale o to jaka religia, jaki światopogląd.

Nie możemy wylewać dziecka z kąpielą i gadać, że jak muzułmanie w imię religii zabijają, czy jak ktoś w imię chrześcijaństwa zabijał, to trzeba usunąć wpływ religii na politykę. Granice tolerancji są zależne od światopoglądu i religii. 

 

Wolność bez granic to fikcja

Wolność zawsze jest ograniczona, a jednak nie przestaje być wolnością. Mówimy wszak o człowieku, że jest wolny, gdy np. wychodzi z więzienia, a to nie znaczy, że nie ma żadnych ograniczeń. Istnienie granic wolności nie oznacza, że tej wolności nie ma. Wtedy bowiem nie istniałaby żadna wolność. Wolność człowieka zawsze ma granice, ale to nie znaczy, że przestaje być wolnością.

Granice wolności nie kończą się na cielesnej krzywdzie

Powietrze, którym oddychamy, to, co jemy wpływa na nas.

Tak samo wpływają na nas poglądy,  które są wszechobecne, które wdzierają się do naszej świadomości przez mody, rozrywki, sposoby bycia.

Zagrożenie dla duszy jest gorsze niż zagrożenie dla ciała.

 

Istnieje taki mechanizm socjopsychologiczny, który sprawia, że człowiek nawet nie wie kiedy zaczyna stawać się taki, jak jego otoczenie. I dlatego jeśli nie chce się takim stać to powinien to otoczenie wg własnego światopoglądu kształtować. Bo mówienie, że  ktoś siłą własnej woli nie ulegnie jest oszukiwaniem natury ludzkiej.  Dlatego w kulturach ludowych tak dużą rolę przywiązywano do obrony dzieci przed różnie pojmowanym zgorszeniem .

Dlatego mądre sprawdzone przysłowie mówi:

"Z jakim przestajesz, takim się stajesz"

To miał na myśli Jezus, w swoich słowach o zgorszeniu

Bo my dziś nie rozumiemy słowa "zgorszenie".

A zgorszenie, to właśnie zły przykład, który przemienia naszą mentalność...

Jeśli ktoś więc będzie wymagał ode mnie, bym przystał na taką definicję tolerancji, i granic wolności, która nie uwzględnia duchowych, czy nawet psychologicznych wpływów na człowieka, to  będzie wymagał ode mnie bym wyrzekł się swojej religii. Ja się na to nie zgadzam. Ktoś mnie może w konsekwencji do sądu podać, jeśli ta niezgoda przybierze praktyczny wymiar. I wtedy przegram, jeśli sąd zastosuje taką definicję granic wolności. I wtedy będę dyskryminowany z powodu moich niematerialistycznych, katolickich poglądów. Oto dlaczego Te całe współczesne definicje granic wolności, pluralizmu, tolerancji, to samozaprzeczająca sobie bzdura.

 

Religia

pokazuje co jest dobre, a co złe,

co jest Sensem wszystkiego i z czym trzeba uzgadniać właśnie działanie.

Pokazuje, jaka jest Początkowa Stwórcza doskonałość, od której człowiek po grzechu się oddalił i do której trzeba wracać.

Pokazuje jak powinniśmy do tej Prawdy zmierzać.

Religia ze swej istoty dotyczyć ma wszystkiego w naszym życiu.

Ona ma oceniać i wskazywać co jest dobre, a co nie we wszystkim co robimy.

            Religia zakłada myślenie o wszystkim jako jednej wielkiej całości(systemie), w której każdy element rzeczywistości ma swoje miejsce, czy obszar,  którego nie może przekroczyć, w granicach którego wolność jest dobra.

            Istotą religii jest wskazywanie tego, co najważniejsze, z czym trzeba uzgadniać każde działanie. Zakłada więc hierarchię wartości  w której korzyści podrzędne nie mogą kłócić się z tymi wyższymi, ważniejszymi- np. dobrobyt polityczny nie powinien być osiągany bez Boga. Powinien mieć odniesienie do Ostatecznego Sensu, a przynajmniej nie powinien go przysłaniać. Jeśli nie ma, to działamy niezgodnie z własną religią.

Bo bez Boga, ani do proga...

            Tak rozumiana religia odnosić się musi do Rzeczywistości Pierwotnej, Początkowej, Doskonałej wyznaczonej Przez Świętego Boga.

            Sacrum to pierwotny, Początkowy Stan stworzenia. Profanum, to rzeczywistość ułomna, jałowiejąca, umierająca w ziemskim czasie. Sacrum jest zgodne z Wolą Boga. Profanum do tego ma dążyć. Sacrum jako stan początkowy jest przywoływany przez ludzi, by odnawiać nieustannie degradujące się profanum. To odnawianie ma miejsce w obrzędach, w świętych czasach i świętych miejscach. W punktach orientacyjnych. Te punkty, a raczej odgraniczone obszary w obrębie świata doczesnego proponuję nazywać nie sacrum, a sferą sacrum.  2011

Religionalizacja…

…poprzez antyrytualizm

Niestety dziś, nawet w Kościele katolickim, odrzucamy to, co jest temu katolicyzmowi potrzebne, co jest jego integralną częścią- obrzędowość. I rzeczywiście jej nam brak. Ona właśnie  porządkuje rzeczywistość, wychowuje, buduje stabilność psychiczną i poucza jakie jest właściwe miejsce i czas wszystkiego we wszechświecie. To ona sprawia, że religia jest religią czyli ma realny wpływ na wszystkie sfery rzeczywistości. A my – głuptaski katolicy – odrzucając owe naznaczenie rzeczywistości symbolami, stanowiące podporządkowanie Świętemu- podcinamy własne korzenie. Bo ktoś obrzędy i symbole nazwał mylnie zabobonem. Podobnie właśnie, a może właśnie z tym, w tym i przez to odrzuciliśmy kulturę ludową, patrząc na nią, jako siedlisko czarów – z zasady niezgodnych z naszą religią. W efekcie mamy obumieranie tej religii, które widać, bo nie oszukujmy się- większość społeczeństwa w praktyce chyli się bardziej w stronę bezbożności, niż Kościoła (trwając w ułomności światopoglądowej) i zgodnie z antyreligijną definicją religii, twierdząc, że "wiara objawiająca się na zewnątrz to obłuda"( bo "liczy się to, co w sercu"), a wiara wpływająca na politykę, (czy w ogóle na coś innego, niż ona sama, niż sfera religijna) to fanatyzm. Tylko, że wiara, która dotyczy samej siebie, wiara, która nie rości sobie prawa do regulowania życia jako całości to martwy obiekt muzealny. Treścią wiary nie jest jakiś odrębny "byt wiary", ale rzeczywistość, codzienność, wszystko. "Wiara sama w sobie" byłaby jak świątynia, która służy nie modlitwie, a zarabianiu na turystach, jak samochód, do którego może mamy sentyment, ale który już nikogo nie wozi. Byłaby też jak kultura ludowa, która nie jest już kulturą- sposobem życia codziennego, a emblematem etnicznym i urozmaiceniem scenicznym. To już nie jest religia, a religionalizacja,  która paradoksalnie, jak w przypadku wyżej wymienionych tradycjonalizacji, w tym folkloryzacji i rewolucyjnej pseudoludowości przyczynia się do szybszej śmierci rzeczywistości, na którą się powołuje. 2011

... poprzez zapomnienie o ostatecznym sensie, odwrócenie się od Wieczności w stronę przemijalności

            W naszych czasach zasadą jest myślenie mobilne, podatność na światopoglądowe przemiany, uzasadnianie wszystkiego bliżej nieokreślonym postępem- "duchem czasu", "kreatywnością". To co nowe, "oryginalne" i zaskakujące jest przyjmowane i afirmowane jako coś wartościowego i znaczącego.  Sensowne zdaje nam się to, co uznamy  (niekoniecznie zgodnie z rzeczywistością)   za dotąd niewystępujące: „W gorączkowym ruchu zwyczajowi brak czasu, by uświęcić cokolwiek”

            Jest to zupełna odwrotność religijnego myślenia, zgodnie z którym sensowne jest to, co jest Odzwierciedleniem niezmiennej, trwałej, pierwotnej, prastarej- tradycyjnej i wiecznej rzeczywistości. Nic nie może być całkiem nowe- stworzone, a w czasie można się tylko oddalać od, albo przybliżać do tego, co zostało Stworzone w wieczności- Na Początku- można to odkrywać, albo zapominać o tym.. Cała reszta- wszelkie przemijające zmienne zachwycenia postrzegane są w mentalności kosmologicznej, czy tradycyjnej, czy pierwotnej jako ułuda, jako coś, co niemal nie istnieje. [2011]

...poprzez pozbawienie jej totalnego i nadrzędnego charakteru (sekularyzm- autonomizm).

            Religia wyznawana przestaje być religią praktykowaną o tyle, o ile sfery życia codziennego(formy rozrywki, pracy, mody, relacje międzyludzkie itd.) i w ogóle życia  p o z a sakralnego uznawane są za niezależne, autonomiczne, neutralne wobec religii. Ten zaś światopogląd, mieniący się pluralistycznym, który nakazuje nam uznawać w życiu publicznym wartości  neutralne, czy uniwersalne będące "ponad podziałami religijnymi", staje się rzeczywistą kryptoreligią. Stawia się on bowiem ponad rzekomo bronionemi religiami, wydzierając im miejsce nadrzędne dla siebie.

            W imię pluralizmu i wolności czyni je pustymi frazesami, emblematami, ozdobnikami, które już nie wyznaczają co dobre, a co nie, bo tą funkcję- ze swej istoty religijną przejmuje tu obowiązkowo zasada pluralizmu.

            W takim wypadku wręcz oczywiste się staje ocenianie tego, co się religią jeszcze nazywa, ale już dla ludzi nią nie jest, wg kryteriów istniejących w mentalności ludzkiej i życiu społecznym.  Benedykt XVI pisał tak o pozycji religii w takiej fałszywej wizji świata: "Religia ma znaczenie w tej mierze jedynie, w jakiej może być pomocna do zrealizowania tego celu “

            Jeśli co innego jest kryterium nadrzędnym to religia staje się martwa, bo jej istotą jest to, że nie ma już ponad sobą żadnych kryteriów a cała jest zasadą i zwornikiem całej rzeczywistości. W imię obrony religii pluralizm o błędnych  g r a n i c a c h   te religie niszczy- sam zajmując ich miejsce, a raczej oddając ich miejsce niewyrażanym wprost, przemycanym za ową relatywistyczną zasłoną ideologiom, o których powyżej pisałem.

            Wśród ludzi zaczyna rosnąć przekonanie, że religia i życie codzienne- praca, nauka, polityka, to  niezwiązane za sobą sprawy. I to też jest przejaw tego, że religia i sfera sakralna- świąteczne formy kultu tak, jak opisywany wyżej język, przestają być wzorem dla rzeczywistości i rzeczywistości- mającymi wyrazić właściwy porządek- właściwe zorientowanie codziennego życia, a staje się etykietą przyklejaną do różnych form życia. W efekcie wiara staje się oderwana od rzeczywistości. Ludzie pobożni, wychowujący się w takim rozumieniu religii bardzo często powiększają czas uczestnictwa w "sferze religijnej" zaniedbując jednocześnie i codzienność i pozbawiając ją religijnego charakteru. Złośliwi nazywają to dewocją. Ja bym ich tak nie obwiniał. Taką zinternalizowali strukturę mentalną, zanim mogli ją ocenić, zanim zyskali kryteria oceny.  Wszyscy poniekąd tak mamy.

            Takie mnożenie sytuacji uczestnictwa w "sferze religijnej" jest analogiczne do nieustannego mówienia o Bogu, o doktrynie, o wierze, tak charakterystycznego wymogu współczesnej "refleksyjnej", "nowoczesnej" religijności. Przykładem tego są wysiłki wielu współczesnych  młodych ewangelizatorów, którzy skupiają się na słowie, spektakularnych "akcjach" w istocie oderwanych od życia, od rzeczywistości, od codzienności. Podobnie zresztą jest w protestanckich filmach religijnych, w których religijne formuły i zachowania nakłada się tylko na współczesne obyczaje by uczynić je "katolickimi". Niestety zbyt mało jest badania, i przekształcania rzeczywistości tak, żeby była katolicka nie tylko z nazwy, ale sama w sobie, w swej strukturze, w swej „gramatyce”, czyniącej z poszczególnych elementów spójną, pełną treści opowieść.. To niestety jest skutek owego przejęzykowienia, z którego ci, co w nim trwają nie zdają sobie sprawy. 

