piątek, 31 października 2014

To nie Tradsi zaczęli!

To nie Tradsi zaczęli!


E3
Najkrócej rzecz ujmując, to nie tradycjonaliści zaczęli zabawę w “która lepsza”, przeciwnie, zapoczątkowali ją reformatorzy. – 
Tomasz Dekert, Jedność Kościoła, czyli kto zaczał.


Jest taka męcząca grupka w Kościele. Czepiają się szczegółów, chcą wracać do dawnych zwyczajów, skupiają się na zewnętrznych formach, krytykują i krytykują tworząc podziały. Lepiej, żeby się zajęli przeżywaniem Ewangelii, zamienianiem jej w czyn. Bo najważniejsze to, co w sercu! Nikt im przecież nie zabrania mieć swoich obrzędów, w końcu mamy w Kościele różnorodność.
Takie mniej więcej opinie na temat tradycjonalistów można usłyszeć w Kościele. Zawierają one w sobie krzywdzącą wobec krytykowanej grupy niekonsekwencję. Uczciwość wymaga zaś, by z pochopnych zarzutów i wynikających z nich posunięć się wycofać. Zarzuca się im więc formalizm i krytykanctwo. Tymczasem to, reformatorzy pierwsi te formy(Krzyż na środku, zwrócenie się kapłana wraz z ludem w tą samą stronę, łacina, orientacja, balaski, komunia na klęcząco i do ust itd…) skrytykowali. Nawet jeśli się zapierają, że nie są oni ich przeciwnikami, że „przecież jest różnorodność”, że „Msza Trydencka jest tak samo ważna, piękna i cenna”, to nie zmieni faktu, że skoro je zmienili, to uznali je za godne zmiany, czyli gorsze od nowych. Gdyby rzeczywiście uważali że najważniejsze to co w sercu,to nie zmienialiby starych form, tylko podjęliby wysiłek, by nadać im właściwe znaczenie, by nauczyć się je przeżywać!
Dziwi i martwi mnie zawsze przedstawiona powyżej krzywdząca podwójność standardów. Ujawnia się ona również w uzasadnieniach zmian, którymi zazwyczaj są: 1) dostosowanie, albo 2)powrót do początków. Są one sprzeczne nie tylko ze sobą, ale również z Nauką Kościoła i… logiką, a przede wszystkim ze zwykłą ludzką uczciwością.

1). Dostosowanie
Za radą starszych którzy chcą sprostać wymaganiom młodych, nowych czasów i dostosować się do nich wskażę im jakie są moje, 24-letnie wymagania i potrzeby. Otóż wymagam, żeby Kościół ode mnie wymagał! Wymagał, żebym to ja się do Niebios uobecnionych we Mszy Świętej, do form danych z góry, wypracowanych i sprawdzonych przez całe dwa tysiąclecia dostosował, a nie na odwrót! Jeśli jakichś form nie rozumiem, to powinienem podjąć wysiłek, by się ich nauczyć! Tego mnie nikt nie chce uczyć. A to przecież podstawowa zasada katolika: zapierać się samego siebie. Teolodzy to zwą metanoią. A my to znamy jako samozaparcie, pokonywanie własnych słabości, doskonalenie się na wzór i wedle nakazu Chrystusa. Nie utrwala się w dzieciach nawyku seplenienia i raczkowania, tylko się im pozwala dostosowywać do języka i sposobu chodzenia starszych. I po to mi Tradycja! Tradycja katolicka razem z jej wersją ludową, świecką…! Potrzebuję, żeby mnie Kościół ciągnął w górę a nie dostosowywał się do mnie, jak to głosi słynna zasada aggiornameto. Dlaczego ta zasada jest z gruntu zła? Bo
a) prowadzi do tego, że zreformowane w jej duchu formy pobożności i Mszy Świętej nie ulepszają, gdyż dostosowują się do tego, co niższe.
b) dlatego, że nie ma jednego człeka współczesnego. Stąd dostosowanie do jednych jest odsunięciem się od innych ludzi. Nie trzeba więc niczego od nowa konstruować według gustu i wymagań epoki, bo co? epoka minie i nowa reforma? A tak nawiasem: Kto decyduje o tym kiedy się kończy epoka, do kogo, do czyich gustów się trzeba dostosować? Tylko nam się wydaje, że potrzeby są na całym świecie podobne w danym czasie. W rzeczywistości nic takiego nie ma i nie będzie miało miejsca. To czego nie rozumieją intelektualiści, rozumieją prostacy i vice versa. Dostosowując się do jednych będzie zawsze krzywdzeniem innych. Zmiana formy, której jakaś grupka nam wydająca się całym światem nie rozumie, jest krzywdzeniem tych, co ją rozumieją. A ściślej rzecz ujmując zbyt pochopnie przypisano wielu ludziom, że nie rozumieją. Znam ten proceder z badań socjologicznych i etnograficznych, kiedy nieumiejętność wypowiedzenia się uznano, za nierozumienie. Przypisanie wielu ludziom nierozumienia i powierzchowności wynika z tego, że to my ich nie rozumiemy.
c) jak każdy będzie chciał formy te dostosować do siebie, to powstanie wieża babel i przestaniemy się rozumieć. Tak jakby każdy chciał sobie mówić swoim indywidualnym językiem. Żeby się rozumieć trzeba wspólnego języka. I ten musi być narzucony z góry. Nie chodzi mi tylko o język słów, ale i o “język” gestów, zapachów, smaków, ubiorów, obyczajów, itd., oraz form Mszy Świętej.
d) formy nowe, rzekomo dostosowane też mogą być nierozumiane i nieprzeżywane. Stąd lekarstwem na puste formy nie jest ich zmienianie, ale podejmowanie wysiłku by je zrozumieć, by nadać im głębię i treść.