            Czy młodzi, którzy chcą być dobrymi Chrześcijanami, nie mają czasem wyrzutu sumienia, że za mało mówią o Bogu? Czym to często skutkuje? Oderwaniem religii od rzeczywistości, od tego, co ona ma kształtować.

            Oczywiście nie jest tak, że to zjawisko jest totalne, jest to pewna tendencja przeważająca. Bo są pewne punkty działania, których skrupulatnie wymaga się od katolików i których oni wymagają od siebie: działalność charytatywna, okazywanie dobroci ludziom. Śmiem jednak twierdzić, że wynika to z faktu, że raczej współcześnie uznawane w społeczeństwie wartości nakazują tak się zachowywać.  Inaczej mówiąc, przez katolików jest podejmowane to działanie zgodne z ich religią, które spełnia kryteria współczesnej kultury. Religia jest więc poddawana pewnym, kryteriom, a nie jest tych kryteriów źródłem.  To w zasadzie sprawia, że przestaje być religią w umysłach ludzi, bo istotą religii jest to, że jest ona kryterium nadrzędnym wszystkiego.

            Gdyby tak nie było, to katolicy ochoczo trwali by przy takich zasadach religii, które są sprzeczne z współczesną kulturą, a nawet- co dziś jest dość wybiórczym, ale modnym kryterium- są w Piśmie Świętym. Chodzi mi chociażby o zasady ubierania się niewiast, czy opisywanego też przez Pawła porządku patriarchalnego w rodzinie, powinności posłuszeństwa żony wobec męża, itd., wyrażanego również w sposobie ubioru na modlitwie, który jest wyjaśniany w Piśmie nie ze względu na ludzkie, relatywne zwyczaje kulturowe, ale- przeczytajcie uważnie- ze względu na Pana, na Aniołów...Czyli ze względu na to, co ponadczasowe.

            Poza tym rewolucjonizujący Chrześcijanie sprzeciwiają się tym działaniom, które postrzegają jako niespełniające kryteriów kultury współczesnej- jako popadające w sprzeczność. Bo takim kryterium jest prawo do życia i wolności. I chrześcijanie powołując się na to krytykują aborcję.

            Są takie czubki góry, które jeszcze są  uznawane, ale tylko przez mniejszość: zakaz homoseksualizmu, aborcji, antykoncepcji... Ale i to zanika. Co nie jest dziwne, bo góra nie składa się tylko z czubka. I żeby stwierdzić, że istnieje czubek, trzeba zauważyć całą resztę góry. Żeby wybiec na szczyt trzeba się trochę pomordować w drodze między celem a pagórkiem. Bez tego szczyt jest osiągalny tylko w sennych fantazjach. I współczesne życie zdaje się taką fantazją oderwaną od realności.   Chrześcijanie mają w dziś zwyczaju trzymać się tylko owego czubka góry a resztę negować, bo nie spełnia kryterium "Ducha czasu"(jakieś nowe bóstwo, któremu ma się podporządkować Prawo Boże?). To, sprawia, że wielu spośród nich zarzyna słusznie zauważać, że skoro nie ma reszty góry, to czubka też być nie może. I zamiast uznać ową resztę prowadzącą na szczyt, wygodnie odrzucają istnienie owego szczytu wraz z całą górą.  I tak  powoli odrzucają zakaz antykoncepcji, aborcji, homoseksualnych związków...

            Konkretna religia ze swej zasady uważa się za jedynie właściwą. Bo jeśli ktoś inaczej niż ta religia definiuje najwyższą wartość, a więc i sposób życia codziennego z niej wynikający, to wg owej religii jest w błędzie- nie ma racji.  I religia ta, jeśli zawiera w sobie zasadę miłości bliźniego- będzie chciała tego kogoś przekonać... No, może nie religia, ale osoba ją wyznająca. Wiele religii zaś, za bliźnich uznawać będzie tylko współwyznawców, współplemieńców, rodaków... Wtedy jej wyznawcy wobec obcych będą obojętni, albo nastawieni wrogo. I tylko taką obojętnością/wrogością dałoby się uzasadnić nieprzekonywanie ich w religiach monoteistycznych. Wrogość do obcej religii byłaby tu zaś elementem wrogości do obcego.  2011

...poprzez uznanie czynów  materialnych za obojętne moralnie

            Religia straciła przez to wpływ na rzeczywistość materialną. Ludzi nauczono, że kultura ma się zmieniać i formy rozrywki, ubioru, zachowania, itd, nie mogą być ani złe, ani dobre, dlatego religia powinna tym zmianom się podporządkowywać, żeby dotrzeć do ludzi.  Zapomniano, że religia tym zmianom wyznacza granice i jeśli świat nie chce uznać tych granic, to zaprzecza owej religii. Religia, która zapomina o nich pozbawia się własnej tożsamości. 2011

...poprzez znieprawienie słowa

            Oderwanie słowa i znaku od relacji z resztą rzeczywistości, spowodowało, że ludzie nie zauważyli, kiedy słowu "religia" odebrano jego pierwotne nadrzędne znaczenie. Ludzie przyjmowali wszystkie zmiany proponowanych materialnych obyczajów uznając je, jak opisaliśmy wcześniej, za obojętne moralnie. I uznawali, że czynienie życia katolickim polega na przyjmowaniu tych obyczajów i nadawaniu im "intencji" chrześcijańskiej. W praktyce ta intencja oznaczała słowną etykietkę bo i słowo "dobro" stało się przedmiotem relatywizacji. Te obyczaje bowiem, które kiedyś były złe, nagle zaczęły być uznawane za dobre przez same nadanie im nazwy "chrześcijańskie". Czy można wszakże mówić o tożsamości "chrześcijańskiej intencji", czy "dobrej intencji", kiedy oznacza ona zmieniające się rzeczy akurat nazywane takimi przez kulturę tworzoną  niezależnie od chrześcijan? Powiesz może, że to chęć, sama chęć pełnienia Woli Boga jest tu istotna. Owszem, ale czy nie powinniśmy robić wszystko, by wiedzieć, jaka jest ta Wola Boga, a nie nazywać Nią to ,co wymyśla świat niekoniecznie katolicki?

            Nie jesteśmy jednak smutni, bo Prawdziwe odniesienie do Początku, prawdziwe odnawianie ziemi ma miejsce w Każdej Eucharystii. To Chrystus go Dokonuje. To Chrystus sprawia, że mimo zabijania religii przez ludzi, ona nadal istnieje w świecie. Ale to od nas zależy, czy tą odnowę, tą religię przyjmiemy, czy nie. I dlatego to piszę, by pokazać, co nam w tym przyjęciu przeszkadza. 2011

 

Znieprawienie  nazw wartości  wg  Benedykta XVI

 

Bez prawdy miłość staje się sentymentalizmem. Miłość staje się pustym słowem, które można dowolnie pojmować. Na tym polega nieuchronne ryzyko, na jakie wystawiona jest miłość w kulturze bez prawdy. Pada ona łupem emocji oraz przejściowych opinii jednostek, staje się słowem nadużywanym i wypaczonym i nabiera przeciwstawnego znaczenia.[60]

            Tak jest i z wieloma innym pięknymi słowami. „Szacunkiem”, „tolerancją”, „dobrem”... Rozum, laickość, wolność  i  równość  religii, to różne nazwy tego, co tak na prawdę jest kultem doczesnej, doraźnej korzyści, czyli kultem samego siebie. Ów neutralny światopogląd okazuje się również bliski temu, co kard. Ratzinger nazwał regnocentryzmem:

“Tymczasem w szerokich kręgach, szczególnie w teologii katolickiej, zaczęła się pojawiać sekularystyczna wersja idei „królestwa", która tworzy nową wizję chrześcijaństwa, religii i historii w ogólności i swoiście pojmowane orędzie Jezusa usiłuje pogodzić z tym radykalnym przeobrażeniem oraz uczynić przystępnym. Mówi się, że przed Soborem panował eklezjocentryzm i Kościół uważano za centrum chrześcijaństwa. Potem dokonało się przejście do chrystocentryzmu i uczono, że Chrystus stanowi centrum wszystkiego. Jednak - mówi się - ludzi dzieli nie tylko Kościół, także Chrystus jest uznawany wyłącznie przez chrześcijan. Wobec tego od chrystocentryzmu wzniesiono się na poziom teocentryzmu i w ten sposób przybliżyliśmy się do wspólnoty religii. Jednak i wtedy nie osiągnięto celu, bo przecież także w Bogu można upatrywać znak podziału między religiami i ludźmi. Dlatego należy uczynić krok w kierunku regnocentryzmu, w którym centrum stanowi regnum — królestwo. To wreszcie - mówi się - stanowi centrum orędzia Jezusa, to także jest właściwa droga, na której można połączyć pozytywne siły ludzkości w budowaniu przyszłości świata. „Królestwo" to po prostu świat, w którym panują pokój, sprawiedliwość i troska o zachowanie stworzeń. O nic innego nie chodzi. „Królestwo" to musi być ukazywane jako cel historii. I na tym polega zadanie wszystkich religii: razem budować „królestwo". Mogłyby nawet nadal zachowywać swoje tradycje, każda troszczyłaby się o własną tożsamość, musiałyby jednak, z tą odrębną tożsamością, współpracować w realizowaniu jedynego świata, w którym istotne są pokój, sprawiedliwość i poszanowanie stworzenia. Brzmi to pięknie: na tej drodze wydaje się możliwa powszechna asymilacja orędzia Jezusa, bez konieczności prowadzenia misji wśród wyznawców innych religii; wydaje się też, że jego słowa nabrały wreszcie treści mającej praktyczne znaczenie, realizacja „królestwa" stała się wspólnym zadaniem i wszystkim stała się bliska. Jednak jeżeli popatrzymy głębiej, zrodzą się wątpliwości: kto właściwie powie nam, czym jest sprawiedliwość? Co w konkretnej sytuacji przyczynia się do zapanowania sprawiedliwości? Jak należy zaprowadzać pokój? Przy bliższym przyjrzeniu się wszystko okazuje się utopijną gadaniną pozbawioną realnych treści – chyba że milcząco przyjmie się treści tych pojęć, uważane za obowiązujące w doktrynie jakiejś partii. Przede wszystkim jednak widać rzecz następującą: znikł Bóg, chodzi już tylko o człowieka. Poszanowanie „tradycji" religijnych jest tylko pozorne. W rzeczywistości są one sprowadzane do roli licznych zwyczajów, które należy ludziom pozostawić, mimo iż pozbawione są już właściwie jakiegokolwiek znaczenia. Wiara i religie zostają podporządkowane celom politycznym. Liczy się tylko urządzanie świata. Religia ma znaczenie w tej mierze jedynie, w jakiej może być pomocna do zrealizowania tego celu[61]

            Jeśli chcesz być religijny nie masz wyjścia- musisz uczynić swą wiarę ostatecznym wyznacznikiem prawdy. Nawet jeśli będzie to źródłem rozłamu.

Jeśli chcesz być w pełni rozumny, musisz być religijny, co już wykazałem wcześniej.

Dalej: Jeśli chcesz być rozumny i religijny musisz wybrać katolicyzm, wraz jego hierarchiczną sukcesyjną kościelnością... Proszę się nie denerwować. Konsekwentny katolik(a takim chcę być, nawet, jeśli mi to marnie wychodzi) musi tak myśleć. 

Jeśli chcesz być katolikiem musisz się starać, by wszyscy stali się katolikami. Skoro obowiązuje Cię miłość Boga i bliźniego, to musisz po pierwsze dbać o to, by nikt nie obrażał Boga, by nic nie obrażało Boga, by nikt nie trwał w błędzie, oraz by wszyscy poznali jedyną prawdę i szczęście bycia katolikiem. Nie możesz poprzestać na własnym zbawieniu, bo tym samym od tego zbawienia się oddalasz. Usłyszałem kiedyś od profesora filozofii, którego nazwiska nie pamiętam: Kiedy dziecko idzie w przepaść,  nie można mu mówić: "a idź se dziecko. Jak myślisz, że to dla Ciebie dobre, to idź." Każdy ma obowiązek rzucić się za nim i powstrzymać przed nieszczęściem... [2011]

 

Religia w Polityce

Obowiązek „Intronizacji”,

mającej wartość wychowawczą, jawną i kształtującą świadomość. Konieczność, która jest reakcją na błędną ideę wpojoną ludziom- że "religia się nie może do niczego mieszać".

 

            W Polityce cały czas trza decydować, co dobre, a co złe, co właściwe, a co nie, co sprawiedliwe, a co nie. Skąd wiemy co dobre, a co złe, co słuszne, i sprawiedliwe?  Nie, nie z jakiejś bliżej nieokreślonej "głębi serca". To właśnie religia wskazuje co dobre i słuszne i sprawiedliwe, a co nie. Etyka jest jej integralnym elementem. Oczywistą konsekwencją bycia politykiem, a jednocześnie człowiekiem religijnym jest to, że podstawowe kryteria wyborów politycznych będą również religijne. To, że  różne religie mogą mieć sprzecznie  owe kryteria, to oczywiste tak jak to, że ludzie mają różne poglądy.  I dlatego decyzje polityczne ludzi o różnych poglądach będą się różnić. Absurdalne byłoby przecie twierdzenie, że nie można mieszać liberalizmu z polityką, socjalizmu z polityką, itd... Absurdalne byłoby twierdzenie, że te nurty myślowe dotyczą tylko samych siebie, są autonomiczne wobec życiowej praktyki...

            Skoro ktoś jest katolikiem to nie może przekonań katolickich- gdy podejmuje decyzje polityczne zawieszać, żeby innych nie razić, żeby innym ich nie narzucać. Będzie raził, będzie narzucał. Będzie, nawet wtedy, gdy zawiesi przekonania katolickie i posłuży się tzw. "neutralnymi". Wtedy będzie po prostu raził kogo innego. Każde zawieszenie pobudek katolickich jest wyrzeczeniem się wiary, bo religia, czy jak kto woli wiara, jest światopoglądem totalnym, z natury rości sobie prawo do bycia podstawą każdej decyzji. Każdą decyzję trzeba weryfikować w świetle religii, którą się wyznaje. Inaczej ta religia jest martwa.

            Kto ma większą siłę i poparcie ten będzie decydował, który światopogląd(w tym religijny) powinien być podstawą działań politycznych. Normalne.  Mówienie zaś o tak zwanej “neutralności światopoglądowej”, różniącej się od wyznawanego poglądu, to nieuczciwość. [2011]

Kryptoreligie

            W pewnym momencie rozwoju kultur, w momencie swego rodzaju nasycenia dużo silniejsza staje się odwieczna pokusa- skupienie się na dobrobycie tu, na ziemi, jak na ostatecznym szczęściu. O tym być może uczy Pan Jezus w Ewangelii w słowach: „trudno jest bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego.” Realizacja owej pokusy wymaga żeby religie dawne, przede wszystkim ta katolicka, przestały pełnić sobie właściwą funkcję. Religia bowiem wskazywała ostateczny cel gdzieś ponad, „wiązała na nowo” wieczność z doczesnością, a także rozmaite doczesności elementy ze sobą. Stawiała wymagania, które z punktu widzenia tego, kto chce rozerwać przyczynowo skutkowe, logiczne i symboliczne więzy między sferami kultury, kto myśli o doczesnym tylko dobru, pokoju, zgodzie, czy majątku, są bezzasadne i utrudniające. Do osiągnięcia zaś tego celu trzeba było innej nadrzędnej zasady, której cele były doczesne.

            Tą zasadą próbowano uczynić różne “bóstwa”: Rozum- uznawany za przeciwstawienie zabobonnej wiary religijnej, później: lud, naród, postęp, pluralizm, neutralność światopoglądową, wolność wszystkich religii, czyli doczesne „królestwa” chcemisię ...

            W  imię tej zasady-narzuconej konwencji, uznanej za obiektywny sposób widzenia świata  zazwyczaj wymaga się, żeby ze swoich poglądów rezygnowali w działaniach publicznych, w tym politycznych katolicy, czy inni przedstawiciele dawnych religii. Natomiast nikt nie każe zawiesić swych poglądów tym, którzy wyznają kryptoreligie socjalizmów, liberalizmów, bliżej niesprecyzowanych "konserwatyzmów".

            To zwykłe zakłamania. Czyje? Nie wiem, nie mnie dociekać. Wielce prawdopodobnym jest zaś, że wyznawcy tych nieprawd wierzą szczerze w ich prawdziwość i obiektywność.  Jak każde zakłamanie wprowadzają one sprzeczność wewnętrzną do światopoglądu ludzi. Dlatego światopogląd ten nazwać można ułomnym. Bo w jego łonie "godzić" można sprzeczne elementy.

            Na jakiej zasadzie taka sprzeczność jest przyjmowana? Na zasadzie równie kłamliwej. Nazywano ją różnie- “sekularyzacją”, “autonomizacją”, “uwolnieniem spod religijnych pęt”. Takie zakłamanie było potrzebne, by móc ludzi religijnych wciągnąć w wir nowego ładu społecznego, którego nadrzędną zasadą był doczesny dobrobyt. W jego imię dotychczasowa religia straciła wszechwpływowość a więc swą konieczną cechę. Bo jej wpływ ograniczono do "sfery religijnej", a wszelkie próby rzeczywistej religijności ingerującej swymi kryteriami we wszystkie sfery życia, kwitować zaczęto negatywnie wartościującymi etykietami- "fundamentalizmów", "mieszania się religii do polityki", "zniewalania",  itd... 2011

Katolik w polityce

            Państwo obejmuje ludzi różnych wyznań.  Różne wyznania i światopoglądy mają zasady wzajem wykluczające się, ale próba oderwania się w decyzjach politycznych od zasad jednego z tych światopoglądów, “żeby nie godzić w inne”, paradoksalnie godzi w podstawowy aspekt każdej religii, również katolickiej- we wszechwpływowość- regulację moralną wszystkich sfer życia. W tej całościowości zawiera się wiele elementów fundamentalnych, które przez laicyzację mogą być zagrożone. Bo dla jednych poważnym wykroczeniem jest np. dyskryminacja jawnych zachowań homoseksualnych. Ale dla nas, katolików, to właśnie pozwolenie na takie zachowania, w imię źle rozumianej tolerancji, wolności poglądów jest poważnym błędem, wielkim złem, bo narażeniem na zgorszenia, na zinternalizowanie bezwiedne przez nas złych zachowań, bo „jak wejdziesz między wrony, zaczniesz krakać jak i ony.”  Przed krakaniem owym mamy obowiązek bronić własne dzieci i całe społeczeństwo.

            Tu trzeba przyjąć to, co nasza religia POKAZUJE JAKO CAŁOŚĆ.  Przykłady mógłbym mnożyć, ale myślę, że już tutaj dość jasno widać, że droga do Bożego, prawdziwego pokoju, wiedzie poprzez tą wojnę o której mówił Chrystus. I w  wojnie tej walczyć trzeba realizacją nakazów naszego Króla- Jezusa Chrystusa, którego Słowo Stwórcze ustanawia Prawdę i rzeczy w ich istocie.  Można być za Chrystusem albo przeciw niemu. Nie ma opcji neutralnej, jaką się dziś niemożliwie próbuje przybierać. Istnieje jeno opcja prawdziwa. Chrystus zaś każe nam wierzyć, że to On jest Drogą i Prawdą i Życiem.

            Jest dla mnie rzeczą oczywistą, nie biorąc nawet pod uwagę encyklik papieży(Leon XIII - Annum Sacrum, Pius XI - Quas Primas), czy drugorzędnych tutaj objawień  danych sł. b. Rozalii Celak,  że polityk, który jest katolikiem pragnie, tak jak całą resztę swego życia, również prawo i organizację państwa kształtować na podstawie Słodkiego Prawa Miłości Chrystusowej. Uważam, że ma wręcz taki obowiązek. Nie jest słuszne mówienie, że <<nie można opierać polityki na zasadach jednej religii, bo to godzi w tolerancję i wolność wyznania>>.  Każde bowiem prawo, bądź organizacja myśli, kultury, czy porządku społecznego opierać się musi na jakichś podstawach. Każdy polityk, naukowiec, szambonurek, czy policjant,  każdy człowiek opiera swoje myślenia, postanowienia i decyzje na pewnych  twierdzeniach, które przyjmuje na zasadzie wiary. Bywają one często  nie do udowodnienia. Są relatywne poznawczo. To znaczy: każdy ma możliwość, czyli każdemu    wolno  różne, nawet sprzeczne podstawy uznawać za prawdziwe. Prowadzi to do bezradności człowieka w dążeniu do poznania obiektywnej prawdy. Ale relatywizm poznawczy nie powinien być zrównany z relatywizmem ontologicznym. „Wszystko -bowiem- mi  wolno,  ale nie wszystko przynosi mi korzyść”. Nie należy mówić że prawd jest tyle ile poglądów.  Bezradny człowiek ma tylko jedną możliwość- uwierzyć. Chrześcijaństwo przyniosło całkowicie spójne objawienie, które w pełni uznaje ludzką słabość i daje jako lekarstwo te trzy: wiarę, nadzieję i miłość, które stanowić mają zasadę wyboru podstaw.

            Czemu byśmy nie mieli uznać za źródło naszych ocen i działań religii katolickiej? Czemu wymaga się od nas, byśmy wybierali kryptoreligie:

●         pluralizmu - który jest wewnętrznie sprzeczny,

●         neutralności światopoglądowej,

●         czy każdej innej, która nie pozwala uwzględniać w naszych decyzjach rzeczywistości duchowej- odpowiedzialności przed Bogiem? 2011

 

 

POTĘGA ZMYSŁOW.  KOŚCIÓŁ,  WŁASNOŚĆ  i... SYMBOLE 

Artykuł z 2019 roku


W środowiskach prawicowych roznosi się przestroga przed lewicowym "Marszem przez Instytucje". Jest to metoda działania przejęta od Kościoła Katolickiego(a pośrednio od wszystkich społeczności tradycyjnych), przez Jego wrogów.  Niektórzy, zapomniawszy skąd się wzięła  skłonni są uznać, że ona sama jest godna potępienia, na wskroś zła i nieuczciwa.   Lewica  przejmując tą metodę, zraziła tym samym do niej, czyli rozbroiła prawicę.

Owego wylewania dziecka z kąpielą jest dziś po prawej, czyli uczciwej stronie bardzo dużo. Przykłady: lewica mówi o dyskursie, o wolności, o strukturalizmie, o konstruowaniu, o subiektywności? W takim razie my te pojęcia uznajemy za lewicowe i z obrzydzeniem odrzucamy, mimo iż w rzeczywistości lewicowa jest tylko przyklejona do nich interpretacja.  Lewica chwali plemienność i ludowość?  My z obrzydzeniem na plemienność i ludowość patrzymy. Tymczasem tkwi w nich klucz do zrozumienia chorób zachodu- plemienność/ludowość charakteryzowana jest jako dokładne przeciwieństwo tego, co sklasyfikuję poniżej jako:

4 CHOROBY

Ideologiczny przejaw owego samorozbrojenia wyraża się szerzej w  czterech chorobach zachodu. Są to kolejno:

1. autonomizm(sekularyzm)

2. antyformalizm(Antyrytualizm i AntyInstytucjonalizm)

3. przejęzykowienie

4. progresywizm/modernizm/ewolucjonizm/antytradycjonalizm

Samorozbrojenie, to dobre słowo. Wymienione wyżej ideologiczne epidemie stanowią bowiem przekonania autodestrukcyjne, same sobie zaprzeczające. Są wszakże uderzaniem w coś, czego nie da się usunąć. Myśląc jednak że się to usuwa można przypadkiem oddać nad tym kontrolę komuś innemu.