2). Powrót do pierwotnego Kościoła?
Jest on niemożliwy z tej prostej przyczyny, iż nie można obiektywnie ustalić kiedy ów Pierwotny się kończy (Na Apokalipsie? Ale reformy liturgiczne dotyczą form, które nie były szczegółowo opisywana w Piśmie Świętym i których nie da sięna tej podstawie odtworzyć! Argument jest to więc nietrafiony.) Trzeba więc powrócić do tego, od czego w wyniku nieuprawnionych rekonstrukcji się oderwano, uznając stare za przestarzałe i gorsze albo za narośl, tak jakby Duch Święty spał przez niemal dwadzieścia wieków, a tu nagle, się obudził. Nie, Duch Święty nie spał! Dlatego zmiana tego nad czym czuwał była oderwaniem się od Ducha Świętego, podważeniem wiary decydującej o tożsamości Kościoła. Powiesz, że nad zmianami też czuwał. A ja odpowiem, że to twierdzenie broni tzw. Tradycjonalistów, którzy właśnie całe wieki ciągłego rozwoju form kultu bronią przed rewolucją. Duch Święty nie mógł sobie zaprzeczać. Tu logiczny jest tylko organiczny wzrost, a zmiany takie, jak stół wysunięty do przodu, Krzyż na boku i kapłan zwrócony “do ludu”, nie mają żadnego uzasadnienia w Tradycji, są zupełną, rewolucyjną nowością, która uderza we wszelkie dotychczasowe, również wschodnie obrządki. Sugerowanie jakoby te zmiany były uprawnione w ramach kościelnej różnorodności jest nieuprawnione. Reforma zmieniła niestety to, co pomimo wielkiej różnorodności dawnych obrządków było dla nich wszystkich wspólne: krzyż na środku, zwrócenie się kapłana wraz z ludem w tą samą stronę, misterium, poczucie niezmienialności rytu.   Trzeba się z tych zmian wycofać.
Nieuczciwe jest więc zbijanie postulatów Tradsów twierdzeniem, że „przecież Mszą Święta się zmieniała w historii, apostołowie odprawiali ją inaczej”, itd…. Bo to Tradycjonaliści bronią tego, co pod opieką Ducha świętego się zmieniało powoli, rosło i przekraczało upodobania jednej epoki. TO reformatorzy zaczęli zgadywać jaki był początek. BO tak naprawdę te wszystkie dywagacje jak było dawniej zawsze pozostaną zgadywankami, stąd najbardziej katolickie jest uznanie, że właściwą początkową treść zachowała forma która rosła przez całą historię Kościoła, a nie byłą rekonstruowana przy biurku(porównanie do Soboru Trydenckiego jest nietrafione, bo tam nie dokonywano rekonstrukcji, przebudowania całości rytu, nic z tych rzeczy!).
Nie jest też tak, że tylko formuła przeistoczenia jest niezmienna. Niezmienne są te rzeczy, które pozwalają we właściwy sposób przekazać ewangeliczną treść. A że ludzka natura ma niezmienne pewne potrzeby, to i pewne formy powinny być niezmienne. Nie wiemy tak naprawdę które. A jeśli nie wiemy, to nie kombinujmy, bo coś popsujemy i nie będziemy wiedzieli jak naprawić!