Owo nieusuwalne "coś", to

4 CZYNNIKI  KSZTAŁTUJĄCE SIŁĘ PERSWAZJI:

1. tworzenie spójnego systemu na poziomie wyrażania

2. docieranie do wszystkich zmysłów poprzez przeróżne pozawerbalne komunikaty i rozmaite obszary znanej ludziom codzienności

3. stanowienie podstawy międzyludzkiej komunikacji

4. sprawianie wrażenia: obiektywności, oczywistości, naturalności i niezależnego od nas, uprzedzającego nas i niejako odwiecznego stanu rzeczy.

Decydują one o mocy, o przekonywalności danego twierdzenia i całego systemu światopoglądowego.

Przykładem skuteczności tych czynników jest wielki bum nawróceń w wyniku rozpowszechnienia kultu Matki Boskiej z Guadalupe oddziałującego poprzez znane tubylcom, „pogańskie” systemy znaków pozawerbalnych, związanych z całą przyrodą i kosmosem, odwołujące się do kodu  roślinnego, ubiorowego, kosmicznego, do postaw ciała związanych wyobrażeniami o hierarchiach. Analogiczną skuteczność miały akcje ewangelizacyjne wśród Celtów na Wyspach Brytyjskich odwołujące się do  tych samych wielozmysłowych i zakotwiczonych w zwykłych sprawach symboli. Nie inaczej było u Słowian. Werbalna edukacja, oraz działanie poprzez elity i władze bez tego multisensorycznego i wieloaspektowoznakowego, ludowego podłoża jest po prostu jak ziarno, które nie ma gleby, na której mogłoby wzrastać.  Lud poszedł za Matką Bożą również dlatego, że Juan Diego, to nie był wbrew powszechnym przeświadczeniom zwykł chłop, ale swego rodzaju lokalny książę, krewny wielkiego Montezumy, przez co wyznaczał wzorce. Cystersi i inne zakony odbudowali Europę ucząc ludu usprawniających technik rolniczych przetwórczych i rzemieślniczych wraz z nimi szerząc Mistykę katolicką i naukę. Razem. Nie osobno. Ewangelizatorzy, tacy jak św. Patryk, św. Kolumba, św. Cyryl i Metody, św. Franciszek Ksawery, szli do ludu i w jego głos, język i obyczaje się wsłuchiwali, ale jednocześnie usilnie o poparcie wśród lokalnych władców zabiegali. Owo domknięcie od góry i od dołu było warunkiem powodzenia misji.  Dziś ludzie idą za  formami ubiorów, mieszkań i zachowań pokazywanymi przez swoich telewizyjno-sportowo-muzycznych idoli.

Trzeba więc owych czeturech czynników aktywowanych jednocześnie od ludu i od władzy, od dołu i od góry.

Warunkiem zaś ich aktywowania jest posiadanie WŁASNOŚCI I WOLNOŚCI, lokalności i samowystarczalności. Drogą do odbioru ludziom kontroli nad własnym światopoglądem jest więc pozbawienie ich wpływu na formę, a w końcu pozbawienie własności.

Tak się składa że odpowiadają one cechom religii i społeczeństw tradycyjnych/religijnych, w których religia powstała:

wielofunkcyjności elementów i „mieszaniu się”, czyli wzajemnemu sharmonizowaniu różnych sfer rzeczywistości, powiązaniu praktyki i symboliki, itd.

wyrażaniu w pozawerbalnych, rytualnych, a nie tylko językowych formach,

ważeniu słowa i jego sakralnym statusie,

w poszukiwaniu sensu i właściwego stanu rzeczywistości „na Poczatku”, w Wieczności, Dawności, poprzez tradycję.

RECEPTA,  czyli pierwsze zakończenie

Jeśli chcemy jakiś pogląd uczynić przekonującym to – niezależnie od tego czego dotyczy - musimy te czynniki uruchomić. Musimy pokazać świat rzeczy i czynności które praktycznie i symbolicznie ten światopogląd przedstawią jako zasadny. Ubiory, potrawy, knajpy, muzyka, wnętrza domów, materiały i prezentowanie ich we własnych mediach jako naturalne tło dla przekazywanych informacji...

Poglądy polityczno-ekonomiczne trudno kodować w postaci symboli, dlatego warto je wyrażać przykładami ich stosowania. Jeśli to jest ograniczone, to trzeba szukać dróg pośrednich, takich jak choćby przekazywanie tych poglądów przy okazji prezentowania i formowania zwyczajnych wymiarów życia wyżej wymienionych. Paradoks polega na tym, że aby zacząć uczciwe dobra produkować najpierw trzeba zarobić w sposób - łagodnie mówiąc- dostosowany do nieuczciwych reguł obecnego systemu biurokratycznego niewolnictwa. Rolnik musi truć środkami ochrony roślin, jakoś zarobić na prawników, bądź samemu tonąć w papierach, "pocyganić" przy handlowaniu... Znam człowieka, który chcąc produkować zdrową żywność, wobec początkowej stratności owego przedsięwzięcia musiał znaleźć na nie środki wciskając ludziom jako handlowiec wątpliwie wysokiej ceny sprzęty(choć jak mniemam on sam w adekwatność ich ceny do jakości mógł wierzyć podświadomie niwelując dysonans moralny). Do tego dochodził jeszcze ten drobny szczegół, iż na swoją uczciwą "fanaberię" zaciągnął kredyt... Ale ten problem, tak powszechny wśród Polaków pokazuje, że realnie dorobić na samej pracy jest trudno, z uwagi na wysoką cenę wstępnych warunków podjęcia pracy i niemożliwość zarobienia na nie poprzez realne usługi, wszak te starczają tylko na życie...

Jeśli nie masz czasu by czytać dalej, bo interesy i obowiązki Cię wzywają, to przejdź do ostatniego akapitu całego tekstu. Tam jest ostatnia część recepty na powyższe choroby. Poniżej zaś szereg uzasadnień, do których możesz zajrzeć, jeśli sama propozycja wyda Ci się nieprzekonująca.

UZASADNIENIE DIAGNOZY

Wróćmy  do chorób "Zachodu". W jaki sposób uderzają one w czynniki kształtujące siłę przekazu?

Autonomizm uderza w fakt, iż racjonalny ogląd świata i działanie na nim oparte zawiera w sobie założenie, że można szukać związków przyczynowo-skutkowych między poszczególnymi tego świata skrawkami, że można własne myśli do niego przykładać, co oznacza, że światem rządzą prawa, a te czynią go systemem. Kultura to również system, którego elementy: praktyka i symbolika, forma i treść, wiara i rozum, religia i polityka, język i komunikaty pozawerbalne, moralność i własność koniecznie na siebie wpływają.  Jeśli damy się przekonać, że to odrębne sprawy, jeśli się zaczniemy tego wpływu wypierać, to on nie zniknie, tylko stracimy nad nim kontrolę! Jeśli pozbawiamy deklarowaną przez nas wiarę wpływu na nasze działania na przykład polityczne  to ten wpływ przejmie coś innego: ten światopogląd, który akurat będzie u podstaw realnego prawa. Będzie tak nawet wtedy, gdy nazwiemy to prawo neutralnym, wszak tu nie ma próżni: już sama definicja państwa, jego kompetencji, ale również ustalenie co należy karać, a czego bronić na czymś się opiera, a to coś, to światopogląd. Nie ma powodów, by rozmaite izmy - nazwane, bądź nie - mogły się do polityki mieszać a religie już nie. To zwyczajna niekonsekwencja zwana dziś modnie dyskryminacją. Nie ma powodów tym bardziej, iż rozdział władzy świeckiej od duchowej jest elementem jednej z religii. Być może ten właśnie rozdział mylą niektórzy z "niemieszaniem się religii do polityki".

Kolejne choroby w dużej mierze można uznać za różne przejawy autonomizmu- rozrywania więzi: antyformalizm to rozrywanie więzi między formąa treścią, przejęzykowienie- między językiem a znakami pozawerbalnymi, antytradycjonalizm, mięczy teraźniejszością a Dawnością i Wiecznością. 

Rozpleniają się one w naszej kulturze stopniowo, od wewnątrz, stanowią wyrodzenie specjalizacji, która sama w sobie jest dobra. Otóż bardziej integralne w dobie „christianitas” powiązanie religii, sztuki, poszczególnych jej dziedzin, nauki, techniki, praktyki i mistyki zaczęło się w dobie „renesansu” specjalizować. Ta specjalizacja, przez powiązane z wpływami gnostyckimi wybijającymi się w rewolucji protestanckiej, rozwoju tajnych gnostyckich stowarzyszeń, zaczęła pod wpływem zawartych w tych nurtach ideach konfliktu między owymi róznymi sferami(ciałem i duszą itd…) przeradzać w ich separowanie. Rozwój wyspecjalizowanego w druku pisma rozpędzony przez protestantyzm przerodził się sztuczny wymóg zamykania sensu w słowie, precyzji w samej li tylko materii językowej, pismo pochodnej. To pokutuje do dziś, w rozmaitych sporach wynikających z podtrzymywania tej sztuczności i wymagania nierealnej, niemożliwej językowej precyzji i jednoznaczności. Często wymagają jej deklaratywni przeciwnicy protestanckiego soliskrypturyzmu, piewcy Tomizmu, itd. Nieświadomie wręcz i bezwiednie realizują cel swojego przeciwnika.

Antyformalizm uderza w konieczność wyrażania treści i budowania przekonywalności poprzez cały splot zewnętrznych form docierających do wszystkich zmysłów. Ostatnio bardzo mocno rozplenia się przeświadczenie, że nie liczy się forma ale treść, oraz sprowadzanie formy do wymiaru estetycznego. Przez to właśnie przedstawiciele tradycyjnych światopoglądów i religii dają sobie narzucać dowolne treści, bo sami wyrzekają się w imię takich sloganów kontroli nad treścią poprzez formę. Deklarować mogą to samo, ale nie zauważają, że ktoś pod ewangeliczne słowa podstawił  im  zupełnie nieewangeliczne Znaczenia!

 Przejęzykowienie to alternatywa dla rzekomo pustych form polegająca na pomyleniu znaczenia ze słowem, zakorzeniona być może w protestanckim soliskrypturyzmie, w podłożu dla lingwistycznego zwrotu w humanistyce. Można je rozpatrywać jako autonomizm na przykładzie języka:

Progresywizm/modernizm(w rozumieniu tutaj prezentowanym), to uczynienie ze zmiany wartości samej w sobie, co również czyni nas ślepymi na to(a więc i bezbronnymi wobec tego), co akurat jest treścią proponowanej zmiany. Przeradza się to w swoisty kult Ducha Czasu.

 

GOEBBELS  MIAŁ RACJĘ...

"Kłamstwo powtórzone sto razy staje się Prawdą". Wielu z nas zna to powiedzenie i kojarzy z pewnym historycznym totalitaryzmem. Przez to skojarzenie uznajemy mechanizm nim wyrażony za zły, zapominając, że działa on również w przypadku prawdy(a nie tylko kłamstwa).  Tymczasem ma ono zastosowanie i dziś i to nie tylko w odniesieniu do powtarzania w słowach. Metoda ta jest jeszcze skuteczniejsza, gdy zamiast ciągle mówić, będziemy ten sam światopogląd wyrażać za pomocą czynów, gestów, obrazów, dźwięków, zapachów, smaków, gdy uczynimy je niepisanym kodeksem zachowań, gdy pokażemy je w filmach jako atrakcyjne, gdy sprawimy, że ogół zacznie nimi  żyć. Wtedy przygotujemy sobie grunt, by światopogląd tak wielotorowo wyrażany mógł zostać w końcu wypowiedziany z siłą i przekonaniem!

To wyrażanie bez słów wywoła u ludzi wrażenie oczywistości, normalności, „samoprzezsięzrozumiałości” i naturalności. Dlatego kiedy ów światopogląd zostanie w końcu nazwany, to nikogo już nie będzie tak szokować.

Właśnie dlatego, że trudno się tego czegoś wyzbyć należy to przejąć, żeby zmienić/podtrzymać ludzkie(w tym własne) poglądy. Wcześniej jednak trzeba przekonać masy, żeby same zrezygnowały z kształtowania warunków mocy światopoglądu. Owe autodestrukcyjne przekonania skłaniają skutecznie do  tej rezygnacji. I tak ludzie zostali nauczeni, by w imię hasła "że nie ważne to, co na zewnątrz, ale to, co w sercu, że nie liczy się forma, ale treść", przestali kształtować formy własnego życia tak, by wyrażały treści ich wiary. Zaczęli przejmować formy(zachowań, ubioru, wystroju wnętrza, rozrywek) narzucane im przez masowe środki produkcji i trendy dizajnerskie, za pośrednictwem filmów, teledysków i sklepowych witryn, uważając je programowo za obojętne wobec treści. Wydało im się, że do przydania im "intencji" powiedzmy "katolickiej", czy "patriotycznej" wystarczy przyklejenie do nich odpowiedniej słownej etykiety. I tak słowo zaczęło z wolna odrywać się od rzeczywistości. W pewnym momencie  okazało się, że słowo "świątynia katolicka", przyklejane jest do form architektonicznych, które nijak się mają do ukształtowanej przez wieki pełnej symboli formy budowli, a są często w swej strukturze antychrześcijańskie(przykład? Cały numer “Chiesa Viva” z 2006 roku pt. “Czy nowy kościół pod wezwaniem św. ojca Pio jest świątynią masońską? Z rysunkami, analizami architektów), że tradycyjne pojęcie "małżeństwa" przyklejane jest do zboczonych związków sprzecznych z wszelkimi dotychczasowymi tradycjami, że "oszustwem", (co prawda "podatkowym"), i "złodziejstwem" jest sytuacja, gdy ktoś produkując dobra i usługi nie oddaje ich części tym, którzy kradną zgodnie z prawem, bo gdyby chciał oddawać, to z uwagi na ową "legalną grabież" na swej pracy by tylko stracił,  że słowa "prawo", "miłość", "dobro matki",  przyklejane są do aktu morderstwa na niewinnym dziecku w łonie.

Oczywiście katolicy trwają przy "czubkowych" zasadach, typu zakaz aborcji, pedofilii, nudyzmu(rzeczy nieporównywalne, z innych poziomów). Tyle tylko, że góra nie składa się z samego czubka.  Bez całej reszty po prostu nie istnieje! Dlatego też nowe pokolenia zaczynają i od czubków odchodzić, ponieważ widzą ich sztuczność brak dla nich oparcia w całej reszcie góry, w takich zasadach obyczajowych, które na owe szczyty prowadzą.

ŚWIATOWA KOMISJA WSZYSTKIEGO

Słowa oczywiście też działają, ponieważ odwołują się do pozasłownych wyobrażeń, skojarzeń i emocji. Wrażenie powszechności jest jednym z nich. Wywołane być one być może np. poprzez określenie  "międzynarodowy". Z kumplami można założyć sobie Światowy Komitet Weryfikacji Usług  i ustanowić w tym gronie nagrodę: Najlepsi budowlańcy 2019 roku wg Światowej KWU. Tak lewica działała! Wg metody: "jak się sam nie pochwalisz, to Cię nikt nie pochwali". Sami sobie wymyślają kryteria wyboru najlepszych i sami delegują grono wybierające.  Poprzez WHO(edukacja seksualna), poprzez zbierane przez siebie grona dewiantów na uczelniach, poprzez stworzenie sieci mediów, banków, przedsiębiorstw, politycznych układów na nich opartych... (W tym miejscu należy powrócić do początku naszych rozważań I nie dać się zrazić do z istoty dobrych/neutralnych pojęć takich jak “dyskurs”, “wolność”, “strukturalizm”, “konstruktywizm”, “subiektywność”, zawłaszczonych tylko przez naszych przeciwnikow). Na ludzi działa tytuł: światowa, międzynarodowa... Tego typu nazwa i inne oddziałujące na masy elementy, to swego rodzaju "przygotowywanie klientów" (określenie niezwykle trafnie użyte przez  Panią Magdalenę Korzekwę-Kaliszuk w Rozmowie z Jakubem  Zgierskim 13. 06. 2019 na kanale Mediów Narodowych...)

MAŁYMI KROCZKAMI, KONTRASTEM... ZROBIMY Z TOBĄ CO CHCEMY!

Ktoś chce zrobić biznes na rozwiązłości? Będzie dążył do tego by tą rozwiązłość powiększać, czyli po drodze niszczyć to, co ją ogranicza(np. Kościół Katolicki z jego moralnością, czego przykładem są lichwiarsko-złodziejsko-niewolnicze biznesy kupców miast włoskich i nie tylko u schyłku średniowiecza, którym przeszkadzała moralność katolicka, dlatego trzeba było ją zastąpić jakąś inną, powiedzmy, że "antyczną", "hermetyczną" w świetle której niewolnictwo, lichwa i kradzież są już ok. Na tym moralnym przekręcie wyhodowana została "nowożytność", wraz z jej chorobą, przez którą dziś Europa sama siebie wpędza do grobu. (Trafnie wskazał na ów związek kradzieży z ideologią Krzysztof Karoń w "Historii Antykultury")

Do obecnej sytuacji obyczajowej dążono wielotorowo od wielu lat, rozpędzając się do oszalałego tempa w wieku XX, w którym ważnymi cezurami były: szalone lata dwudzieste(wśród warstw wyższych) i rewolucja obyczajowa 68'(wśród szerszych mas). Można wymienić luźny ciąg środków do realizacji celu: Ubiór-rozrywki-tańce-muzyka-rozwiązłość-LGBT-"edukacja seksualna"-pedofilia... Jeśli kogoś zdziwi zwieńczenie tego ciągu "skojarzeń", to niech przeczyta sobie List Francuskich Intelektualistów do rządu(1977), w którym apelują o zniesienie prawnych ograniczeń wieku inicjacji seksualnej, czyli de facto o legalizację pedofilii, niech pozna historię Benjamina Levina, prekursora edukacji seksualnej i wiceministra edukacji Kanady, skazanego w końcu za posiadanie dziecięcej pornografii...

Takie przemiany dokonuje się stopniowo: Najpierw szokować trzeba czymś bardzo rażącym społeczeństwo, a później pokazywać jako alternatywę łagodniejszą rozwiązłość, która przez kontrast zaczyna  wydawać się ludziom w porządku. I tak krok po kroczku...

Zauważmy, że ta metoda stosowana jest i obecnie: najpierw pokazywano grzecznych gejów w serialu, oswajano ludzi. Potem pokazano ohydne parady: Ludzie zaczynali myśleć: te parady, to są okropne, ale takie grzeczne pedały są PORÓWNANIU do tych z parad w porządku. Tak samo w porządku wydaje im się na tym tle koleś wybrany na prezydenta Słupska... Gdzie to się skończy?

ZAKLINANIE RZECZYWISTOŚCI

Porzucając troskę o związek treści z formą i własnością, nie sprawiliśmy, że on przestał istnieć! Straciliśmy tylko nad nim kontrolę. Przejął ją ktoś inny. Ktoś, kto o tym związku nie zapomniał, kto maszerując  przez Instytucje, otwierał kluczem pozawerbalnych form wrota wszystkich zmysłów, by wejść do komnaty ludzkich przeświadczeń. Zaczerpnąwszy przy tym wór terminów z tradycyjnego słownika, zaczął zmieniać ich treść!

Próba obalenia myślenia tradycyjnego sama je potwierdziła, czego przykładem jest nie tyle usuwanie świątyń i ołtarzy przez rewolucjonistów, ale zagrabianie ich, by stawiać w nich  kolejno: Rozum,  Lud, Naród, Lenina, Lenona, Maradonę, FC Barcelonę, a w końcu własne zachcianki. Wymieniałem tu już telewizory w miejscach idealnie ołtarzykowych, z obrusikami pod sobą, lub na sobie, wymieniałem plakaty gwiazd popkultury darzonych istną czcią. Przykładem tego są też przeróżne "katechizmy": "Katechizm industrialistów" (1823-1824)Claude Henri de Rouvroy de Saint-Simon (1760-1825), popularny Manifest Partii Komunistycznel(1848) Fryderyka Engelsa i Karola Marksa miał początkowo nosić tytuł: Katechizm Komunistyczny. "Religia kapitału"- pamflet Paula Lafargue i jego część: "Katechizm robotników"(1887)... (Dobra, miałem nie przytłaczać mądrze bmiącymi nazwiskami, i cytatami ;) już ich prezentowali inni - lepiej i sprawniej.

WŁASNOŚĆ a KONTROLA NAD WŁASNYMI PRZEKONANIAMI

Ośrodki chcące kształtować społeczne nastroje i światopoglądy konkurują ze sobą. Stąd o większym powodzeniu któregoś z nich decyduje po części siła ekonomiczna. System polityczny zcentralizowany, zbiurokratyzowany,  socjalistyczny, sprzyja przejęciu kontroli nad ludzkimi umysłami przez anonimowych dyktatorów kulturowych.  Ci mogą w łatwy sposób przekonać scentralizowaną władzę do spacyfikowania rynku ideotwóczego poprzez jego mono, lub oligopolizację.

Małe społeczności nie mają po prostu możliwości, by kształtować własny światopogląd poprzez zewnętrzne formy i inne powyżej opisane czynniki, ponieważ ograniczone wszechwładzą państw i korporacji mogą jedynie potulnie czerpać z niby obszernej puli, ale wpisującej się w kilka schematów przygotowanych nie wiadomo gdzie i powielanych masowo w przeróżnych fabrykach świata. Dotyczy to ubrań, domów, wystroju wnętrza, jedzenia, rozrywek, sposobów organizacji czasu i pracy, wzorów międzyludzkich relacji...

Owe masowe wzorce nie dają jednak gwarancji zgodności z naszym światopoglądem. Oczywiście nie zauważy tego ktoś, kto jest już kolejnym pokoleniem przekonanym, że te "formy" są obojętne wobec jego wiary, że trzeba nawet je przejmować w imię nowej wartości jaką jest podążanie za bóstwem "Ducha Czasu".

Specyficznym przykładem tego narzuconego wzorca zachowań wpływającego na światopogląd, jest stopniowa rezygnacja z własnych mieszkań, środków transportu, a w pewnym sensie i z prywatności. Jej przykład opisał Pan Marcin Jendrzejczak na stronie PCh24 w artykule "Ekonomia dzielenia – czyli od rezygnacji z własności do zniszczenia cywilizacji" [62]

Rezygnacja. W wyniku wyżej opisanych operacji, stopniowych przemian, przygotowania gruntu zarówno porzucenie troski o formy, jak i o własność są przejawem tego, że ludzie postawieni przed faktem dokonanym praktykowanych ideologii politycznych, zaczęli przyjmować jako "oczywiste" te uzasadnienia, które ów brak własności i obojętność formy wobec "treści" pokazywały jako coś pozytywnego.

Świadomość spięcia między ładem narzuconym a jednoczesną koniecznością samodzielnego podtrzymywania światopoglądu poprzez formy i to własne formy jest z punktu widzenia psychologii nieznośna, frustrująca. Dlatego dla utrzymania psychicznej równowagi najłatwiej wyprzeć ze świadomości ów moralny dysonans. Stąd bierze się uległość wobec takiego wytłumaczenia, które pokazuje, że żadnego spięcia nie ma, że własność i forma są niepotrzebnym dodatkiem.

Tyle tylko, że to wytłumaczenie jest fałszywe.

LEGALNA KRADZIEŻ

Z własnością wiąże się problem kradzieży. Krzysztof Karoń(swoje uwagi krytyczne do jego metod argumentacji przedstawię w innym miejscu) słusznie zwraca uwagę, że coraz większa część społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy z tego, że kradnie, i co gorsza- nie potrafi inaczej się utrzymać, wszak tą kradzież nazywa ciężką pracą. Dlaczego kradnie? Ponieważ pośrednio, bądź bezpośrednio odbiera dobra tym, którzy je wyprodukowali- bez ich zgody[pogrubiłem własne wg, mnie kluczowe doprecyzowanie, wskazujące na „antywolnościowy” aspekt owej kradzieży, być może nie zauważany przez K. Karonia przez wzgląd na jego bezzasadną, zgeneralizowaną awersję do wolnościowców],  nie dając im nic w zamian.  W efekcie Ci, co produkują realne dobra są niewolnikami utrzymującymi całą masę nieświadomych pasożytów.