Warto więc podzielić się z całym Kościołem skarbem Tradycyjnych Form liturgicznych. Tym bardziej, że odwrócenie się księdza do ludzi, przesunięcie krzyża na bok jest- co wykazał kard. Józef Ratzinger- nieuzasadnione i zostało mylnie przedstawione kapłanom jako obowiązek:
„(…)wszędzie tam, gdzie to tylko jest możliwe, należy podejmować apostolską tradycję kierowania się na Wschód zarówno w budowie kościołów, jak i w realizowaniu liturgii. (…)  Relacje te zarówno w budowie kościoła, jak i w realizacji liturgii, stały się w czasach nowożytnych niejasne, a nawet zupełnie przestano je sobie uświadamiać. Tak tylko daje się wytłumaczyć fakt, że wspólny kierunek modlitwy kapłana i ludu zaczął być nazywany “celebrowaniem do ściany” lub “odwracaniem się plecami do ludu”, sprawiając tym samym wrażenie czegoś absurdalnego i całkowicie nie do przyjęcia. Tylko w ten sposób wyjaśnić można fakt, że uczta – do tego wyobrażana w nowożytnych obrazach – stała się w tym momencie normatywną ideą dla liturgicznej celebracji chrześcijan. Tak naprawdę doszło tutaj do klerykalizacji, nigdy wcześniej w tym miejscu nieobecnej. Kapłan – jako przewodniczący liturgii (jak się go teraz chętnie nazywa) – staje się teraz właściwym punktem odniesienia dla całości. Wszystko zależy od niego. To jego trzeba widzieć, to w jego działaniu brać udział, jemu odpowiadać – to jego kreatywność podtrzymuje całość. W sposób uzasadniony podejmowana jest próba zredukowania tej dopiero co powołanej do życia roli poprzez rozdzielenie różnorodnych czynności i powierzenie “twórczego” opracowania liturgii grupom wiernych przygotowujących nabożeństwo, które powinny, a przede wszystkim chcą “włączyć siebie” w przebieg mszy. Coraz mniej widać tu Boga, coraz ważniejsze staje się to, co czynią ludzie, którzy spotykają się tutaj i którzy wcale nie chcą się już poddać “danemu z góry schematowi”. Zwrócenie się kapłana do ludu czyni ze wspólnoty zamknięty krąg. Wspólnota w swoim kształcie nie jest już otwarta ani do przodu ani do góry, lecz zamyka się w sobie samej. Wspólne zwrócenie się na Wschód nie oznaczało ani tego, że “celebruje się do ściany”, ani tego, że kapłan “odwraca się plecami do ludu” (nie był on po prostu uważany za aż tak ważnego). Albowiem tak, jak w synagodze wspólnie patrzono w stronę Jerozolimy, tak i tutaj wspólnie patrzy się “na Pana”. Jak wyraził to J.A. Jungmann, jeden z Ojców Konstytucji Liturgicznej Soboru Watykańskiego II, chodziło raczej o ten sam kierunek zwrócenia się kapłana i ludu, którzy wiedzieli, iż wspólnie zmierzają do Pana. Nie zamykają się w kręgu, nie przyglądają się sobie wzajemnie, lecz jako wędrujący lud Boży kierują się na Wschód, w stronę Chrystusa, który wychodzi nam naprzeciw.
(…)
Istotną kwestią jest jednak wspólne zwrócenie się na Wschód w czasie Modlitwy eucharystycznej. Nie chodzi tu o coś przypadkowego, lecz o rzecz zasadniczą. To nie spojrzenie na kapłana jest ważne, lecz wspólne spojrzenie na Chrystusa. Nie chodzi tutaj o dialog, lecz o wspólną adorację, o wyjście naprzeciw Temu, który nadchodzi. To nie zamknięty krąg odpowiada istocie wydarzenia, lecz wspólne wyruszenie w drogę, wyrażające się we wspólnym kierunku.”

kard. Ratzinger, Duch Liturgii:
[za:] http://sanctus.pl/index.php?grupa=66&podgrupa=83&doc=28

“Stare” formy kryją głębokie treści, są przystosowane pod kierownictwem Ducha Świętego do właściwego wyrażania Ewangelii, do właściwego formowania człowieka, by zbliżał się do Chrystusa. Są wypróbowane przez więcej niż jedno pokolenie. Dzięki temu wpisują się w trwałe potrzeby ludzkiej natury. Te mogą zostać pominięte, niedostrzeżone w ramach konstrukcji, lub rekonstrukcji podejmowanych przez ludzi jednego tylko pokolenia, będących pod wpływem chwilowych mód kulturowych, czy intelektualnych. A tym właśnie była posoborowa (nie soborowa!) reforma liturgiczna.

Nie chcę tu wcale oskarżać tych, co tych tradycyjnych form nie znają, albo nie rozumieją, co przyzwyczaili się do nowych. Chcę tylko wstawić się za tymi, którym zarzuca się(czasem słusznie) że innych krytykują, że odrzucają Sobór, nie zauważając, że to nie oni zaczęli, że to wobec nich, i wobec form przez nich bronionych dopuszczono się pierwej krzywdzącej krytyki. Zgodność z Nauką Kościoła, dobro wiernych, ale przede wszystkim zwykła ludzka uczciwość nakazuje się z niej wycofać, i przywrócić to, co w jej wyniku zmieniono.
Kard. Ratzinger: http://misjakultura.blogspot.com/2013/02/benedykt-xvi-o-liturgii.html


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

zapraszam do komentowania