Przykładem są tu choćby zakłady pracy w których pracownicy fizyczni produkujący dobra i świadczący usługi stawiani są przed dylematem: Zrobić jak każą, wg technologii, czy zrobić - jak również każą - dobrze. Bywa bowiem, że to się wyklucza, co wynika z faktu, iż dużo lepiej od nich opłacani inżynierowie technolodzy przygotowują bezwartościowe stosy rysuneczków. Zgodnie z nimi de facto nie da się dobrze złożyć pralki, słuchawki, czy pieca, nie da się dobrze domu wybudować. No i taki robol musi to w praktyce na własną rękę poprawić. Oczywiście nikt mu za tą poprawkę należycie nie zapłaci, bo te pieniądze wziął człowiek z papierami "technologa".  W wielu przypadkach(teraz podam przykład rzeczywistej znanej mi sytuacji)  projekty np. instalacji sanitarnych przygotowywane przez specjalistów są tylko formalną podkładką. Później i tak są od nowa sporządzane wg tego, co zrobili zwykli pracownicy fizyczni, a często przez nich. Pracownik widząc taki projekt może się tylko zaśmiać, bo wie, że tu się nie da rurki puścić, tu nie ma sensu, tam muszą być inne spady, jak zrobi wg projektu, to nie będzie grzało...

W tych przypadkach(nie mówię, że zawsze) projektanci stają się złodziejami. Na szczęście to nie jest u nich konieczne, stanowi raczej jednostkowe(choć coraz liczniejsze) przypadki. Są jednak zawody niemal programowo złodziejskie, polegające de facto na utrudnianiu ludziom życia i odbieraniu im pieniędzy po to, by... jeszcze bardziej im to życie utrudniać. Najlepsze jest to, że Ci ludzie są przeświadczeni że robią coś wspaniałego, że tworzą programy pomocowe, jak strażacy co nie wiedzą, że tylko dlatego mogą czuć się bohaterami, iż ich przełożony potajemnie podpala domy i lasy.

W efekcie bezradni okradani producenci realnych dóbr, czyli robole, uznawani są przewrotnie za najmniej zaradnych, nie stać ich na utrzymanie rodzin i zaspokojenie  wymagań kobiet zwiększających się w oparciu o podnoszoną  przez złodziei-biznesmenów poprzeczkę wrażenia tego, co jest dziś "normalną potrzebą". I ci robole później nie widząc wyjścia zaczynają uczyć swoje dzieci, że aby odebrać swoje trzeba trochę oszukiwać, trochę kraść, stąd mamy niewinne "ściąganie" w szkołach, podbieranie materiałów z zakładów produkcyjnych i handlowanie nimi. O łgarstwach handlarzy, przyklejonym uśmiechu i „grzecznym chamstwie” nawet nie wspomnę.

Ci robole, jeśli nie są tacy sprytni i wyrachowani, to - coraz częściej - popadają w "depresję alkoholową" skończywszy nierzadko na pasku od spodni. Nieliczni uczciwi i trzeźwi są ofiarą zawiści, ciągłych pretensji i przeszkód ze strony tych, dla których są wyrzutem i tak wykańczają się z przepracowania zdrowotnie w wieku 40 lat. Dla nich jedynym ratunkiem jest 500+ i pomoc państwa, które w ten sposób wprowadziło ich w ten stan, żeby móc zgrywać dobroczyńcę. Jakie to podłe! Siykiera aż podskakuje w bagażniku, żeby coś z tym zrobić!  Przysłowiowy "menel pod budką z piwem" wbrew pozorom więcej zrobił dla społeczeństwa niż niejeden inteligent i biznesmen w „eleganckim” garniturze.  Choć zazwyczaj jest on ostatnim z tych, który zdaje sobie z tego sprawę i któremu wdzięczność za to jest okazywana. To jego rękami zostało postawionych wiele realnych dóbr jakimi są domy, to jego rękoma zmontowano wiele samochodów, wykopano rowy,  zasiano i zebrano ziarno na chleb. I dlatego brzydzi mnie szydzenie z tych okradanych ludzi. Nawet jeśli Ci sami ludzie doprowadzają swe rodziny do ruiny, to jest to konsekwencja zniszczenia ich psychiki przez grabież na nich dokonaną.

Ten zaś kto się na to oszukiwanie nie godzi staje się dopiero podejrzanym. Jeśli próbuje handlować, to u niego nikt kupić nie chce, bo nie udaje pewności siebie tam, gdzie jej nie ma, bo nie obiecuje z dobrotliwą minką gruszek na wierzbie, lekarza zauważającego nieprawidłowości „oficjalnej linii” opłacanej przez farmaceutyczne koncerny, banksterkę i usłużne im rządy w kilka dni pozbawia się prawa do wykonywania zawodu, albo ogłasza szarlatanem. Jego uczciwość jest nienormalna. A może jest wyrzutem sumienia? 

            Nie raz słyszałem coś w tym stylu: "Trzeba cyganić, udawać pewność tam gdzie jej nie mam bo inni ją uda ją i standardy pracodawcom i klientom wyznaczają. Trzeba robić dobrą minę do złej gry. Bez tego by mnie zaraz wywalili i dzieciom nie miałbym co dać jeść".

            Czytając krótki zbiór  referatów Feliksa Konecznego pt. „O Cywilizację Łacińską” dziwiłem się gdy wskazywał on na etos uczciwości jako coś co w innych cywilizacjach jest może nawet wyznawane w teorii(np. wg  Konecznego w buddyzmie), ale w łacińskiej jest praktykowane. Nie wiem, czy to drugie było prawdą w czasach Konecznego, ale dziś już nią niestety nie jest.

Mamy (to moje smutne, choć mam nadzieję, że niereprezentatywne doświadczenie) społeczeństwo powszechnej kradzieży i oszustwa.  Kluczowym zapalnikiem tego rozkładu moralności jest pozbawienie jednostek i małych wspólnot lokalnych wpływu na kształt własności, a dalej - samej własności.[2019]

Za chwilę wspomnę o Intronizacji, czyli o lekarstwie na chorobę autonomizmu i sekularyzmu. Wcześniej jednak przypomnę sprawę księdza wokół którego ogniskują się zarówno owe choroby, jak i lekarstwa.

 

 

Ks. Piotr Natanek i uzdrowieńcza Triada

 

Ludowość, Tradycja liturgiczna i Intronizacja, to Triada, która stanowi owo lekarstwo.

Tak się składa że ks. Piotr Natanek, stara się łączyć wszystkie te ogniwa. Być może nieudolnie, ale dlatego, że nie miał w tym słusznym działaniu wystarczającego zrozumienia i wsparcia ze strony  przełożonych. Paradoks polega na tym, że władze Kościoła nie reagowały i nie reagują tak ostro na to, co jest/było u ks. Natanka błędem i przejawem chorób, ale dopiero na to, co było próbą wygrzebywania się z nich!

Zaczęto go karać i zarzuty mu stawiać dopiero, gdy zaczął się „Intronizacją” „Mszą Trydencką” interesować i odwracać od swych wcześniejszych błędów, takich jak niewłaściwa kreatywność liturgiczna. (Szczególnie smuci fakt, iż nagłe działania  Kurii zostały podjęte po oszczerczych materiałach mediów lewicowych w jego pustelni) Gitarka, przygotowywane przez młodzież (również  przeze mnie, nad czym ubolewam, choć od niekatolickich myślicieli w tym procederze stroniłem, a pod koniec ograniczyłem się do tekstów z Pisma Świętego przypadających na dany dzień) dowolnie wybrane teksty psalmów, rozważań religijnych, czy o zgrozo… myśli wątpliwych teologicznie "autorytetów" pokroju Paulo Coelho i Dalajlamy wplatane w Mszę Świętą(bez wiedzy księdza Piotra – błąd polegał na tym, że pozwalał młodzieży na taką dowolność, która wymykała mu się spod kontroli) nie spotkały się z konieczną naganą przełożonych, a odwrót od tych błędów został ukarany. Czyż to nie paradoks? 

Jednocześnie w zarzutach postawionych ks. Natankowi zdemaskowane zostaje, jak bardzo współczesny Kościół jest w owe 4 choroby, w owe autodestrukcyjne przekonania uwikłany.

Religijność ludowa, Tradycja Liturgiczna, a w końcu Intronizacja. Tak się składa, że owa triada spotyka się z podobnymi zarzutami, które sformułowano wobec ks. Natanka:

 

·         o formalizm

·         o magicznie pojmowaną wiarę

 

Są one krzywdzące a w dużej mierze nieweryfikowalne.  Są  kontynuacją manicheizmu, sporu o ikony, czy protestanckiego "soliskrypturyzmu".  Zarzuty te można sprowadzić do nieuprawnionych podejrzeń, że za jawnymi działaniami ludzi kryją się niecne motywy, albo… nic się nie kryje. Kult obrazów kończy się rzekomo na deskach i farbach, kult świętych, na świętych, ludowe obrzędy i zewnętrzne zwyczaje na nich samych, troska o tradycyjne Formy Liturgiczne, to formalizm, a Intronizacja, to pusty akt.

 

Te „straszne” formy to są jednak Znaki. Z zasady odsyłają do czegoś poza sobą. Zdjęcie ukochanej w portfelu odsyła do niej, a nie do kawałka papieru!

 

Wspomniane powyżej błędne myślenie uznawane było zazwyczaj za herezję, choć od pewnego czasu zaczęło w samym Kościele przybierać na sile. Nie zawaham się stwierdzić, że jest trucizną powodującą chorobę Kościoła specyficzną dla naszych czasów(obok chorób względnie stałych). Truciznę podawaną wciąż jako lekarstwo. W wyniku tego „leczenia” skrzywdzono reprezentantów powyżej wspomnianej triady. To ona stanowi rzeczywisty lek, uznawany wciąż zbyt często za przyczynę choroby. Tak się składa, że ks. Natanek reprezentuje wszystkie trzy jej składowe.

 

Przydałoby się przeprosić tych wszystkich, których wcześniej oskarżano: o instrumentalizację władzy Chrystusa, upolitycznianie religii, formalizm (mnożenie niepotrzebnych zewnętrznych aktów), czy magicznie pojmowaną wiarę. Ksiądz Piotr Natanek takie zarzuty usłyszał, stąd jego też warto przeprosić. Zarzucano mu sianie zamętu, a czy  postawa Episkopatu nie jest tym samym? Najpierw twierdzono, że Intronizacja nie jest potrzebna, a później, bez żadnego przyznania się do błędu tą Intronizację przynajmniej częściowo przeprowadzono. Więcej: pierwotną przyczyną kar wobec ks. Natanka było głoszenie przez niego potrzeby Intronizacji(uznane bezpodstawnie za upolitycznianie władzy Chrystusa), przesadny kult świętych(formalizm)oraz… magicznie pojmowana wiara! Czyli dokładnie te same podejrzenia, które opisałem jako truciznę.

 

Przeprosiny są tu jak najbardziej na miejscu choćby dlatego, że błędy takie jak nieposłuszeństwo i nieostrożność wobec prywatnych objawień w które popadł ks. Natanek były w znacznym stopniu następstwem, a nie przyczyną niesprawiedliwych oskarżeń.  Oskarżenia te stanowią ponadto rzeczywiste i kolejne już źródło zamętu(obok niekonsekwentnych postaw wobec Intronizacji), ponieważ uderzają w to, co dobre, a przez to skłaniają wiernych do wylewania dziecka z kąpielą, do odrzucania tego, co byłoby paradoksalnie lekarstwem na współczesną chorobę przeszkadzającą w podążaniu za Chrystusem.

Owe zarzuty przeanalizuję w innym miejscu, niemniej jak w przypadku wielu innych konfliktów w różnych środowiskach opierają się na nadinterpretacjach, fałszywej definicji sytuacji, przypisywaniu postaw przez oskarżane osoby nigdzie nie prezentowanych, na antyryualistycznej podejrzliwości oraz swego rodzaju przewrotności polegającej na  nieuprawnionym doszukiwaniu się mądrze brzmiącej „hermeneutyki podejrzeń” u krytykowanego.

  
Dopóki jesteśmy w stanie nawet teoretycznie przedstawić taką interpretację ich zachowań, która ich broni, która pewne zachowania zrzuca na karb niewiedzy niezrozumienia, to mamy takie obowiązek. Wtedy nie ma podstaw do wypowiadania posłuszeństwa w całości.[2014]

 

"Królestwo Moje nie jest z tego świata"

Intronizacja Chrystusa

 

"Nie skądinąd bowiem szczęście dla państwa,

a skądinąd dla człowieka:

ponieważ państwo, to nic innego,

jak zgodny zespół ludzi"

(św. Augustyn, List do Macedończyków, rozdz, 3).

 

„Niechże więc rządcy państw nie wzbraniają się sami i wraz ze swoim narodem oddać królestwu Chrystusowemu publicznych oznak czci i posłuszeństwa, jeżeli pragną zachować nienaruszoną swą powagę i przyczynić się do pomnożenia pomyślności swej ojczyzny.”

Pius XI Quas Primas

“Przyrzekamy uczynić wszystko, co leży w naszej mocy, aby Polska była rzeczywistym królestwem Twoim i Twojego Syna, poddanym całkowicie pod Twoje panowanie, w życiu naszym osobistym, rodzinnym, narodowym i społecznym.

Lud mówi: Królowo Polski, przyrzekamy!”

- Śluby Jasnogórskie.

„Tylko władza, która poddaje się kryteriom i osądowi nieba, może się stać władzą służącą dobru. I tylko władza, której towarzyszy błogosławieństwo Boże, może być godna zaufania.” - Benedykt XVI

 

Przesłania przekazane przez Rozalię Celak, nie odbiegają od tego, co powyżej wyraził papież, nie kłócą się z Nauką Kościoła. Stanowią tylko przypomnienie tego, co przez wieki było oczywiste, a co teraz zostało porzucone. Intronizacja o której tam mowa, to odpowiedź na uprzednią detronizację dokonaną w wyniku autonomizacji/sekularyzacji przez samych katolików. To konsekwencja faktu, że religia miesza się do wszystkiego, w tym do polityki. To nie magiczna wiara w to, że akt wszystko naprawi, ale deklaracja(tak, również władz politycznych) stanowiąca wyraz uczciwości katolików, analogiczna do deklaracji wiary lekarzy i przedstawicieli innych profesji.  Wszystkie te akty stanowią reakcję na wcześniejsze próby sztucznego i opresyjnego wykluczenia religii z właściwych jej obszarów.   

            Intronizacja znana z ruchów katolickich, jest oddaniem Jezusowi Chrystusowi zewnętrznych, oznak czci i posłuszeństwa, których konieczną konsekwencją ma być rzeczywiste posłuszeństwo Boskim Prawom w każdym elemencie naszego życia.

            Intronizacja to publiczne wprowadzenie na tron tego, który koronowany został już wcześniej po to, by poddani mogli  złożyć mu hołd, uznać jego władzę. Chodzi tu o tron nie wieczny, niezależny od naszej woli, ale ten który sami obsadzamy, wedle wolnej woli. Intronizowany był Królem zanim wprowadziliśmy go na tron naszych przekonań i działań. Intronizacja, jak ta nazwa wskazuje nie jest uczynieniem Chrystusa królem, ale  uznaniem tego którego Królowanie nie zależy od żadnego wyboru ludzkiego.

            Akt Intronizacji dokonany przez władze kościelne i świeckie można podzielić na trzy części: akt woli, decyzję oficjalnie, uroczyście podjętą i realizację tej decyzji. Żeby powyższe zdarzenia mogły się dokonać, musi istnieć grono obywateli, którzy wychowają i wybiorą polityków chcących Panowania Chrystusa. Trzeba bowiem, by ci którzy przeprowadzą Intronizację z całego serca jej pragnęli, by dążenia do oficjalnego, narodowo- społecznego aktu były emanacją dążeń osobistych. A wszelkie starania o Intronizację mają być wobec niechętnych ewangelizacją, czyli propozycją wyboru podstaw danych przez Chrystusa, oraz wyżej wspomnianym wychowywaniem.  Owi politycy muszą dalej  dążyć do realizacji omawianego tutaj aktu,  i w końcu go zrealizować, czyli chcieć. Jeśli nie chcą, to tego nie zrobią. Proste. Wtedy pozostaje nam dalej prosić w modlitwach i przekonywać. Tak jak laicyści przekonują nas do laicyzmu. Oni mogą, to i my możemy;)…Przekonywać aż zechcą! A jak nie zechcą, to może ktoś, kto już chce, zdecyduje się na konsekwentną działalność polityczną. Do tego jednak potrzebna jest aprobata i pomoc władz kościelnych- Pasterzy Duchowych. Wola wyrażona przez ludzi powyżej wymienionych, musi zaistnieć w zrozumieniu istoty Intronizacji- pragnieniu by Prawo Miłości Bożej regulowało prawo ludzkie,  życie ludzkie- to prywatne i publiczne. I chodzi o tą Miłość, którą wyraził Chrystus w Ewangelii i w Tradycji Kościoła, Żywej Księdze Ewangelii pisanej natchnieniem Ducha Świętego, który zechciał oddać arbitraż prawdy Piotrowej Skale.

             Zaistniał jednak spór o tożsamość pojęć: "Intronizacja Chrystusa Króla" i "Intronizacja Najświętszego Serca Jezusowego". Osobiście nie wpadłbym na pomysł,  by wymyślić taki problem. Wychodząc bowiem z założenia, że w Sercu Jezusa "mieszka cała Pełnia Bóstwa" uznałem, że  Intronizacja Najświętszego Serca Jezusowego jest tożsama z Intronizacją Chrystusa Króla, jest uznaniem Chrystusa za Króla w całym tego słowa znaczeniu. Różność tych dwu pojęć wynika z różnych perspektyw spoglądania na jedną sprawę. Przez powyższe stwierdzenia nie chcę w żadnym wypadku powiedzieć, że kiedy dokonało się poświęcenia Sercu Jezusowemu przez rodziny, parafie, czy nawet całe diecezje i w imieniu narodu, nie ma potrzeby Intronizacji. Przez nią ma się dokonać nowe poświęcenie, choć sama stanowi kontynuację tego co rozpoczęło się przez pierwsze poświęcenie.

            Nie możemy(my, czyli katolicy) zapominać, że to nie jest inicjatywa, którą sobie ludzie wymyślili, ale, która wynika z Nauki Kościoła.  Przekazy dane Rozalii Celak są trafną odpowiedzią na wyrzucenie religii z prawa państwowego.  Jasno mówią, że chodzi o wspólne uznanie przez władze świeckie i duchowe, Prawa Bożego jako nadrzędnego w stosunku do prawa ludzkiego i rzeczywiste konsekwencje prawne zgodne z owym faktem. Owe wyznaczniki decydują o specyfice aktu, o który Bóg  prosi i rozwiewają wszelkie błędne głosy sugerujące, że taki akt już wielokrotnie miał miejsce. Prywatny, czy nawet publiczny akt dokonany w imieniu tylko władz kościelnych i grupy ludzi, obojętne, czy nazwiemy to Intronizacją, czy poświęceniem,  nie jest aktem tożsamym z omawianym tutaj, ale z jego znaczącą co prawda częścią. I tego typu dzieł było już wiele. I jeśli Jezus mógł żądać od siostry Faustyny ustanowienia święta Miłosierdzia, choć takie już było w Kościele, to tym bardziej może żądać dzieła podobnego do praktykowanych od lat,  z nich wypływającego, ale je dopełniającego. Chodzi dokładnie o to co Papież Pius XI nazwał oddaniem zewnętrznych oznak czci i posłuszeństwa królestwu Chrystusowemu, przez rządców państw wraz ze swym narodem.  Kościół reprezentuje królestwo Boże na ziemi, a więc naturalnym jest, że to On ma przekazywać państwu zasady owego posłuszeństwa i prowadzić je w należytym oddaniu Bogu czci. Oznacza to, że tylko w łączności i współpracy z Kościołem (uwzględniając Jego hierarchię) Intronizacja ta może być dokonana(przy zachowaniu rozdziału kompetencji władzy świeckiej i duchowej!).  Napisałem "Ta" Intronizacja, bo chodzi o ten konkretny, jeden akt, zdefiniowany jak powyżej przedstawiłem. Intronizacji, które się tak samo nazywają, ale trochę co innego znaczą może być wiele. Przecież Poświęcenie Najświętszemu Sercu Jezusowemu w wymiarze osobistym, rodzinnym, czy dokonanym przez same władze kościelne też można nazwać Intronizacją . I nie zaburzy to wcale jego sensu.  Bo zarówno przez poświęcenie, jak i Intronizację prawo Boże ma regulować nasze ludzkie działania i prawa, a Jezus ma być uznany Królem, któremu należy się zawsze posłuszeństwo. Znaczenie różniące akt o jaki Jezus prosił przez Rozalię Celakówną, od poprzednich, obejmuje podmioty dokonujące aktu (władze kościelne, władze państwowe i naród jednocześnie) i wspólność ich deklaracji, a także prawne jego konsekwencje.

            Nie można mówić, że Intronizacja Najświętszego Serca Jezusowego jest określeniem które nie oddaje pełni aktu ze względu na wyrażenie przymiotu Boga, a nie jego całej Osoby. Przymiot ten, jakżem już wcześniej pisał oddaje bowiem "całą pełnię Bóstwa", a więc i Całą Osobę. Tłumaczenie, że określenie  powyższe jest tylko wynikiem przykładania szablonu zakorzenionego w pobożności Rozalii i dlatego nie oddaje rzeczywistego sensu, o jaki chodzi Jezusowi jest również błędem.  Cały nasz język jest bowiem splotem przeróżnych szablonów, zarówno na poziomie wyrazów jak i całych fraz, od których nie da się uwolnić, które są językową koniecznością, tkwią w istocie, naturze języka jako środka komunikacji i wyrażania sensów. Bóg o tym wie i wiedział również, jakie schematy wyrażeniowe stosuje mistyczka z Jachówki, kiedy decydował się, że za pomocą jej narzędzi poznawczych i językowych wyrazi swoje przesłanie. Mógł przecież owe schematy wykorzystać by przekazać sens o jaki rzeczywiście chodzi. Jeśli więc w tym określeniu nie ma niczego obiektywnie sprzecznego z Nauką Kośćioła to po co kombinować?  Lepiej uznać, że określenie użyte przez Rozalię jest właściwe.. Zupełnie bezprawne wydaje mi się wstawianie innego pojęcia jako "poprawniejszego" niż te, które  znamy z objawień jako dane przez Chrystusa. "Intronizacja Chrystusa Króla" to przecież też szablon. I gdyby objawienia były dane dziś i gdyby to ostatnie określenie zostało nam przekazane to mogliby na tej zasadzie różni ludzie uważać, że jest ono niepoprawne, bo jest szablonem. Zupełnie bezpodstawnie, podobnie jak bezpodstawne jest takie samo podważanie określeń używanych przez mistyczkę z Jachówki. Liczy się tylko to, czy schemat jest wewnętrznie spójny i czy oddaje istotę wyrażanego znaczenia. A jak wcześniej wykazałem, zarówno "Intronizacja Najświętszego Serca Jezusowego", jak i "Intronizacja Chrystusa Króla" to określenia które oddają właściwie akt przedstawiony w objawieniach. Sposób w jaki Rozalia operuje pojęciem Serca Jezusowego jest po prostu właściwy, a określenie Intronizacja Najświętszego Serca Jezusowego jest w jej ustach cytowaniem słów które w objawieniach usłyszała, dlatego nie ma sensu go podważać, a lepiej używać jako określenia głównego. Niemniej, decyzja należy do Władz Kościelnych i jakiej by nazwy nie wybrali, liczy się jej znaczenie.

            Pasterze Kościoła nie mogą do tego aktu przymuszać tak, jak nie mogą przymuszać nikogo do bycia katolikami.  Mogą namawiać, uczciwie przekonywać, prosić- ewangelizować, aż znajdą się przedstawiciele społeczeństwa, rządu, którzy zechcą, aż doczekamy się z Bożą Pomocą sytuacji, w której ten akt będzie możliwy.

            Bardzo bym chciał, żeby wszyscy ludzie uznali Chrystusa za Króla <<w całym tego słowa znaczeniu>>. Nie można jednak czekać na owych wszystkich, ale ufając, że akt oficjalny- nie ludzkim wysiłkiem, ale Bożą mocą przyciągnie wielu do <<Jezusowego Serca i Chrystusowego Królestwa>>, podejmować wszelkie starania, by „Intronizacja” mogła się dokonać. Każdy zgodnie z własną rolą w Kościele. [2011]

 



[1] „Mikołąja Kopernika O obrotach ciał niebieskich ksiąg sześcioro.” W: Wybór Pism, Mikołaj Kopernik, opracował i przetłumaczył  Ludwik Birkenmajer, Krakowska Spółka Wydawnicza, 1926 r, s.25

[2] Z tego samego powodu nie można zmuszać ludzi do noszenia masek, w wyniki wysoce spekulatywnych teorii o tym, że bardziej pomagają niż szkodzą. Chodzenie z odsłoniętą twarzą też jest normą, czyli czymś normalnym, z czego tłumaczyć się nie trzeba.

 

[3] Niby masłem maślanym jest powyższe zdanie, jednak nie wiem już jak przekazać ludziom tak prostą rzecz.  Być może dlatego właśnie jest tak wypierana jest przez ludzi, że zbyt prosta, że oczekują czegoś bardzie efektownego, a tak prosty wniosek nie daje wystarczającego emocjonalnego bodźca. Przez to trzeba kogoś o nieco słabszej pamięci, by z racji konieczności odsiewania danych, mógł się na tym „banale” w przeciwieństwie do ludzi sprawniejszych intelektualnie skupić.

 

[4] Katechizm kard. Gasparriego Rozdział III.  O Składzie Apostolskim https://www.piusx.org.pl/katechizm

 

[5] Z encykliki papieża Piusa IX Quae in patriarchatu, z 1 września 1876 r., do duchowieństwa i wiernych obrządku chaldejskiego.

[6] „Monde et Vie”, 15 maja, 1987). Z języka francuskiego tłumaczył Pelagiusz z Asturii. Źródło: pismo „Sodalitium”, nr 41 (kwiecień-maj 1996), edycja francuskojęzyczna, s. 59. za stroną sedewakantystyczą myslkatolocka.wordpress.com

[7] Za:, https://myslkatolicka.wordpress.com/2018/05/15/lefebvre-1987/

 

[8] Lefebvre 1995 s. 112 Marcel Lefebvre: Kościół przesiąknięty modernizmem. Chorzów: Canon, 1995

[9] 1975 Nadzwyczajny List J.E. abp. M. Lefebvre w obliczu prześladowań: za : "Aby Kościół trwał" Te Deum Warszawa 2011 .

[10] Tamże, s. 118, Econe, 24 lutego 1977 r. " Z "wytycznych J.E. arcybiskupa Marcela Lefebvre'a dla seminarzystów"

[11] Tamże : s. 51

[12] Tamże, S. 85(z mowy wygłoszonej do seminarzystów 18 września Anno Domini 1976)

[13] Tamże, s. 111

[14] Tamże, s.52

[15] Źródło: Wywiad na bibula.com, luty 2009

[16] Ks. Mikołaj Barbara, „Econe. Koniec, kropka.” za: http://ultramontes.pl/econe_koniec_doktryna.htm

[17] Ks. M. Barbara, Tamże.

[18] Skończyć z 40 latami lefebryzmu! Pelagius Asturiensis za: https://pelagiusasturiensis.wordpress.com/2016/11/21/40-lat-lefebryzmu/

[19]  Błędy i sprzeczności FSSPX. Powody dla których opuściłem Bractwo Św. Piusa X (*)List do biskupa Bernarda Fellaya, KS. [BP] ROBERT L. NEVILLE za: http://www.ultramontes.pl/neville_list_do_bp_fellay.htm

[20]List otwarty do członków Bractwa Św. Piusa X (*) KS. NOËL BARBARA: http://www.ultramontes.pl/list_do_fsspx.htm

[22]            opublikowanym na stronie : https://www.piusx.org.pl/fsspx/abp-Marceli-Lefebvre (dost. 7 lipca 2021)

[23]           Cytaty i informacje za opracowaniem Listu Dom Jeana Roy'a do abp. Lefebvra zamieszczonego w  45-46 wydaniu pisma Christianitas(pod tytulem „Kościół, Prawica, Demony”) z roku 2011, na stronach 564-571. Przebieg wydarzeń zaświadczony jest również na polskiej stronie Bractwa w artykule: https://www.piusx.org.pl/fsspx/abp-Marceli-Lefebvre

 

[24] ks. Dawid PagliaraniFSSPX: https://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1552 Hermeneutyka hermeneutyki ciągłości

[25] Odniesienie między innymi do sytuacji opisanych w filmach na kanale Szkoły Akwinaty „Cierpienia młodego dezertera…”-14 sierpnia 2021, „Dr Krajski oczernia Bractwo św. Piusa X”- 3 lipca 2021 a szczególnie w moich komentarzach pod pierwszym z filmów.

[26] Cała wymiana zdań spod filmu „Cierpienia młodego dezertera” na kanale „Szkoły Akwinaty”  wymaga omówienia w osobnej publikacji, która za jakiś czas pojawi się zapewne na stronie misjakultura.blogspot.com

[27] Tamże, s. 157,

[28] Ks. Noel Barabara „Econe. Koniec, kopka.” Za: http://www.ultramontes.pl/econe_koniec.pdf (dostępne 15. 11. 2021)

[30] https://tenetetraditiones.blogspot.com/2021/10/miego-dnia-wspomnienia-jana-pawa-ii.html

[31] „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa ksiąg czworo.” Tomasz à Kempis, księga pierwsza, Upomnienia ku duchowemu życiu przydatne,

 

 

 

[32] Paweł Milcarek, „Historia Mszy”, Dębogóra, 2009. Większość cytatów w owym liście pochodzi z tej książki

[33] Sól ziemi” 1996 wyd. polskie 1997 Peter Sewald wywiad rzeka z kard. Ratzingerem

[34] Ratzinger „Bóg i świat” 2000 wywiad-rzeka Peter Seewald

[35] P. Milcarek, tamże

[36] Gorzka próba Evelyna Waugh, tłum. I opr. Tomasz Glanz,. „Chritianitas” 8 (2001), s. 83

 

[37] Conc. Vat. II, Const. de Sacra Liturgia, Sacrosanctum Concilium. n. 21: A.A.S. 56 (1964) p.

 

[38] Tak jak z tym zielonym słoniem i ze sporem modernistów z postmodernistami.

[39] Za: https://www.wprost.pl/swiat/10332512/koronawirus-papiez-franciszek-apeluje-o-przestrzeganie-obostrzen-nie-spiewajcie-jeszcze-z-okazji-zwyciestwa.html

[40] https://www.o2.pl/informacje/koronawirus-papiez-ostro-o-osobach-ktore-narzekaja-na-obostrzenia-6570896654027552a

[41] ks. Arkadiusz Baron, Henryk Pietras SJ, "Dokumenty Soborów Powszechnych", t. 4, Kraków: Wydawnictwo WAM 2004, s. 646, 7 za bardzo dobrym tekstem ze strony: https://scripturaettraditio.blogspot.com/2021/04/bedy-x-banki-1-nieomylnosc-liturgii.html

 

[42] „Moje życie” Ratzinger 1997

[43]Za:  http://christianitas.org/news/kontynuujemy-warunki-sie-zmienily/

[44] http://christianitas.org/news/dlaczego-wole-stara-msze/

[45]           Należy tu zaznaczyć, iż tego typu twierdzenia są wybiórcze, ta obojętność na zewnętrzne style zachowań dotyczy pewnych obszarów. Wielu zachowań ludzie nie uznają za obojętne. Ów obszar zachowań „normalnych” jest im powiększany, zgodnie z mechanizmem stopniowalności zmian, „podgrzewania żaby”. Żeby szoku nie wywołać zbytniego, żeby się nie zorientowali że to z zasady głupie myślenie.

[46] Więcej w filmie pod tytułem „PLAŻA + MSZA + tańce + LGBT + sukienki, czyli REWOLUCJA w ewolucji!”

pod  adresem: https://www.youtube.com/watch?v=JO_8nCZ5tsU

[47]       jest to tylko drobny wycinek  materiału zawartego w artukule z  3 czerwca 2020 pt. "INFOLATRIA - lekiem asceza informacyjna i pokora intelektualna” Żeby pojąć istotę manipulacji warto prześledzić kiedyś całość.

[48]           Prawicą nazywam tu świat tradycyjny, szanujący świadomie i celowo to, co dane z góry, natomiast lewicą nazywam świat rewolucyjny, odrzucający tradycje i próbujący konstruować zasady na nowo, wg widzimisię własnego i epoki.

[49]       przegląd takich stanowisk znalazłem na jesień 2020 r.  w pracy Włodzimierza Guta: „O relacji między myślą a językiem”, Towarzystwo Naukowe KUL, 2009 Lublin

[50]         pisane na marginesie pracy Tomasza Dekerta „Reforma kultu a ujęzykowienie sacrum. Antyrytualny faktor sekularyzacji” https://www.academia.edu/s/7d5f8be491/reforma-kultu-a-ujezykowienie-sacrum-antyrytualny-faktor-sekularyzacji#comment_398001 ]

[51]Nazwałem to r e l i g i o n a l i z a c j ą , na którą odpowiedzią jest choćby Intronizacja

[52]Ponieważ przyjmują bezwiednie antyformalistyczny paradygmat kulturowy.

[53]       Może być też tak, że  te same słowa odnoszą się do obiektów podobnych, ale jednak różniących się i owe  słowa- każde z osobna- zapisują te różnice jako istotne składowe swych znaczeń.

[54]           Nie mówiąc już o tym, że zmienia, się samo brzmienie i osobno od niego świat, którego opis będzie uzależniony od selektywnego wyboru punktów w kontinuum rzeczywistości. Ktoś mógłby wybrać i opisać go inaczej. Zinterpetaować inaczej. Układanek zbudowanych z tych klocków może być niewyobrażalna ilość.

[55]           W wielu istotnych aspektach

[56]       C.K. Norwid „Promethidion”

[57]           Tekst pochodzi z liceum. Teraz nie przeciwstawiałbym formy i treści. Są one raczej dwoma końcami tego samego kija. Niemniej podtrzymuję przekonanie, że zło można opisać jako dziurę w dobrej formie. Słusznie zauważa G. Thibon że za współczesnymi założeniami rządzącymi światem kryje się heglowskie, kłamliwe ujmowanie jako syntezy dopełniających się w istocie biegunów. Synteza przeciwieństw, traktowanie zła jako samoistnego bytu przypomina teorie o walce dobrego i złego boga, oraz manichejskie uznanie ciała za złe, od „złego boga” pochodzące.

[58]
            Jurgen Habermas, Wierzyć i wiedzieć, przeł. M. Łukasiewicz,  „Znak” 9: 8-12, 2002
            Tenże, Przedpolityczne podstawy demokratycznego państwa prawa? Przeł. A.M. Kaniowski, „Teofil” 31: 98-116, 2012,

                Tenże, Świadomość tego, co zostało utracone, przeł., W.J. Korab-Karpowicz, „Pressje” 28: 228-233, 2012

 

 

[59]       wg Richarda Rorty’ego

[61] Benedykt XVI, „Jezus z Nazaretu”, Kraków 2007, tłum. W. Szymona OP, s. 56-57




#Lefebvre #tradycja #msza #analiza #NOM #NOwa Msza #bańka, #FSSPX #SSPX

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

zapraszam do komentowania